Premier League od lat szczyciła się tym, że jest wyrównana jak mało która wśród silnych lig europejskich. Że cała zgraja drużyn bije się tutaj o tytuł, w przeciwieństwie do innych rozgrywek, w których od startu można wytypować jedną, maksymalnie dwie bandy, które stoczą ze sobą wielomiesięczny bój o triumf. To przekonanie Jose Mourinho postanowił odłożyć w tym roku na półkę, względnie: wyrzucić do śmieci. Nie na stałe, spokojnie, bo to dopiero jeden sezon, ale nie ukrywajmy, że mieliśmy właśnie do czynienia z totalną dominacją, rocznym pokazem siły. “The Blues” nie byli efektowni? To jedno z najmniej trafnych określeń dekady. Rozbić ligę, w której naprawdę jest z kim przegrać, w której z roku na rok jest coraz więcej poważnych drużyn, w której silni tylko nabierają sił, przeciętni mają aspiracje, by dołączyć do panteonu, a słabeuszy praktycznie nie ma, to niby mało efektowny wyczyn?
Okej, są nudni, cholernie nudni. Pełna zgoda. W końcu zafundowali nam jeden z najmniej ciekawych finałów Premier League w ostatnich latach. Pamiętacie ten rok, w którym Man Utd już cieszyło się z tytułu po ostatnim gwizdku, gdy jednak w doliczonym czasie gry City zdołało dokonać cudu i skraść triumf rywalom zza miedzy? Oto Premier League jaką znamy, czy też raczej za jakie rozgrywki chce uchodzić Premier League, z czym chce być kojarzona. Nie w tym roku jednak, skoro Chelsea wygrywa na kilka kolejek przed końcem, a tylko zamykając matematyczne możliwości innych, bo w praktyce mistrz Anglii znany był już od miesięcy. “Boring, boring Chelsea” – tak, emocji nie było, tak samo jak nie ma ich w meczu, który ktoś wygrywa 4:0, do przerwy prowadząc trójką, a potem trzymając rywala za gardło i kontrolując wynik.
“Cholera, Weszło, fanom Arsenalu chodziło o styl gry, nie o dynamikę rozgrywek!” – już słyszymy jak się pieklicie i musimy wyznać, że tak, znamy kontekst. Przecież weźmy nawet dzisiejszy mecz z Crystal Palace, który ukoronował “The Blues”: oto lider tabeli, najmocniejsza ekipa w stawce, mająca przewagę nie do roztrwonienia nad resztą, a broniąca 1:0 u siebie z Crystal Palace, byleby tylko już dziś osiągnąć cel. Nie było tu wiele przestrzeni na luz, fantazję, przede wszystkim liczyła dyscyplina, która miała przynieść realizację planu. No i dobrze, zgodzimy się, Chelsea może nie grała efektownie, ale wy musicie się zgodzić, że nie znaczy to wcale, iż nie grała imponująco. Bo tylko w takich kategoriach należy liczyć raptem dwie porażki przez cały sezon, ani jednej u siebie. Tylko tak trzeba nazwać siedemnaście czystych kont meczowych w takich rozgrywkach jak Premier League. Nie da się inaczej określić ekipy, która ani przez jedną kolejkę nie wypadła poza top 2, a przez rekordową długość czasu nosiła koszulkę lidera.
Trzeba powiedzieć tak: Chelsea wygrała tytuł w sposób piękny, tylko, że to nie było oczywiste piękno, raczej takie z posmakiem dla koneserów. Tych, którzy potrafią rozsmakować się w żelaznej defensywie, w widoku świetnie zazębiających się ze sobą formacji, tworzących razem mur nie do przebicia. Piękno czytelne dla znawców, którzy nie tylko zacmokają nad sprytem napastnika, nad błyskotliwością pomocnika, ale też nad tym jak stoper skutecznie trzyma defensywę za mordę. Takim wymiataczem nie do przejścia był w tym roku John Terry, przeżywający dwudziestą młodość. Już go niektórzy wysyłali do MLS, a bezsprzecznie był on boiskowym generałem, najlepszym obrońcą Premier League. Znajdzie się w armii Mourinho wysoka ranga dla Ivanovicia, kompletnego defensywnego pomocnika w osobie Maticia, inni koledzy z tylnych formacji też chłopcami na posyłki nie byli, ale to Terry koniec końców skradł im show.
Nie róbmy też z Chelsea jakiejś Norwegii z przełomu wieków, szanujmy ten zespół i indywidualności, które posiada. Przecież Eden Hazard nie zgarnął nagrody piłkarza roku za odbiory i wślizgi. Przecież gole Diego Costy nie strzelały się same, a Fabregas nie nabił tylu asyst i nie odnalazł się tak znakomicie w barwach “The Blues” przez przypadek. Jesienią wielokrotnie ten zespół potrafił narzucić nie tylko warunki gry, które wymuszały skuteczność i korzystny dla Chelsea wynik, ale także naprawę kawał przyjemnego dla oka widowiska. Ale i nawet, gdyby nie pokazali cienia efektowności przez cały rok, wiele by to nie zmieniło – Mourinho nigdy nie aspirował do miana Zdenka Zemana, zawsze chciał wygrywać, wygrywać i jeszcze raz wygrywać. Na tym zbudował swoją reputację i właśnie kolejny raz ją potwierdził.
Sukcesem Mou nie jest dziś wyłącznie szampan i ligowa korona. Choć dopiął swego celu kolejny raz, dorzucił kolejne trofeum do kolekcji, to osiągnął właśnie z Chelsea więcej niż tylko mistrzostwo Anglii. Chodzi nie tylko o skalę różnicy pomiędzy “The Blues” a konkurencją, ale o to, że drużyna nie stała w miejscu, zrobiła wyraźny postęp. Była silna swoją siłą, nie słabością rywali. Mądrze ją wzmocniono, dodając nowe, dziś już kluczowe elementy. Terry mówił, że potrzeba położyć nowe fundamenty, dać początek kolejnej generacji zwycięzców. To właśnie dokonało się na naszych oczach i to jest największą wartością sezonu 14/15 na Stamford Bridge.