Przed meczem Chelsea z Arsenalem mieliśmy pewien dylemat, chyba nie tylko my. Z jednej strony super piłkarze, wielkie kluby, wielka waga spotkania. Obie drużyny nieprzeciętne, obie wciąż o coś walczące. Z drugiej strony mamy jednak osobę Jose Mourinho, który uwielbia szachować właśnie te najważniejsze mecze. Wynik 0:0 był przewidywalny jak bum cyk cyk.
The Blues różnicą więcej niż jednej bramki ostatnio wygrali 17 stycznia ze Swansea (5:0). Od tamtej pory przeplatają wyniki 1:0, 2:1, z incydentalnym wypadkiem remisu. Tym razem koronację odroczył Arsenal, zarabiając na Emirates Stadium bezcenny, bezbramkowy podział punków. Opóźnili to, co jest już w zasadzie nieuniknione. Do przypieczętowania tytułu wystarczą dwa zwycięstwa w kolejnych meczach z przeciwnikami, którzy – jak mówi dzisiejsza młodzież – szału nie robią. Mowa o Leicester City i Crystal Palace.
Co napisać o samym meczu? Jednym słowem sztampa. Szczególnie po tym, jak zobaczyliśmy, że Mourinho nie wystawił ani jednego nominalnego środkowego napastnika. To była zmasowana obrona jedynie z elementami ataku. Kilka razy próbował Eden Hazard, bo gdyby tego nie robił, nie nazywałby się Hazard, ale ekipa Chelsea 90 procent sił skupiała na bronieniu dostępu do bramki i rozbrajania kontrataków. Mistrzowsko zagrał John Terry, bardzo dobrze Cesar Azpilicueta.
Nie obyło się bez kilku kontrowersji. Do pewnego momentu śmialiśmy się, że sędzia nie ma ochoty oglądać bramek, bo nie dyktował rzutów karnych. Sytuacje nie były ewidentne, ale szczególnie jedna – ta, kiedy David Ospina staranował Oscara – mogła kwalifikować się nie tylko na jedenastkę, ale nawet czerwoną kartkę. Setkę po kapitalnym podaniu Williana miał z kolei Ramires, ale została brutalnie spartaczona. W drugiej połowie na boisku niby pojawił się killer, ale wejście Didiera Drogby niespecjalnie wpłynęło na obraz gry. Chelsea w drodze po tytuł hołduje zasadzie “śpiesz się powoli”. Bez szaleńczego tempa, ale pewnym i stanowczym krokiem zmierza po mistrzostwo.
Wcześniej Manchester United zebrał srogie bęcki od Evertonu, dostając 0:3 w czapę. I powiedzcie nam – jak tu jednoznacznie wyrobić zdanie o tej, drużynie? Nie da się, po prostu. Dopiero co wygrywali sześć razy z rzędu. Kradli komplety punktów solidnym drużynom – Tottenhamowi, Liverpoolowi i Manchesterowi City. O ile przegrana z Chelsea z poprzedniej kolejki nie powinna nikogo dziwić, o tyle takie baty od średniaka uruchamiają cały proces klasyfikowania drużyny Louisa van Gaala od nowa. Różnicą trzech bramek do tej pory przegrali tylko raz, w doszczętnie kompromitującym meczu z trzecioligowym MK Dons w Pucharze Ligi. Ale to było w sierpniu.
Wystarczyło trochę zaangażowania, wybiegania i ambicji. United byli usmażeni. W drugiej połowie na boisko weszły papierowe gwiazdki – Angel Di Maria i Falcao – po raz kolejny nie dając właściwie niczego poza bezradnością. Jedyną statystyką w której Czerwone Diabły naprawdę dominowały, było posiadanie piłki. Chyba nie tego oczekiwano wydając miliony na tych, którzy grzeją ławę, a po wejściu są na dobrą sprawę bezużyteczni.