Po dwóch naprawdę wystrzałowych i dwóch chwilami usypiających dwumeczach ćwierćfinałowych, dotarliśmy do fazy absolutnie elitarnej. Cztery drużyny – niemiecka, dwie hiszpańskie i włoska, której wylosowanie jest marzeniem – zagrają w półfinale Champions League. Jakie przemyślenia przyniosły ćwierćfinały? Dlaczego obie madryckie ekipy są gorsze niż rok temu, a Juventus wbił się na imprezę bocznym wejściem? Oto pięć naszych wniosków.
Zachody potrafią być niemal równie piękne jak wschody
Od paru ładnych miesięcy, może nawet trochę dłużej, mówi się o tym, że Andres Iniesta to już nie ten Iniesta sprzed trzech czy czterech sezonów. Rzeczywiście, liczby kompletnie go miażdżyły i wskazywały na to, że ani nie asystuje, ani nie zdobywa bramek. Rajd który wykonał w spotkaniu z Paris Saint-Germain i ta genialna asysta przypomniały, że w żadnym wypadku nie należy go skreślać. Że w końcu ma trzydzieści jeden lat, co w przypadku środkowego pomocnika nawet nie ociera się o wiek piłkarsko starczy.
Ktoś może powiedzieć – jedna jaskółka wiosny nie czyni. Fakt, ale weźmy pod uwagę, że zdecydowana większość piłkarzy na podobną “jaskółkę” czeka całą karierę. Taka asysta, nie przeciwko Almerii czy Eibar, a w ćwierćfinale Ligi Mistrzów… Bajka.
Nieco mniejszy, ale wciąż imponujący kaliber tamtego wieczoru załadował też Dani Alves, kapitalnie dośrodkowując przy drugiej bramce Neymara. Można potraktować to jako symboliczne rozesłanie CV do najbogatszych klubów świata, bo Barcelonę – jak wiemy – opuści po zakończeniu sezonu.
Z jednej strony gasnący, ale wciąż potrafiący rozbłysnąć Iniesta, z drugiej żegnający się z Camp Nou, Dani Alves. Obaj, wolniej lub szybciej, zachodzą za horyzont, ale takie zachody chce się oglądać.
Juventus wbił się na imprezę bez biletu
Kompletnie olana przez bramkarza, wystrojona wystrojona w biało-czarne pasy Stara Dama, wykazała się niebywałą determinacją, a przy tym dopisało jej mnóstwo szczęścia. Nie zmienia to jednak faktu, że w towarzystwie najwyższych sfer i futbolowej śmietanki, musi czuć się trochę głupkowato. We Włoszech odtrąbili wielki sukces. Powrót calcio na właściwe, należne mu miejsce i największe osiągnięcie Juventusu w Lidze Mistrzów od dwunastu lat. Wszystko pięknie, ale przeanalizujmy konkretne wyniki, po kolei.
Bianconeri po drodze do najlepszej czwórki w Europie pokonali Malmoe, Olympiakos (drużyny niższej kategorii), szurającą o dno Bundesligi Borussię Dortmund i – ledwo, ledwo, ale jednak – AS Monaco. Za spore osiągnięcie można uznać jedynie wygraną w ostatnim z dwumeczów. Ogólnie jest to sukces, może nawet jakiś przełom, ale wykręcony trochę ponad stan. Juventus to solidna drużyna, ale w starciu z pozostałą trójką – Barceloną, Realem i Bayernem – wciąż śmiesznie malutka.
Przykazanie jedenaste: nie drażnij Bayernu
Przed rewanżem z Porto bukmacherzy odlecieli i szanse w kwestii awansu podzielili pół na pół. Aż trudno uwierzyć, że ktokolwiek mógł chociaż przez moment zwątpić w Bayern na Allianz Arena. Oczywiście mamy w pamięci miazgę, jaką w tym samym miejscu przed rokiem zrobił z nich Real, ale… to był Real. Android zaprogramowany na Decimę. Tymczasem po przegranym 1:3 meczu w Porto niektórzy już wieścili koniec ery Pepa Guardioli, coraz mocniej łącząc go z Manchesterem City. Co za bzdura.
Mamy wrażenie, że nie musiał on nawet specjalnie swoich piłkarzy motywować. Jeśli trener jakimś cudem nie dotarłby na ten mecz, piłkarze daliby radę bez niego. Podrażniona duma to jedno, ale w przypadku tak gigantycznej i objętej presją firmy jak Bayern, dochodzi jeszcze poczucie obowiązku. A Bawarczycy to przecież stuprocentowi profesjonaliści, dla których obowiązek jest rzeczą świętą.
W Atletico przydałoby się świeże powietrze
Bo w szatni coś wyraźnie śmierdzi. To już nie jest to Atletico, którym zachwycaliśmy się rok czy dwa lata temu. Do tej pory wymiana piłkarzy ofensywnych była czymś zupełnie naturalnym. Diego Forlan, Sergio Aguero, Radamel Falcao, Diego Costa. Jeden odchodził, a miejsce strzelca wyborowego zajmował następny. Tym razem postawiono na Mario Mandzukicia, któremu do każdego z wcześniej wymienionej czwórki brakuje naprawdę sporo. Dziesięć meczów i pięć bramek w tej edycji Ligi Mistrzów? Brzmi nieźle, ale w fazie pucharowej nie trafił już ani razu, a statystykę brutalnie podkręcił hat-trickiem z Olympiakosem.
W 1/8 finału eliminowanie Bayeru Leverkusen szło im mniej więcej tak lekko i przyjemnie, co rodzenie jeża. Po przegranej w pierwszym meczu i karkołomnym rewanżu, udało się dopiero po rzutach karnych. No i ten styl… Jakiś taki toporny. Przyzwyczailiśmy się do tego, że Diego Simeone lubi lakować okolice własnego pola karnego, ale zwykle towarzyszył temu element zaskoczenia, który zdaje się zaczyna zanikać.
Realowi brakuje tego „czegoś”
To jasne, że mecze z Atletico mają dodatkowy smaczek i – uwaga, błyskotliwe powiedzenie – derby rządzą się swoimi prawami. Jesteśmy jednak zupełnie spokojni, że Real sprzed roku nie miałby większych problemów z pyknięciem Atletico w obecnej formie. Wtedy piłkarze Carlo Ancelottiego również dali radę bez straty bramki, ale sami zdobyli aż cztery więcej. A tamto Atletico robiło zdecydowanie większe wrażenie niż to, które oglądamy dziś.
Takiemu klubowi, z takimi piłkarzami, odrobinę nie przystoi fundowanie kibicom horroru, z decydującym golem Chicharito – na co dzień rezerwowym – który po sezonie prawie na pewno zostanie odesłany do Manchesteru United.