Jest Wielkanoc i szczerze mówiąc średnio interesował nas mecz Realu z przedostatnią Granadą. Spodziewaliśmy się nudnego dwa czy trzy zero. Tymczasem kibice Realu Madryt najwyraźniej są bardzo gorliwymi katolikami. To, co zrobili ich ulubieńcy było kompletną miazgą. Real krytykowany, będący pod presją kibiców i mediów. Real pełen rzekomych wewnętrznych zgrzytów i niedopowiedzeń rozbił słabeusza 9:1. On powrócił.
On, czyli Cristiano Ronaldo, który odzyskał moce supermana. Pamiętacie scenę z filmu, kiedy jakiś dziadek leje niezdarnego Clarka Kenta w knajpie? To był Portugalczyk z ostatnich tygodni. Niby coś strzelał, niby coś grał, ale tego prawdziwego Ronaldo przypominał jedynie z fryzury. W Wielkanoc powrócił. Przeciwnik, który odważyłby się go uderzyć, połamałby sobie kości. Hat-tricki i pokery się zdarzały, ale pięć bramek w jednym meczu zdobył po raz pierwszy w karierze. Rywal był marny, ale w tym momencie to naprawdę mało istotne.
Jak to się mówi – z dziennikarskiego obowiązku dodamy, że pozostałe gole zdobywali Karim Benzema (dwie) i Gareth Bale. Jedną w prezencie z koszyczka wyciągnął obrońca Granady, pakując piłkę do siatki własnego bramkarza. Właśnie… Bramkarz. Oier, który jeszcze niedawno był rezerwowym w Barcelonie. Szkoda faceta. “As” napisał, że powinien spalić rękawice w których dziś bronił. Puszczenie dziewięciu bramek to dla bramkarza dramat porównywalny z zawaleniem się mostu dla architekta. Moment w którym chyba mimowolnie nachodzą myśli o zmianie zawodu. I to wszystko w Wielkanoc. Tyle nieprzyjemności.
Kiedy po jednym z poprzednich zwycięstw pisaliśmy, że Real najwyraźniej wraca na dobry tor, besztaliście w komentarzach, że to tylko ligowy mecz ze słabym przeciwnikiem. Że wskaźnik to właściwie żaden. A co powiecie teraz? Wystarczający argument? Dziewięć do jednego.