Połowa z rywalizujących o trzy miejsca w środku pola pomocników wyłączona z gry wskutek kontuzji (James, Modrić, Khedira). Kroos i Isco nie do ruszenia. Przed meczem z Schalke Ancelotti musi podjąć jeszcze jedną decyzję – kogo wybrać: Illarramendiego, piłkarza z półtorarocznym stażem w pierwszej drużynie czy Lucasa Silvę, który dołączył do niej zaledwie przed miesiącem. Włoch nie ma wątpliwości – większym zaufaniem darzy zawodnika, który jeszcze do niedawna wielką piłkę mógł oglądać jedynie na ekranie swojego brazylijskiego telewizora.
Trudno jest być dzisiaj Asierem Illarramendim. Przychodzi ważny mecz, 1/8 finału Ligi Mistrzów, na trybunach blisko 55 tysięcy ludzi –to jeden z tych momentów, na który czekasz, który w tej konkretnej sytuacji wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Plaga kontuzji, nie najlepsza forma zespołu – właśnie teraz można się wybić, pokazać, co tak naprawdę się potrafi. Najzwyczajniej – doskonała okazja. Tyle tylko, że na murawę zamiast ciebie wychodzi gość trzy lata młodszy, który w Europie rozegrał jak do tej pory całe 19 minut. I to cztery dni temu. 19 minut, które mimo wszystko przekonało twojego trenera, że to właśnie ten gość jest lepszy od ciebie.
***
Transfer Illarramendiego w lipcu 2013 roku zapewne nie budziłby większych emocji, gdyby nie kwota, jaką przelano na konto Realu Sociedad – nieco ponad 32 miliony euro, a wraz z innymi opłatami ponoć nawet i o 6 milionów więcej. Sam pomysł jednak wydawał się mieć sens – w tamtym okienku Real postawił głównie na złotą generację młodych, zdolnych Hiszpanów poniżej 21. roku życia, mistrzów Europy, którzy niekoniecznie już teraz musieli zajmować miejsca w pierwszym składzie. Mowa o Isco, Carvajalu, czy znajdujących się już w kadrze Nacho i Moracie. Zadanie Illarry było jasne – w niedalekiej przyszłości zastąpić Xabiego Alonso. A umiejętności jakieś tam mieć musiał…
Co poszło nie tak?
Zaczęło się całkiem nieźle – od wyjścia w podstawowym składzie w drugiej ligowej kolejce przeciwko Villarrealowi. Ogółem na 15 pierwszych spotkań Illarra zaledwie dwa spędził w całości na ławce rezerwowych. Nie można więc powiedzieć, że Ancelotti nie dawał mu szans, trudno jednak wskazywać na jakąś ciągłość – od pierwszej minuty wybiegł wówczas w sześciu meczach, a najdłuższą serią były dla niego dwa spotkania pod rząd w podstawowej jedenastce (w całym sezonie rekord wyniósł trzy).
Z czasem okazji do zaprezentowania się od początku było coraz mniej. Najgorszy okres dla Illarramendiego to ten trwający od 27 listopada – blisko 2,5 miesiąca oglądania poczynań kolegów z perspektywy rezerwowego, wchodzącego często w okolicach 80. minuty, gdy trudno było już coś zepsuć. Kolejna szansa to dopiero 8 lutego i gra przeciwko Villarrealowi na Santiago Bernabeu. Swoją drogą, jeśli już Ancelotti decydował się na wystawienie Baska w składzie, to ryzyko to podejmował zdecydowanie częściej w Madrycie – w całym sezonie aż 15 na 20 spotkań od pierwszej minuty Illarra spędził właśnie na Bernabeu.
Z czego wynikała ta tendencja? Illarramendi z pewnością nie jest typem piłkarza, którego mocną stroną jest psychika. Paraliżują go wielkie mecze, ewidentnie nie radzi sobie z dźwiganiem ich ciężaru. Z tego też powodu Ancelotti dawał mu szanse głównie przed własną publicznością, gdzie presja jest mimo wszystko nieco mniejsza, ale i w takich spotkaniach Illarra potrzebował z reguły tych 10-15 minut, żeby złapać większy luz. Można się zastanawiać, czy aby na pewno chodzi tutaj tylko o psychikę – może to najzwyczajniejszy w świecie brak umiejętności, niezbędnych do gry na takim poziomie. Ujawniło się to z Atletico we wrześniu, z Borussią w kwietniu… Zwłaszcza ten drugi mecz naznaczył jego przyszłość w Madrycie.
45 minut z życia Illarry
Pierwsze spotkanie to domowe zwycięstwo 3:0 i właściwie zapowiedź końca emocji w dwumeczu. Nawet kontuzja Ronaldo, który boisko musiał opuścić w 80. minucie nie powodowała raczej wzmożonego lęku przed rewanżem – zaliczka była przecież naprawdę okazała. Pełen odwagi był też Ancelotti, kiedy zdecydował, że w Dortmundzie w miejsce Isco zagra właśnie Illarra. A że Włoch lubi przegrywać (dwu)mecze, w których do przerwy prowadzi 3:0…
Tylko niebiosom mogą dziękować kibice Realu, że droga po upragnioną Decimę nie zakończyła się właśnie w tamten środowy wieczór. Taktyka bronienia wyniku w obliczu nieobecności Cristiano okazała się totalnym niewypałem, tym bardziej, jeśli jednym z głównych odpowiedzialnych za jej powodzenie miał być Illarramendi. To prawda – tego dnia nie popisał się cały zespół, pierwsza bramka to w całości dzieło Pepego, ale asystę drugiego stopnia przy kolejnym trafieniu Illarra mógł bez skrupułów zapisać przy swoim nazwisku.
Tak oto, w przerwie meczu w szatni na Signal Iduna Park, nastąpił początek końca Illarramendiego w Realu. Bask jako jedyny zawodnik nie wyszedł już na drugą połowę. To był – jak dotąd – ostatni ważny mecz, w którym Ancelotti postanowił mu zaufać. I z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że ostatni ważny mecz Illarramendiego w Realu w ogóle. W dwumeczu z Bayernem na boisku spędził całe 9 minut, w finale nawet nie powąchał murawy. Obecny sezon? Cztery minuty w finale Superpucharu Europy, finał Superpucharu Hiszpanii z Atletico obejrzany z perspektywy ławki rezerwowych, podobnie jak jedno ligowe i dwa pucharowe starcia z tym samym rywalem, do tego całe siedem minut w wygranym na Bernabeu El Clasico… No i sześć z Schalke, przy dziewięćdziesięciu Lucasa Silvy.
Handlarz obwozny na zamknietym osiedlu cieszy sie wiekszym zaufaniem niz Illarramendi w szatni Ancelottiego
— Rafal Lebiedzinski (@rafa_lebiedz24) luty 18, 2015
Jeszcze w grudniu można było odnieść mylne wrażenie, że coś w tej trudnej sytuacji Illarramendiego w Madrycie się zmienia – nagle, po siedmiu meczach Bask ponownie trafia do pierwszego składu i zostaje w nim aż na pięć kolejnych spotkań. Niektórzy zdążyli odnotować już jego chwalebne zmartwychwstanie, głosili wieści o wielkim powrocie, zapominając jednak o spojrzeniu w terminarz – Ancelotti zdecydował się na skorzystanie z jego usług w spotkaniach z Cornellą (trzecioligowiec), Celtą Vigo (na Bernabeu), Ludogorcem (gdy awans z pierwszego miejsca w grupie był już dawno zapewniony), Almerią (przed meczem z Realem 10 punktów w 14 meczach) i Cruz Azul w ramach Klubowych Mistrzostw Świata. Faktycznie – doskonały dowód zaufania. Po święcie lasu wszystko wróciło do normy – od tego czasu do dzisiaj Real rozegrał trzynaście meczów, w których Illarra od początku zagrał już tylko raz.
W historii występów Baska w Realu łatwo dostrzec pewną zależność: jeśli dzieje się coś złego, to pierwszym do zmiany jest z reguły właśnie Illarramendi. Poniekąd taka też i specyfika pozycji, w sytuacji kryzysowej często najłatwiej ściągnąć czy wymienić właśnie środkowego pomocnika. Ale może raczej znak równości należałoby postawić w innym miejscu: Illarra na boisku = dzieje się coś złego.
Bolesna weryfikacja
Jeden z piłkarzy, których Real wciągnął, przeżuł i powoli szykuje się do wyplucia. To nic nadzwyczajnego – Illarramendi dołączył po prostu do szerokiego grona tych, których umiejętności brutalnie zweryfikowała rzeczywistość. Naturalna selekcja – tak jak nie każdy może grać w Piaście Gliwice, tak i nie wszyscy zawodnicy zakontraktowani przez Real ostatecznie sobie w nim poradzą. Co oczywiście nie jest równoznaczne z tym, że nie poradzą sobie w futbolu w ogóle.
25 milionów euro, proponowane w styczniu przez Athletic Bilbao tylko to potwierdza. Dlaczego więc do transferu nie doszło już tej zimy? Trudno dziwić się Ancelottiemu, że nie chciał osłabiać kadry przed decydującymi momentami sezonu. Bo to nie tak, że Illarramendi jako piłkarz jest już skończony – Real to po prostu zbyt wysoko powieszona poprzeczka, za duże buty. To ten etap, w którym należy cofnąć się o jeden krok, by zrobić dwa do przodu. Wprawdzie do zakończenia rozgrywek jeszcze dobre trzy miesiące i, teoretycznie, wszystko się może zdarzyć. Trudno jednak przypuszczać, żeby przez ten czas Bask był w stanie odmienić swój los, jeśli nie udało mu się to przez ponad półtora roku.
Pojawia się proste pytanie – co dalej? Smród nieudanego pobytu w Madrycie będzie się za Illarramendim ciągnął już prawdopodobnie do końca kariery. Przed nim zadanie najważniejsze – mimo nieprzyjemnego zapachu musi jak najszybciej, zaraz po zbliżającym się wielkimi krokami wypluciu zademonstrować te umiejętności, które skłoniły Real do zakontraktowania go w upalny lipiec roku 2013.
LESZEK KOZIOŁ