Najpierw wyrzucony zostaje dyrektor sportowy, Andoni Zubizarreta. Zaraz potem odchodzi klubowy człowiek-pomnik – Carles Puyol. Wypowiedzenie otrzymuje także Luis Enrique, do dymisji podaje się prezydent Josep Maria Bartomeu, a na końcu Lionel Messi za 250 milionów euro trafia do Chelsea. Obciążona transferowym embargiem, wybita z rytmu i zdemotywowana Duma Katalonii brutalnie przeciętnieje.
Realne? Tak samo, jak to, że lada chwila wszelkie życie na Ziemi unicestwi asteroida wielkości Manhattanu. Faktu, że w Barcelonie dzieje się źle – być może najgorzej od bardzo dawna – nikt już jednak nie ukrywa. Tym razem nikt nie zasłania się wynikami czy imponującymi liczbami Leo Messiego. Równowaga została zaburzona. Genialnie nastrojony fortepian – na boisku, ale przede wszystkim w gabinetach – już od dawna nie brzmi czysto. Tym razem przemawiają za tym już nie tylko domysły, a konkretne fakty.
Dwie osoby już pożegnały się ze swoimi posadami – pierwsza z musu, druga dobrowolnie. Mowa o osobach odpowiedzialnych przede wszystkim za transfery, czyli dyrektorze sportowym oraz jego asystencie – Andonim Zubizarrecie i Carlesie Puyolu. Z pierwszym współpracowano od 2010 roku. Do pewnego momentu mogło wydawać się, że odwala niezłą robotę. Brak kompetencji brutalnie obnażyło jednak ostatnie okno transferowe, które dla Barcelony okazało się katastrofą.
Ktoś złośliwie powiedział, że “Zubi” powinien zostać, bo jest wręcz wymarzonym dyrektorem sportowym dla klubu, który jest objęty zakazem transferów. Hiszpańska prasa wypomina mu szczególnie dwa zakupy. Te przeprowadzone ostatniego lata – Thomasa Vermaelena i Douglasa. Belg jest wiecznie kontuzjowany i nie zdążył nawet zadebiutować. Z kolei wyciagnięty z kapelusza Brazylijczyk w lidze zagrał zaledwie raz. Zawodnicy, którzy razem kosztowali ponad 20 milionów euro, zagrali łącznie JEDEN MECZ.
Jakie są rzeczywiste motywy decyzji Puyola, nie wiadomo. Można tylko snuć domysły. Jednemu z dziennikarzy powiedział ponoć, że chce jechać do Nowego Jorku, nauczyć się języka, doświadczyć czegoś nowego i wrócić do Barcelony. A może przyczyna jest inna? Może wewnątrz klubu zobaczył coś, czego nie miał ochoty być częścią? A może po prostu praca za biurkiem go nudziła i chce spróbować czegoś innego?
Obu w klubie już nie ma. Stanowi to pewien problem i destabilizację, ale to dopiero sam wierzchołek stromej góry lodowej. Bardzo prawdopodobne, że ścinanie kolejnych głów jest wyłącznie kwestią czasu. Nie miesięcy, tylko dni. A może nawet godzin.
“Ja tu jestem szefem” – to zdanie w szatni Barcelony ponoć padało ostatnio niezwykle często. Tyle tylko, że prawdziwy przywódca nie musi nikomu tego werbalnie uświadamiać. Wystarczy gest, spojrzenie. Ba, wystarczy sama obecność i podwładny sam, nawet z przyjemnością, staje na baczność przed kimś, kto jest dla niego autorytetem. Luis Enrique szefem ponoć jest już tylko wtedy, kiedy wszyscy piłkarze opuszczą szatnię. Kiedy zostaje w niej sam. Między nim a Lionelem Messi miało dojść do kilku słownych przepychanek. Ponoć Argentyńczyk przestał wierzyć w to, że sytuacja drużyny może w cudowny sposób ulec poprawie. W ostatnim, przegranym z resztą meczu z Realem Sociedad, trener posadził na ławce i Messiego, i Neymara. Tłumaczył to męczącą podróżą z Ameryki Południowej, ale – wiadomo prasa miała swoją interpretację. Tak samo kiedy dzień później Argentyńczyka zabrakło na tradycyjnym, otwartym dla publiczności treningu.
Oficjalnym powodem nieobecności była grypa żołądkowa. Ciekawego wywiadu kilka dni wcześniej udzielił Xavi, który – jakby przewidując przyszłość – powiedział: – Grypa żołądkowa w świecie piłki nożnej to klasyczna wymówka. Kiedy czytasz takie słowa, to wiedz, że coś się dzieje.
Wracając do meritum. Trenera ma dość przede wszystkim Messi, jako głowa barcelońskiej szatni, ale nie tylko on. Jeden z piłkarzy miał nawet powiedzieć, że “nigdy nie pracował z gorszym szkoleniowcem”. Nie od dziś wiadomo, że Enrique ma problemy z wielkimi osobowościami. Kiedy prowadził Romę, poróżnił się z Francesco Tottim i Daniele De Rossim, których uwielbiał karać sadzaniem na ławkę rezerwowych. Nie potrafił uszanować ich autorytetów i skończyło się, jak się skończyło. Kibice najchętniej wywieźliby go na taczkach. W Barcelonie sytuacja zaczyna się powtarzać. Enrique miał ponoć nawet dać zarządowi absurdalne ultimatum – albo Messi, albo ja!
Podobne zachowanie mogło mieć dwa następstwa. Albo niekontrolowany atak śmiechu, poprzedzony nieumyślnym opluciem Enrique, albo spojrzenie znane z mema “are you fucking kidding me?”
Jeden już się pożegnał, a dwaj kolejni mogą dołączyć do niego niebawem
Przeciwko trenerowi przemawia bardzo wiele faktów. Podsumujmy. Nie ma szacunku u swoich piłkarzy. Jak dotychczas nie jest lepszy od swoich poprzedników. Stracił zaufanie socios. Został zatrudniony na początku lata. Miał więc sporo czasu na wdrożenie autorskich pomysłów na poprawienie stylu gry. Mijały tygodnie, miesiące, a Barcelona, jako drużyna, wciąż była blada i nijaka. Nie widać ani pomysłu, ani konkretnej taktyki, której brak znajomości zarzuca mu całe otoczenie. Nie ma poważania nawet u samego prezesa, który w ostatnich dniach, podczas charytatywnej wizyty w jednym ze szpitali, miał powiedzieć: Enrique? Nie wiem co robi. On oszalał.
Najbardziej pikantne zostawiliśmy na koniec. Co będzie z Messim? Czy rzeczywiście może odejść do Chelsea? Czy Romana Abramowicza na niego stać?
Dwa razy tak. Tak, rzeczywiście może. To wolny człowiek i nikt nie ma prawa mu niczego nakazać. Tak, Chelsea teoretycznie mogłaby go kupić. W kontrakcie Messiego jest jasny zapis – płacisz 250 milionów, dogadujesz się z zawodnikiem, a my możemy tylko przyklasnąć. Co przemawia za przeprowadzeniem tego transferu? Po pierwsze – pozycja na boisku. Leo ma ponoć dość wystawiania go na skrzydle. Wolałby grać jako fałszywa dziewiątka, na miejscu Luisa Suareza. Po drugie – Cesc Fabregas. Wielki przyjaciel, a przyjaźń zawsze może mieć wielki wpływ. Nawet w świecie tak zaawansowanego biznesu. Po trzecie – sponsorzy. Konkretnie Adidas i Turkish Airlines, których reklamy od przyszłego sezonu zagoszczą na koszulkach Chelsea. Obie firmy są również ściśle powiązane z interesami Messiego. Jego transfer do Chelsea jest możliwy.
(Kibice Barcelony wychodzą do kuchni. Wstawiają wodę na melisę.)
Jest możliwy, ale wciąż bardzo, bardzo mało prawdopodobny. Przez ostatnie wydarzenia wskaźnik z 1% przeskoczył maksymalnie na poziom 5%. O ile pieniądze nie musiałyby być wielkim problemem, o tyle taki transfer zgwałciłby zasady finansowego fair-play. Dla zachowania równowagi Chelsea musiałaby sprzedać na przykład Edena Hazarda, co kompletnie mijałoby się z celem. Belg jest przecież kilka lat młodszy. Poza tym to jeden z nielicznych piłkarzy, którzy mogą zbliżyć się poziomem do Argentyńczyka.
Spokojnie, to tylko fotomontaż
Szaloną ekstazę wśród kibiców Realu Madryt wzbudził fakt, że Messi w dzień treningu, przed którym powstrzymała go “grypa jelitowa”, zaczął śledzić instagramowe profile Chelsea i dwóch jej piłkarzy – Filipe Luisa i Thibaut Courtois. Na tym poziomie PR-owego zaawansowania nic nie dzieje się bez przyczyny, ale… czy w ten sposób dawałby sygnały o chęci odejścia? Znaleźliśmy na ten temat bardzo sympatyczny cytat, który pozwolimy sobie przytoczyć:
“Jeśli rzeczywiście chciałby odejść, to zrobiłby to po cichu. Niemal potajemnie. Nie jak nastolatek, który dorwał się do komputera. Messi kocha Barcelonę i troszczy się o nią znacznie bardziej, niż ludzie, którzy stawiają go w takiej sytuacji. Mowa przede wszystkim o “kibicach z krwi i kości”, którzy teraz przeklinają go za to, kogo obserwuje na Instagramie”
Uff. Zaczęliśmy mrocznie, potem zrobiło się wesoło, więc zakończenie – dla równowagi – nie będzie w kolorach tęczy. Barcelona przechodzi kryzys. Jest w chaosie, do którego przez ostatnie lata doprowadzili ludzie za nią odpowiedzialni – Sandro Rosell, Andoni Zubizarreta i Josep Bartomeu. Z trójki pozostał tylko ten ostatni, ale kibice liczą na to, że zachowa się honorowo i lada dzień zwoła przedterminowe wybory.
POSTAW NA BARCELONĘ (1.04) Z ELCHE W BET-AT-HOME >>
W tym wszystkim widzimy jednak jeden wielki plus. Kryzysu nie odzwierciedlają tabele. W lidze Barcelona traci do Realu ledwie punkt. Bez problemu wyszła z grupy w Lidze Mistrzów, o Pucharze Króla nie wspominając. Chyba nie ma tragedii, skoro teoretycznie wciąż są w wyścigu o potrójną koronę.
PIOTR BORKOWSKI