Piękny niedzielny wieczór zafundowali nam dziś piłkarze Premier League. Momentami chaotyczny, ale trwający sto minut, z zakończeniem, które w piłce lubimy najbardziej. Arsenal mógł to wygrać. Szczęsny miał murowane man of the match. No a potem przyszedł Martin Skrtel. Wyskoczył jak diabeł z pudełka i totalnie zmienił optykę.
Gol w 97. minucie wywrócił wszystko. Liverpool zremisował i mówimy teraz: ależ oni mają charakter, ile serca włożyli w ten mecz. Oczywiście to bzdury: gdyby bramki nie było, mówilibyśmy dziś o kolejnej porażce, o wypaleniu drużyny, o tym, że ofensywa znowu wszystko marnowała. Znakomite spotkanie rozgrywał dzisiaj Wojciech Szczęsny. Przynajmniej trzy interwencje – klasa światowa. W pewnym momencie padło nawet określenie, że to jego najlepszy mecz w sezonie i faktycznie tak było, chociaż teraz nikt już nie mówi o jego dyspozycji, tylko o Skrtelu.
Słowak to, Słowak tamto. Wszędzie on. To też przykład, że oglądaliśmy dziś kapitalny mecz. Skrtel zawalił pierwszego gola, potem to przez jego starcie i obandażowaną głowę sędzia doliczył dziewięć minut, aż w końcu tuż na samej mecie facet trafił na 2:2 i zapewnił Liverpoolowi remis. Trochę przesadza się z tym jego bohaterstwem, ale z drugiej strony: tak się zyskuje szacunek na mieście. Trafił Skrtel dwa razy rok temu, gdy LFC ograł Arsenal aż 5:1, trafił też teraz.
Trzeba powiedzieć, że nie był to zły mecz Liverpoolu. Pierwsza połowa absolutnie wzorowa, z niewykorzystaną sytuacją Markovicia i kilkoma zrywami Coutinho. W drugiej piłkarze Rodgersa lekko odpuścili, ale w końcówce znowu nacisnęli pedał gazu i gdyby nie Szczęsny pewnie bez Skrtela daliby sobie radę. Napisaliśmy wyżej, że bramka ta zmieniła optykę, bo tak jest. Wyobraźcie sobie, że Arsenal wygrywa 2:1. Liverpool niby znowu aktywny w ofensywie i znowu nieskuteczny jak ostatnio z Manchesterem. Przecież tę retorykę można łatwo przewidzieć. Kolejny raz czytalibyśmy o błędach Rodgersa i braku zaangażowania wśród piłkarzy. A tak jest Skrtel. Miał to być dla Liverpoolu mecz wielkiej historii, wielkiego przełamania i nawet, jeśli ostatecznie nie jest, to mamy przynajmniej wielki powrót.
Słabo radzą sobie w tym sezonie zarówno Arsenal, jak i Liverpool. Ten mecz niczego w ich sytuacji nie zmienia. Przekonaliśmy się dziś, że Henderson na prawej stronie to zły pomysł, że Borini (ma tyle samo czerwonych kartek, co goli w LFC) i Anfield to romans dobiegający końca i właściwie tyle. Temat pt. kto się w tym sezonie bardziej kompromituje wciąż jest otwarty.