Każdy z nas kiedyś o tym marzył. Zresztą, nie ma potrzeby używania czasu przeszłego. Zapewne i dziś nie brakuje ludzi w różnym wieku, przedstawicieli tysiąca profesji, którzy po zdobyciu kolejnego trofeum w Football Managerze myślą sobie: kurwa, właśnie to powinien robić w prawdziwym życiu. Zarządzać drużyną, dokonywać transferów, przebywać w szatni. Dlaczego więc tego nie robimy? Dlaczego w ogóle nie podejmujemy próby? Bo nikt z nas nie ma tyle wiary we własne możliwości. Bo udaje się jednemu na tysiąc. Bo nikt z nas nie ma tyle odwagi, by postawić wszystko na jedną kartę. Beznadziejna pogoń za marzeniami. Poznajcie śmiałka, któremu się udało.
To prawie gotowy scenariusz na film. Prawie, bo historia rozgrywa się na naszych oczach, a na jej finał jeszcze poczekamy. Scenarzyści nie mieliby jednak przy tym dużo roboty. Główny bohater jest i nie trzeba zbytnio wzbogacać jego historii o elementy fikcji. Nazywa się Mark Warburton, a rzecz dzieje się Brentford, w jednej z dzielnic Londynu. W zasadzie to ostatnia stacja w dziesięcioletniej podróży.
Kryzys wieku średniego
Jest rok 2002. Cholerny budzik w domu Marka Warbutona odzywa się o 4.32. Od ponad dekady zawsze o tej porze. Przy swoim biurku melduje się za kwadrans szósta. Do domu wraca koło 20., ale praktycznie nie ma dnia, by nie przynosił pracy do domu. Ma 40 lat, jako doradca i analityk finansowy bardzo dobrze zarabia, nie musi martwić się o swoją przyszłość. Człowiek sukcesu, bez dwóch zdań. Jest spełniony? Gdybyście wtedy zadali to pytanie jego żonie i wszystkim znajomym, odpowiedzieliby: oczywiście.
Bzdura.
– Pamiętam ten dzień. Niedługo mieliśmy podpisać jedną z największych umów w historii firmy. Roboty było mnóstwo. Obliczenia, tabele, rysunki i telefony. Nic więcej nie robiłem. Doszedłem do wniosku, że to nie jest to, co chcę robić przez resztę życia. Po prostu. Dokończyłem zlecenie i odszedłem z pracy – wspomina.
Pierwsza reakcja otoczenia: szok. Druga – obserwowalna już po tym, jak Warburton zdradził najbliższym swoje plany – śmiech. Nie radosny, do którego mógłby dołączyć sam zainteresowany, lecz szyderczy. Kaprys! Kryzys wieku średniego! – mówili jego znajomi. Czterdziestka na karku, specyficzny czas. Jedni porzucają rodziny dla młodszych kochanek. Inni np. kupują motor i skórzaną kurtkę, a potem ruszają w trasę. Wszystko po to, by znów poczuć to, czego nie czuli od dekad. Młodość.
Jego ścieżka wymyka się jednak wszystkim stereotypom. Warburton postanowił rozpocząć karierę menedżera. Chciał osiągnąć coś w futbolu. W dziedzinie, którą porzucił wiele lat temu po przygodzie w juniorach Leicester City i grze dla Enfield (tylko 28 spotkań w cztery lata), a także występach w pół-amatorskiej drużynie. W ekipie Lisów zdobył pierwsze ważne doświadczenie: trener-sadysta kazał mu biegać po plaży aż zwymiotował. Tyle mu zostało. Od tamtej pory wiedział, jak nie postępować z drużyną.
Lata 80., mecz Northwich vs. Enfield, Mark Warburton (nr 4)
10 lat
Na razie nie brzmi to jak plan. Jednak takowy był opracowany, ciężko uwierzyć, że mogło być inaczej. Bóg jeden wie, ile czasu Warburton obmyślał kolejne ruchy. Sam wspomina, że jego największym bogactwem jest analityczny umysł. Wiele ciężkich przeszkód do przeskoczenia było przed nim, lecz najtrudniejszą była chyba ta pierwsza. Żona.
– Mamy pieniądze w banku, dom jest spłacony, nasz styl życia na pewno się nie zmieni. Potrzebuję 10 lat, żeby osiągnąć coś w futbolu. To dla mnie ostatni dzwonek, teraz albo nigdy – tak przekonywał swoją drugą połówkę do szaleńczego pomysłu. Dostał kredyt zaufania.
Dekada. Dużo to czy mało? Przedstawiciele branży, do której drzwi pukał mieli już w tym wieku – oczywiście nie wszyscy – gabloty pełne pucharów z czasów gry w piłkę i CV wypełnione stażami, pracami w akademiach lub doświadczeniem w prowadzeniu pierwszych drużyn. Warburton miał tylko ambicję i pieniądze, które w dodatku były jego polisą na przyszłość. Nie ma się co oszukiwać, sytuacja wyjściowa nie była najlepsza.
Co ja tutaj robię?
Od czego by tu zacząć? Warburton zdecydował się intensywną edukację. Za własne pieniądze ruszył w świat po to, by – jak to się przyjęło mówić – przez płot obserwować najlepszych. Sporting Lizbona, Ajax Amsterdam, Valencia, FC Barcelona, Inter Mediolan. Wsiadał w samolot i leciał wszędzie, gdzie tylko zgodzili się na obserwację. Nie miał jednak zamiaru stać się przedstawicielem konkretnej szkoły. Jego ambicje sięgały stworzenia unikalnego stylu, a konikiem była praca z młodzieżą. Swoją trenerską karierę rozpoczął od roboty w akademii Watfordu. Drużyna U-9, zabawy z piłką.
Momenty zwątpienia? Były nieuniknione. Tym bardziej, że furtka prowadząca do powrotu do poprzedniego życia była cały czas szeroko otwarta. W dodatku, wróciłby na jeszcze lepszych warunkach. Nie musiał nawet wybierać firmy, którą porzucił, co oznaczałoby przełknięcie gorzkiej pigułki porażki i łatkę dziwaka. Pojawiły się bowiem oferty z innych przedsiębiorstw.
– To było trudne przejście. Przez pierwsze 2-3 lata, kiedy pompowałem piłki w szatni lub jechałem z chłopcami na mecz minibusem, myślałem sobie: co ja tutaj robię? – mówił dziennikarzowi Daily Express. – A co miałem powiedzieć żonie? Jak wytłumaczyć to, że za pracę, która pochłania tyle samo czasu co poprzednia, dostaje 10 razy mniej pieniędzy? Musiałem udawać, że wszystko jest OK – dodaje.
NextGen Series
Kolejne szczeble zawodowej drabiny. Niektórzy przez całe życie próbują wspiąć się po jednej z nich, a zostają gdzieś na dole. On pokonując dużą część swojej, w branży finansowej, wrócił na ziemię i zaczął kolejną wspinaczkę. Drużyna U-16, U-17, później praca asystenta przy najstarszych rocznikach. Aż w końcu szefostwo akademii.
Później usłyszał o nim cały piłkarski świat. A w zasadzie o jego pomyśle. NextGen Series, kojarzycie? Coś na kształt młodzieżowej Ligi Mistrzów. Tak, to dziecko tego człowieka. Jego i Justina Andrewsa, producenta telewizyjnego i eksperta Sky Sports. – Chcemy wypełnić pustkę i pomóc młodym zawodnikom w przebiciu się do profesjonalnego futbolu – mówił Warburton.
Znów ambitny plan i znów sukcesy. Do turnieju przekonały się wielkie firmy, prawa do transmisji wydarzenia kupowały telewizje na całym świecie. Mimo gigantycznych planów, skończyło się na dwóch edycjach. Oficjalnie przez brak sponsorów. Nieoficjalnie – łapę na niezagospodarowanym wcześniej segmencie położyła UEFA. Wizjonerzy zostali odsunięci, nikt nie rozmawiał z nimi na temat współpracy. Panowie w garniturach nie lubią się dzielić. Niedługo po pogrzebie NextGen Series powstała Młodzieżowa Liga Mistrzów.
Warburton nie krył rozczarowania, ale to przedsięwzięcie pozwoliło mu nawiązać mnóstwo kontaktów. Można nazwać je przepustką do poważnego futbolu, to dobre określenie. Poznał m.in. Matthew Benhama, właściciela Brentford.
Znów biurko
Telefon zadzwonił o nieludzkiej porze. 1.30, środek nocy. Warburton był przyzwyczajony do tego w swoim poprzednim życiu, gdy prowadził interesy z firmami z innych kontynentów. Dzwonił Benham. Nie, nie tak szybko. Nie chodziło o wymarzoną pracę menedżera. Miał pomagać Nicky’emu Forsterowi. Młokosowi (38 lat), który podejmował pierwszą pracę trenerską w karierze. Od biedy można ich nawet nazwać duetem, ale bardziej na miejscu będzie określenie: asystent. Współpraca nie potrwała jednak długo, bo ledwie kilka miesięcy. Klub zatrudnił Uwe Roslera, a Warburton – mimo upokorzenia, bo przyznał później, że właśnie wtedy liczył na swoją szansę – został dyrektorem sportowym.
Znów to cholerne biurko.
Jednocześnie miał być kimś w rodzaju sympatycznego grubaska o analitycznym umyśle z filmu Moneyball. Wyszukiwać tanich, ale skutecznych piłkarzy do drużyny Roslera. Z roli wywiązał się nie najgorzej, ale nazwiska sprowadzone do drużyny nic wam prawdopodobnie nie powiedzą. Zresztą, to przecież cała istota sprawy, by nie przywiązywać do nich uwagi.
Menedżer
7. grudnia 2013 roku Uwe Rosler został menedżerem Wigan Athletic. Trzy dni później władze Brentford ogłosiły, że nadszedł czas Warburtona. Szatnia zamiast biurka. Dres zamiast garnituru. Wielki moment? Jeszcze nie. Ten – nieco uprzedzając – przyjdzie za kilka miesięcy.
To był eksperyment, oceniany w dodatku dość sceptycznie przez otoczenie. Co to za menedżer, który pierwszą pracę dostaje w wieku 51 lat? Ktoś, kto nie znał całego backgroundu, mógłby krzyknąć: nieudacznik. I jeśli ktoś rzeczywiście wyrwał się z takim hasłem, po miesiącu został upokorzony. Na komodzie w gabinecie stoi statuetka. Nagroda dla najlepszego menedżera miesiąca League One. Na dole napis: grudzień 2013. Pierwszy miesiąc pracy.
Ogólnie w sezonie 2013-14 poprowadził drużynę w 27 meczach. Wygrał 17, 6 zremisował, przegrał tylko 4. Wywalczył awans do Championship. Dla takiego klubu jak Brentford – założonego 1889 i liczącego się w angielskim futbolu tylko przed II wojną światową – ogromne wydarzenie. Jednak jeszcze większe dla samego Warburtona. Nie zmieścił się co prawda w limicie 10 lat, jaki sam sobie postawił zaczynając pracę, ale właśnie wtedy – po awansie – poczuł, że podjął słuszną decyzję. To wtedy świat usłyszał jego wersję historii.
Do rozgrywek Championship jego drużyna przystąpiła z pozycji outsidera. Skazywanego na pożarcie, typowanego do spadku w pierwszej kolejności. W przypadku Warburtona, brzmi znajomo prawda? W listopadzie znów został menedżerem miesiąca. Dziś Brentford, na pohybel wszystkim, zajmuje piąte miejsce w tabeli, które oznacza grę w barażach o Premier League.
To jego kolejny cel. Plan ma zapewne obmyślony już od dawna. Nie wiadomo dokładnie, ile lat przeznaczył na jego realizację, ale na pewno nie dziesięć. Usłyszycie o nim szybciej, idziemy o zakład.
*
Ciężko nie popaść w patetyczne tony. Głowa stawia opór puencie rodem z filmów familijnych i miałkich piosenek, ale palce same znajdują drogę do właściwych klawiszy.
Nigdy nie jest za późno, by spełniać marzenia.
Mateusz Rokuszewski