Latem tego roku sporo dyskutowano o możliwości rozszerzenia Ligi Mistrzów. Liczyłaby sobie szesnaście grup, sześćdziesiąt cztery drużyny, a powstałaby na trupie Ligi Europy, która zostałaby wyrzucona na śmietnik historii. To zresztą nie pierwszy (i na pewno nie ostatni raz), kiedy rozważa się uśmiercenie LE, przedstawiając ten turniej jako garb europejskiej piłki. Tymczasem same rozgrywki nie słuchają plotek i mają się naprawdę dobrze.
Wiele drużyn lekceważy Ligę Europy – to opinia, która zyskała sporą popularność. Problem w tym, że jest mitem, no bo o kogo konkretnie chodzi? Komu zależy na jak najszybszym odpadnięciu? Hiszpanie i Portugalczycy niemal specjalizują się w tych rozgrywkach. Włosi w ostatnich latach często odpadali, ale z własnej słabości, chimeryczności, a nie grania trzecimi składami. Niemcy, Francuzi, nie wspominając o Holendrach, Turkach czy Rosjanach – tu też wszyscy grają na maksa.
Gębę Europa League samodzielnie przyprawili więc Anglicy. Tak, Man City i Man Utd jakiś czas temu chciały się wymigać z gry. Tak, gdy Chelsea wygrało LE, inni zamiast gratulować, umniejszali ten sukces. Kto wie jednak, czy to już czasem nie melodia przyszłości. Ile Pellegrini narzekał na niskie rozstawienie przy losowaniu Ligi Mistrzów, a przecież piłka była w swoim czasie po stronie “The Citizens”? Mogli daleko zajść w LE tak jak Porto czy Atletico i pewnie by wystarczyło na pierwszy koszyk. W tym sezonie dzięki zasadzie, według której zwycięzca Ligi Europy awansuje do Ligi Mistrzów, na całego grać będą Liverpool i Tottenham. “The Reds” i Spurs” w Premier League na czołową czwórkę nie mają żadnych szans, tymczasem triumf w LE to nie kwestia marzeń.
A że Tottenham raz czy drugi wystawił jesienią mocno rezerwowy skład? Mógł sobie na to pozwolić i tyle w temacie. Nikt nie mówił, że Barcelona lekceważy Ligę Mistrzów, gdy Luis Enrique wystawiał słabą jedenastkę w Nikozji, prawda?
Patrzymy jakie mecze czekają nas w 1/16 i autentycznie nie możemy się doczekać. Tyle fajnego kopania: Liverpool – Besiktas, Tottenham – Fiorentina, Roma – Feyenoord, Celtic – Inter, Wolfsburg – Sporting. Każdy z tych meczów spokojnie mógłby być starciem fazy grupowej Ligi Mistrzów. Niektóre z tych par w dodatku są zabarwione dodającą smaczku historią: Celtic i Inter, czyli rewanż za finał Pucharu Mistrzów z 1967, kiedy to naprzeciwko siebie stawali Helenio Herrera i Jock Stein. Besiktas z kolei wróci na Anfield, gdzie kilka lat temu przeżył wielką traumę.
Anfieldazo Besiktasu
Celtic wygrał Puchar Mistrzów jako pierwszy brytyjski zespół
Może nie obejrzymy tu największych, ale zobaczymy większą różnorodność stylów. Sprawdzimy, jak grają aktualnie ekipy z różnych zakątków Europy, a nie tylko starzy znajomi z futbolowego Olimpu. Naszym zdaniem podział jest idealny: sycąca Liga Mistrzów z gwiazdami, a potem deser w postaci LE, wciąż apetyczny, ale i poszerzający horyzonty.
To europejska druga liga, bez dwóch zdań. Ale – bądźmy szczerzy – w Europie jest tyle ciekawych drużyn, że druga liga to i tak smakołyk pierwszej klasy.