Pierwsza niedziela lipca 1950 roku, malutka miejscowość Asua w regionie Vizcaya na północy Hiszpanii. Zarządca tutejszej stacji kolejowej przerywa wydawanie biletów, bowiem na wieczornym niebie rozbłyskają fajerwerki.
Zastanawia się o jakim święcie zapomniał. Na jaką fiestę się nie załapał. A może ktoś w miasteczku aż tak hucznie czci urodziny, imieniny, narodziny potomka?
Po kilku minutach niepewności na stację zagląda życzliwy, lepiej zorientowany, a który szybko rozwiewa wątpliwości:
– Hiszpania prowadzi z Anglią na mistrzostwach świata. Bramkę strzelił twój syn.
– Ah, Telmo – miał powiedzieć kolejarz i spokojnie powrócić do pracy.
***
Wiele tysięcy kilometrów dalej, 74.462 widzów na Maracanie reagowało nieco bardziej żywiołowo. Stadion wiwatował, kibicowano Hiszpanom. Dlaczego? Ano dlatego, że tak już mamy, lubimy niespodzianki. Cieszy nas zwycięstwo niedocenianych. A tak właśnie traktowano wówczas La Roję i to mimo, iż we wcześniejszym starciu grupowym Anglia Stanleya Matthewsa dostała łomot od amatorów ze Stanów Zjednoczonych.
Prasa brytyjska nie przebierała w środkach: “Daily Herald” meczową zapowiedź ozdabiał wymownym rysunkiem Francisa Drake’a, skuwającego jeńca pobitej hiszpańskiej armady. Całość opatrzono napisem “nasi piłkarze zrobią to jeszcze lepiej”. Ostro, prawda?
Po meczu hiszpański ABC odpowiedział na tę prowokację: “Zawiadamiamy, że ilustracja naszych kolegów nie zawierała cienia prawdy. Ani Francis Drake nie był tak skuteczny, ani jego następcy. Telmo Zarra udowodnił, że kompanem Anglików coraz częściej staje się porażka.”
***
Transmisję meczową na Półwyspie Iberyjskim śledziło osiem milionów Hiszpanów, przyklejonych do radioodbiorników, wsłuchujących się w każde słowo Matiasa Pratsa.
Kim był Prats? Najprościej będzie powiedzieć, że to taki Ciszewski z Cordoby, który przez wiele lat był “głosem” towarzyszącym wszystkim meczom kadry, ich nieodłącznym elementem. Jego okrzyk po golu Zarry, choć było to pozornie zwyczajne “gooooool!” przeciągnięte w latynoamerykańskim stylu, miał taki ładunek emocji, że na stałe wpisał się do historii hiszpańskiej piłki. Trochę jak u nas “Panie Turku, kończ pan ten mecz!” czy też “idzie środkiem Kowalczyk…”; nawet Telmo odniósł się z ironią do sławy tamtego komentarza: – Czasami zastanawiam się, czy to ja strzeliłem gola, czy Prats.
Bramka? Zerowej urody. Piszczelem z metra, taki tam poturlak, ale wystarczył, by pokonać Berta Williamsa. Trochę jak z Domarskim: zeszła, ale ważne, że wtoczyła się w odpowiednim miejscu i czasie, potem pozostaje już tylko szukać w muzeach wycinków gazet ze swoim nazwiskiem na nagłówkach.
To ten gol. Półtora metra, zbicie strzału
Nawiązanie nieprzypadkowe, bo choć La Roja więcej wówczas nie ugrała i zajęła czwarte miejsce, to ten mecz, zachowując proporcje, stał się ich Wembley. Mitem wyciąganym z szafy przy okazji kolejnych mundiali. Minioną chwałą, do której jakoś kolejne utalentowane pokolenia nie potrafiły nawiązać. Hiszpania odpadała grając “pięknie jak nigdy”, czyniąc z tego swój znak rozpoznawczy, podczas gdy wtedy, w 1950 z Anglikami, porywająco nie było, ale rezultat się zgadzał.
Dopiero w 201o historia napisała się na nowo. W razie trwającej dekady bryndzy, Hiszpanie zamiast wracać do 1950 i strzału Zarry, mogą wracać do trafienia Iniesty z dogrywki finału na Soccer City.
***
Ojca bohatera z Maracany nie interesował futbol, nie poważał też kopania piłki jako zajęcia godnego mężczyzny. Futbol, w jego opinii, nawet jeśli gwarantował utrzymanie (ostatni kontrakt Telmito opiewał na 850.000 pesos), to nie gwarantował przyszłości. Kariera piłkarza jest krótka, a może być bardzo krótka, jeśli zarżną cię kontuzje.
Złośliwy los postanowił jednak życie kolejarza z Asuy spleść z piłką, bo kopaniem skóry zamiast czymś odpowiedzialnym parali się starsi bracia Telma: Domingo, skrzydłowy drużyny Arenas de Getxo, a także Tomas, golkiper Realu Oviedo. Gdy więc Telmo postanowił iść w ich ślady, ojciec był wściekły. Troje z dziesięciorga dzieci, trzech z pięciu synów – zdecydowanie na jego gust za wielu futbolistów na metr kwadratowy. W rezultacie młody Zarra wspominał po latach, że w ich domu piłka była czymś pomiędzy religią a trucizną.
Oczywiście nie mógł wymarzyć sobie lepszej szkółki: po Domingo (który w 1938 zginie podczas wojny domowej) złapał bakcyla dryblingów. Do 16, 17 roku uwielbiał wozić się z piłką, nic nie dawało mu większej frajdy, niż minięty rywal. – Strasznie mnie kopano i faulowano. Doszedłem więc do wniosku, że to nie dla mnie. Stałem się praktyczniejszy. Zamiast kiwać, strzelałem.
A miał komu, bo Tomas nie odmawiał. Od młokosa Telmo spędzał więc tysiące godzin na oćwiczaniu zawodowego bramkarza. Czy może w takich okolicznościach dziwić, że później był specjalistą w zaskakiwaniu golkiperów z najróżniejszych odległości, kątów, sytuacji?
Zresztą, nawet ci, którzy na niego polowali jeszcze w czasach, gdy jeszcze być drugim Domingo, wyświadczyli mu przysługę. Znakiem firmowym Zarry stanie się kiedyś umiejętność unikania krycia, czego nauczył się… ze strachu. Tak bał się za dzieciaka kontuzji i ostrych wejść, aż weszło mu w krew znajdywanie wolnej od defensorów przestrzeni.
Miał też tę przewagę, że mógł korzystać z prawdziwej piłki, rarytasu zarezerwowanego tylko dla profesjonalistów. Inni grali szmacianką ze skarpet albo zgniecioną gazetą na sznurku, a on na własnym podwórku mógł trenować futbolówką tej samej jakości, co te które Tomas wyjmował z siatki w Segunda Division.
***
Na boisku wśród kolegów, był najlepszy. Bezdyskusyjnie. Ale mimo to, był diabelnie nieśmiały. Nie wierzył w siebie do tego stopnia, że miał ksywkę “strachliwy Telmito”. Podcinał sobie mentalnością skrzydła, ale skala jego talentu pozwoliła, by dostał kontrakt w regionalnej lidze, a potem by zwerbował go odradzający się z prochów wojny Athletic.
Sezon w Erandio
Wszystko zmieniło się, gdy zaciągnął się do armii. Wcielono go do oddziału stacjonującego w Ceucie, hiszpańskiej enklawie Afryki Północnej. Stamtąd wrócił już jako inny człowiek; owszem, wciąż skromny, owszem, wciąż wyciszony. Ale już nie bojaźliwy – dojrzał, okrzepł, wzmocnił charakter. “Strachliwy Telmito”, umarł.
Narodził się Zarra.
Gotowy podbijać hiszpańskie boiska.
***
W Athletic stał się głównym żądłem legendarnej dziś formacji “5 Magníficos”, do której należeli: Iriondo, Venancio Perez, Jose Luiz Panio, Agustin Gainza oraz on. Rozumieli się doskonale na murawie, a poza nią byli dobrymi przyjaciółmi. Zarra wspominał jak owocowała dobra współpraca na treningach: – Codziennie na treningach koledzy posyłali w kierunku mnie dziesiątki wrzutek. Im mocniejsza, tym lepiej. Chciałem nie dośrodkowań, ale pocisków, które mógłbym dobić z wielką siłą.
Stał się fachowcem od główek do tego stopnia, że później, gdy pojechał z reprezentacją do Sztokholmu, spiker reklamował go słowami “druga głowa Europy, tylko po Winstonie Churchillu”. A przecież strzelał też z obu nóg, potrafił się odnaleźć w polu karnym w roli typowego zabójcy, jak i huknąć z dystansu.
Miał wszystko.
***
Znacie historię o bramce Zarry w Brazylii? Wiecie, że był supersnajperem La Liga? Super. Ale klubowo kto wie, czy ten Bask z domieszką cygańskiej krwi większych osiągnięć nie miał w rozgrywkach nazwanych na cześć generała Franco, czyli Copa del Generalissimo, bo tak dawniej nazywał się Puchar Hiszpanii, dzisiejsze Copa del Rey.
W jednym z finałów strzelił cztery bramki, z czego trzy w dogrywce. Gdy w sezonie 41/42 zmarnował idealną sytuację z Barceloną i Athletic musiał obejść się smakiem, tak rok później jego gol zdecydował o końcowym triumfie nad Realem. Najciekawiej z perspektywy czasu brzmi jednak historia finału Copa del Generalissimo 44/45, bo wtedy Zarra zarobił pierwszą, a zarazem ostatnią czerwoną kartkę w karierze.
Pod koniec starcia z Valencią wjechał w niego typowy rzeźnik tamtych czasów, Alvaro. Zarra poskarżył się, że rywal chciał mu połamać nogi, arbiter jednak nie reagował. Gainza podkusił Telmo, aby ten nie odpuszczał, chociaż postraszył bandytę. Supersnajper posłuchał i w wymownym geście zawiesił nogę nad przeciwnikiem tak, jakby chciał się po nim przespacerować.
Alvaro nic się nie stało, arbiter uznał jednak zachowanie Zarry za niesportowe i wyrzucił go z boiska. Koledzy uratowali wynik, w dziesiątkę strzelili zwycięską bramkę, Telmo miał co świętować.
Zamiast tego jednak płakał w szatni. Możecie się śmiać, uważać, że przesadza, ale dla niego do tego stopnia ujmą na honorze było złapanie czerwa. W jego prywatnym kodeksie, takie coś było zdarzeniem niedopuszczalnym.
***
Gest Garrinchy: genialny Brazylijczyk zamiast strzelić gola podczas meczu Botafogo – Fluminense, wybija piłkę w aut, bo przeciwnik zwijał się z bólu. Ekstra, naprawdę ekstra, ale to wszystko widzieli wcześniej ci, którzy w latach czterdziestych oglądali mecz Malaga – Athletic z udziałem Zarry. Telmo minął już bramkarza i miał czystą sytuację. Wybił jednak piłkę poza boisko, bo według siebie faulował, choć sędzia nic nie gwizdnął. Za ten gest później dostał od Malagi medal.
Tak, Zarra był w każdym calu piłkarskim dżentelmenem. Zażartym krytykiem boiskowych oszustów, którzy wymuszają wolne, kładą się by oszukać arbitra. Jose Angel Iribar, golkiper Bilbao z lat czterdziestych, trafił w punkt: – Fantastyczny sportowiec, fantastycznie wartościowy człowiek. Każdy piłkarz Athletic uczy się o nim, nie tylko w kontekście bramek, ale charakteru. Bo Telmo to wzór, uosobienie ducha Athletic. Te cechy, które on posiadał, chcielibyśmy reprezentować jako klub.
San Mames przedwojnia i lat czterdziestych. Dziesięciotysięcznik
Czy może dziwić, że był uwielbiany także poza San Mames? Szanowany na wszystkich stadionach w Hiszpanii, a co ciekawe cenili go i znali nawet ci, którzy nie interesowali się futbolem. Naprawdę, nie ma cienia przesady w nazywaniu tamtych dekad romantycznym okresem piłki, skoro właśnie Zarra, nieśmiały, unikający prasy, etycznie kryształowy, był bożyszczem tłumów.
***
Messi pobił jego rekord? Oficjalnie, tak. Nieoficjalnie, wciąż trochę brakuje. Dopiero od sezonu 52/53 sędziowie zaczęli protokołować strzelców bramek, wcześniej robiły to kluby i dziennikarze. A że dopiero od sezonu 46/47 piłkarze w La Liga występowali z numerami na koszulkach, często zdarzały się pomyłki w stosunku do ekip wyjazdowych.
Feta po wygraniu ligi w 1945
Stąd te rozbieżności: dane hiszpańskiej gazety ABC mówią o 251 golach. Ceniony historyk futbolu, Bernardo Salazar o 255, dane Athletic Bilbao o 257, a CIHEFE, czyli hiszpańska organizacja statystyk piłkarskich, doliczyła się 259 trafień.
To oczywiście wyłącznie ciekawostka, Messi za chwilę nie pozostawi żadnych wątpliwości. Nikt nie wie na ilu golach Leo się zatrzyma, tak jak Guillermo “El Chaval” Gorositza nie wiedział na ilu golach zatrzyma się strącający go z tronu strzeleckiego króla La Liga Telmo Zarra.
Co nie znaczy, że wyścig przestał trwać. To gwiazda czasów drugiej wojny wciąż załadowała najwięcej razy w rozgrywkach Copa del Rey (81), jak i najczęściej wygrywała strzelecką klasyfikację w lidze. Wyzwanie rzucali Puskas (cztery razy), Di Stefano (pięć razy), ale nie udało im się. Messi jak do tej pory Trofeo Pichichi zgarniał trzykrotnie.
Oczywiście, zawsze pozostaje do dyskusji kwestia poziomu gry w różnych epokach. W jednym z ostatnich wywiadów spytano Zarry o ten temat, a on odpowiedział lakonicznie, trochę w stylu Górskiego:
– Czy futbol dzisiaj jest inny?
– Nie. Piłka to piłka.
***
Po skończeniu kariery, Zarra żył skromnie. Z dala od mediów, szumu, fleszy. Prowadził sklep sportowy, potem restaurację. Wciąż kochał futbol: oglądał pasjami, ale i grał w oldbojach.
Zmarł w 2006 na atak serca. Nie doczekał ani przełamania swojego rekordu, ani przełamania Hiszpanii na mundialach. Minutą ciszy uhonorowano go tego dnia na wielu stadionach La Liga, w tym na Santiago Bernabeu, Lasesarre, Chapin Anoeta, Sanchez Pizjuan i Camp Nou. Na San Mames zagrano hymn klubu na fortepianie, a potem cały stadion wiwatował na jego cześć.
***
Wstęp był oczywiście legendą. Według innej wersji, ojciec Telmito grał podczas boju na Maracanie w karty w barze. Jedyne co pozostaje bez zmian niezależnie od opowieści, to nieumiejętność cieszenia się z triumfu syna, bo był to triumf, którego ojciec Telmita nie do końca rozumiał.
Jak było naprawdę, nie wiemy, tak jak nie zweryfikujemy niektórych innych dotyczących go kwiecistych anegdot. Jimmy Burns w “Roja: A Journey Through Spanish Football” przekonuje, że na wniosek Zarry kibice z San Mames po golach Athletic wysyłali gołębie pocztowe do najbliższego sanatorium, tak by pacjenci wiedzieli, że Bilbao strzeliło bramkę. Niby źródło solidne, ale ta historia? Abstrakcja.
Nawet jednak tak obojętny ojciec, jak ten z historyjki, musiałby docenić Zarrę, gdyby zobaczył go na TEJ ścianie. Hiszpańska federacja zamówiła u artysty Andresa Sancheza Garcii sześć obrazów z najważniejszymi piłkarskimi sukcesami La Roja. Uwiecznione sceny to: David Silva pokonujący Buffona w finale EURO 2012, gol Torresa z finału EURO 2008, bramka Iniesty z Soccer City, Marcellino przechytrzający Jaszyna na EURO 1964, a także… Kiko strzelający obok Kłaka w Barcelonie.
Świr i Kłak, a także chyba Staniek, na ścianie legend hiszpańskiej piłki. Ich sąsiadami Telmito i Bert Williams
Każda z tych akcji była częścią końcowego triumfu, ale szósty obraz zajmuje Telmo Zarra i jego gol z Maracany. Nawet nie dał medalu, a proszę, jest w tej galerii chwały wśród mistrzostw świata i Europy. To pokazuję wagę tamtego wydarzenia, po którym szef hiszpańskiej federacji krzyczał z radości o pokonaniu “pérfida Albión!”.
Telmo Zarraonandia Montoya szabelką nie machał, do wojny medialnej się nie mieszał. Wiele lat później, w 1997, podczas meczu pożegnalnego jaki zorganizował mu Athletic, zagrał w jednej drużynie z Bertem Williamsem, tym samym, który wtedy puścił owego pamiętnego szczura z metra.
Leszek Milewski