Prowadzenie Mario Balotellego przypomina grę w trzy kubki z naciągaczem na bazarze. Łudzimy się, że widzimy co delikwent robi i kombinujemy, że na pewno przyłapiemy go na oszustwie, ale ostatecznie i tak zostajemy z niczym. Podobnie jest z “Super Mario”. Wszystkim wydaje się, że kolejny nowy klub i środowisko na pewno go zreformują, ale wielkie oczekiwania kończą się zawsze tak samo – smrodem, niesmakiem i frustracją. Pierwsze tego oznaki już widzimy na Anfield.
Postawmy ryzykowną tezę. Balotelli nie jest dobrym piłkarzem. Dlaczego? Ktoś powie, że facet ma wszystko – fizycznie nie można nic mu zarzucić, dodatkowo ma wielkie umiejętności czysto piłkarskie. Problemem oczywiście jest ta część ciała, od której zaczyna się psucie się ryby. Nie chodzi już wyłącznie o futbol – w każdej dyscyplinie na idealnego sportowca składają się trzy elementy: ciało, umiejętności i głowa. Dwa pierwsze mogą być na najwyższym poziomie, ale bez trzeciego ani rusz. Na głowę składa się kilka rzeczy – charakter, intelekt, chęć samodoskonalenia, zaangażowanie i być może umiejętność najważniejsza – zdolność do gry w drużynie.
Jest takie mądre amerykańskie porzekadło, często używane w stosunku do sportów zza oceanu: There’s no “I” in team, które można odczytać jako “liczy się przede wszystkim drużyna, a nie własne korzyści”. Zostając przy USA, jest kilka kapitalnych dokumentów pokazujących, dlaczego akurat Michael Jordan był najwybitniejszym koszykarzem NBA. Fizyczność fizycznością, ale MJ był wielki przede wszystkim mentalnie. Chęć wygrywania, udoskonalania własnego warsztatu, instynkt killera, wreszcie nieustanne parcie na sukces. Jordan nie był przy tym pozbawiony wad – jego problemy z hazardem są niemal legendarne, a i zdarzało mu się fatalnie traktować kolegów z drużyny. Na boisku robił jednak to, czego akurat potrzebował jego zespół. I potrafił być liderem.
Patrząc na Mario Balotellego mam nieodparte wrażenie, że piłkarz ten ma najlepsze lata już za sobą co wydaje się straszne zważywszy na to, że jego organizm nie zbliżył się nawet jeszcze do optymalnego dla piłkarza wieku (27-30 lat). Włoch zwyczajnie przestał się rozwijać, nie widać w nim tego, co cechuje np. Cristiano Ronaldo czy wspomnianego wcześniej Jordana. Mario niby walczy, ale nie jest to walka dla dobra zespołu. “Balo” toczy swoją własną prywatną wojnę, która nie tylko nie służy Liverpoolowi (a wcześniej innym zespołom), ale przede wszystkim jemu samemu. Dodatkowo przestał się rozwijać, bazuje na tym co miał wcześniej i tyle. Ostatnie naprawdę wielkie spotkanie piłkarz rozegrał przeciwko Niemcom podczas Euro 2012. Czyli prawie 28 miesięcy temu. Trochę dawno, nieprawdaż?
Silvio Berlusconi jest jak opis pewnego zwierzęcia w pierwszej polskiej encyklopedii (osławione “koń jaki jest, każdy widzi”), ale co do jednego miał rację. Balotelli jest zgniłym jabłkiem i zatruje każdy koszyk, do którego się go wrzuci. Oczywiście trzeba zostawić furtkę – Mario może i złapie jakąś strzelecką serię jak za czasów Milanu, ale to i tak za mało jak na możliwości piłkarsko-fizyczne naturalizowanego Włocha. “Super Mario” dawno powinien już wejść na poziom zarezerwowany jedynie dla tych najlepszych, a jemu ledwie udało się do nich na chwilę doskoczyć, i to zaledwie raz czy dwa. Nie osiągnął nawet 1/10 tego co mógłby, ale kij ma dwa końce. Patrząc na historię Włocha i kluby w jakich grał można to wszystko odwrócić – jak na jego charakter i to, co siedzi w jego głowie to i tak cud, że Balotelli cokolwiek osiągnął. Taki to paradoks.
Przypomina mi się tutaj sposób wyceniania piłkarzy w pewnym magazynie, gdzie przyznaje się osobne kwoty za umiejętność gry prawej nogą, lewą itp., a na koniec wszystko sumuje i mamy gotową wycenę grajka. W kategorii “głowa” ocenia się tam zdolność gry w powietrzu, ale w wypadku Włocha bralibyśmy pod uwagę oczywiście co innego. I należałoby tam wpisać śmiało “minus 30 milionów”. A może i 50… Piłkarscy geniusze przeważnie są primadonnami i nierzadko ekstrawagantami, ale patrząc na takiego Cantonę widzimy, jak wiele dawał swojej drużynie na murawie. Balotelli daje “The Reds” póki co malutko, a najczęściej zabiera. Chyba nie o taki nabytek chodziło Brendanowi Rodgersowi.
Co zrobić z takim fantem?
Teraz już nic, to już klasyczna musztarda po obiedzie. Przed sezonem wielu uważało (w tym ja, przyznaję się bez bicia), że 16 milionów zapłacone za Mario to promocja, niemalże wielka wyprzedaż parówek w Lidlu. Ulegliśmy zbiorowej euforii wierząc, że tym razem na pewno będzie grzeczny, a dodatkowo będzie grał jak z nut. Rzeczywistość okazała się brutalna – piłkarz póki co nie jest wart nawet połowy tej kwoty i sam jest sobie winien. Chłopak (celowo użyłem sformułowania chłopak, mężczyźni zachowują się jednak inaczej) gra w Liverpoolu ledwie kilka miesięcy, a już zdążył narobić trochę smrodu wokół siebie. Po pierwsze zadarł z publicznością, nie dziękując fanom za doping po jednym z meczów, a tego absolutnie się nie robi. Po drugie, a zarazem najważniejsze – Balotelli strzelił póki co ledwie JEDNEGO gola. Kozak, co nie?
Balotelli zdaje się nadal nie rozumieć, że Liverpool, Milan, Serie A czy Premier League przetrwają bez niego, ale on bez nich już niekoniecznie. Już teraz możemy zauważyć symptomy tak powszechne w poprzednich zespołach Włocha, czyli trenera coraz częściej zapewniającego, że nie ma problemów ze swoim podopiecznym. A jeśli po raz kolejny zapewniamy o czymś kogoś to wiadomo, że jest dokładnie inaczej. W ostatnim meczu przeciwko WBA “Balo” wszedł z ławki, a Rodgers chwalił go po meczu za właściwą reakcję na niewystawienie go od pierwszych minut i zaangażowanie w grę, czytaj zwykłe banialuki. Boss “The Reds” dodał, że włoski napastnik musi się poprawić, ale to standardowe wypowiedzi dla prasy. No bo co Rodgers miał innego zrobić? Wiadomo nie od dziś, że Mario był zakupem na aferę, byle nie zostać bez zastępstwa dla Suareza.
Ciężko było oczekiwać, że Balotelli może zastąpić “El Pistolero” co nie znaczy, że powinien on dokładać jeszcze nowych problemów. Współczuję Brendanowi. Doskonale widać, że coraz bardziej ma ochotę bez żadnego owijania w bawełnę wykrzyczeć wprost, że już żałuje tego zakupu i musi męczyć się z prawdziwym wrzodem na tyłku, jakim niewątpliwie potrafi być Mario. A to dopiero początek. Czy zawsze tak jednak będzie? To naprawdę ostatni dzwonek dla Włocha by pokazać, że jednak coś się w nim zmieniło – albo chociaż udawać – że potrafi utrzymać równą formę i dorosnąć do skali swojego talentu, który przecież jest ogromny.
Na razie jednak tego nie widać. Mario nadal jest obrażalską primadonną, a póki co zmieniła się tylko jedna rzecz – forma jest taka sobie, a goli jest coraz mniej… Jeśli tak dalej pójdzie to wartość piłkarza będzie systematycznie maleć, wprost proporcjonalnie do rangi klubów, w których przyjdzie mu występować. Nie zdziwmy się, jeśli kiedyś skończy karierę w Koronie Kielce. Albo paląc jointy gdzieś pod Neapolem, w towarzystwie domniemanych kolegów z Camorry. Żarty żartami, ale gdyby do czegoś takiego doszło to coś mi się jednak zdaje, że nawet oni mieliby go po pewnym czasie serdecznie dość. Tak to już jest ze zgniłymi jabłkami – rozpieprzą każdy koszyk, nawet ten z najbardziej urodzajnymi owocami.
Kuba Machowina