Czasami zastanawiamy się, gdzie leżą granice miłości kibiców wobec swojego klubu. Czytając książki zawierające kibicowskie wspomnienia, których ostatnio sporo na polskim rynku, nie mamy wątpliwości, że jest to pasja wymagająca różnych poświęceń – zawodowych, osobistych itd. Czego można się więc wyrzec w imię idei, którą wielu uważa za śmieszną? A może warto by podejść do zagadnienia z innej strony? Czy klubowe władze mają w ogóle prawo grać na uczuciach swoich fanów, by – nawet kosztem ich dobra – forsować konkretne rozwiązania? Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że ciężko o jednoznaczne odpowiedzi na te pytania. Natrafiliśmy jednak w Anglii na bardzo interesujący przypadek, który wspomnianych powyżej kwestii dotyczy.
Sprawa jest dosyć złożona, ale w dużym w skrócie wygląda następująco. Od dłuższego czasu wiadomo, że Tottenham Hotspur planuje budowę nowego obiektu. Obecny nie gwarantuje bowiem zysków na poziomie, który można by osiągać. Wartość planowanych inwestycji – 400 milionów funtów. W zasadzie wszystko zapięte jest już na ostatni guzik. Znany jest planowy termin oddania stadionu do użytku (połowa 2017 roku), w mediach bez trudu można odnaleźć efektowne wizualizację całej infrastruktury, która prócz stadionu obejmuje m.in. centrum handlowe, hotel, szkołę i skwer, a klub już liczy zyski ze sprzedaży lóż biznesowych i karnetów oraz praw do nazwy obiektu. Pozostało tylko jedno – biorąc pod uwagę skalę i rozmach przy planowaniu inwestycji – maluteńkie „ale”.
Władzom Tottenhamu od dłuższego czasu nie udaje się zamknąć wszystkich kwestii formalnych związanych z budową. Do przeskoczenia pozostał w zasadzie tylko jeden niziutki płotek. Josif Josif i jego familia, którzy od lat prowadzą rodzinny biznes w miejscu lokalizacji nowego obiektu. Josifowie za krzywdzące uważają stawki, jakie klub zaproponował im za sprzedaż działki i ani myślą iść na ustępstwa. Od dłuższego czasu skutecznie walczą z futbolowym gigantem i blokują cały projekt. Wyjątkowości sprawie dodaje fakt, że członkowie rodziny od kilku dekad są wielkimi fanami klubu z White Hart Lane.
Spór trwa już blisko siedem lat. Jeszcze do niedawna nie dotyczył on tylko i wyłącznie rodziny Josifów. Za poszkodowanych uważało się znacznie więcej osób, lecz stopniowo uginali się oni pod presją klubu oraz lokalnych władz i przystawali na proponowane warunki. W związku z projektem udało się przenieść z tego miejsca 72 firmy. Na placu boju została tylko jedna. – To naprawdę trudna sytuacja. Zawsze byłem fanem Tottenhamu, tak jak moi dwaj bracia. Kiedyś mieliśmy tam lożę. Pamiętam, że chodziliśmy oglądać mecze kiedy piłkarzem był jeszcze Osvaldo Ardiles (mistrz świata, piłkarz Tottenhamu w latach 1978-88 – red.) – żalił się Josif Josif na łamach London Evening Standard.
Dysproporcja pomiędzy walczącymi stronami jest ogromna. Z jednej strony potężna instytucja, która obraca setkami milionów funtów, a z drugiej – mały, prowadzony przez kolejne pokolenia, rodzinny biznes. Jak by tego było mało, klub ma w tej walce bardzo silnego sojusznika w postaci gminy Haringey. Jej władze za wszelką cenę chce utrzymać Tottenham na własnym terenie (mówiło się o przeprowadzce Kogutów na Stadion Olimpijski w Stratford lub kompletnie nowej lokalizacji obiektu). Rejon ten nie należy do najbogatszych części Londynu, a inwestycja warta 400 milion funtów ma być impulsem do jego rozwoju. Stąd cały szereg ukłonów lokalnych władz wobec Tottenhamu.
W sprawę zaangażowane były sądy kolejnych instancji. Rada Gminy już prawie dwa lata temu podjęła decyzję nakazującą sprzedaż działki. Skoro nie udało się dogadać, spór miało rozstrzygnąć odgórne zarządzenie. W lipcu tego roku potwierdził ją podsekretarz stanu. Nie oznacza to jednak końca sprawy. Rodzina po raz kolejny wykazała się determinacją i zaskarżyła werdykt do sądu wyższej instancji. Nie jest znana jeszcze data kolejnej rozprawy, ale klub w oficjalnym oświadczeniu już zapowiedział, że nici z oddania obiektu w planowanym terminie.
Josif Josif zapewnia, że cała ta sytuacja nawet o milimetr nie zmienia jego stosunku do Tottenhamu. – Klub od dawna próbuje nas przepędzić, ale to nie zmienia mojej miłości do niego. Trzeba umieć rozgraniczyć, że klub i jego właściciele to dwie różne sprawy – mówi. Patrząc z drugiej strony, o wojującej rodzinie pisze się różnie. Jedni widzą w nich romantycznych bohaterów, którzy startując z beznadziejnej pozycji w słusznej sprawie walczą z całym światem. W dodatku robią to z ciężkim sercem, bo są przecież kibicami, chcącymi dla swojego klubu jak najlepiej. Drudzy uważają ich za cyników, którzy na całej tej chryi chcą ugrać jak najwięcej dla siebie. Już zyskali przecież darmową reklamę na cały Londyn.
Gwoli ścisłości należy dodać, że cała inwestycja ma poniekąd wymiar społeczny. Do dyskusji na jej temat zaproszono wszystkich mieszkańców dzielnicy, przeprowadzając konsultacje. Ludzie współdecydowali o kształcie projektu. Jego końcowy efekt ma być asumptem do rozwoju, m.in. powstania nowych miejsc pracy. Nie chodzi więc tylko i wyłącznie o interesy panów drogich garniturach, a o interesy całej społeczności.
I co teraz? Kto ma rację? Potrafimy doskonale zrozumieć rodzinę Josifów, ale ciężko być głuchym na argumenty drugiej strony. Jedni mają prawo bronić swojej własności, drudzy mają sensowne powody, by im ją odebrać. Jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało, w tej bajce nie ma klasycznego podziału na dobrych i złych. Dlatego tak ciężko wybrać stronę barykady. Ciężko nawet powiedzieć, co byłoby happy endem.