Różne są wizje idealnego meczu piłkarskiego. Legendarny włoski dziennikarz, Gianni Brera powiedział kiedyś, że ów idealny mecz zakończyłby się wynikiem 0-0. W świetle jego definicji meczowi Evertonu z Chelsea do miana perfekcyjnego byłoby bardzo daleko. Jak dla nas – ciężko sobie nawet wyobrazić lepszy spektakl. Jeśli już, to na konsoli. W prawdziwym świecie takie cuda zdarzają się raz na kilka lat! Dawno nie widzieliśmy nic bardziej spektakularnego.
Serio, co chwilę szczypaliśmy się, by upewnić się, że to się dzieje naprawdę. Jeszcze nie zdążyliśmy porządnie usadzić swoich czterech liter w fotelach – o zapięciu pasów nawet nie wspominamy – a Chelsea już prowadziła dwoma bramkami. Wiecie, jakby to wyglądało – przykładowo – w polskiej lidze, nie? Byłoby po meczu, wszelkie emocje zabite. A na Goodison Park był to tylko zwiastun wielkiego grania.
Everton wylądował na kolanach, ale dość szybko zmienił pozycję na trochę bardziej wygodną. Gospodarze cały czas gonili. Jeszcze przed przerwą Mirallas strzelił bramkę kontaktową. Później „The Toffees” powtórzyli ten wyczyn jeszcze dwa razy. Na każde ich trafienie odpowiadali podopieczni Mourinho. Cios za cios. Zero kunktatorstwa.
Dziewięć bramek. 3-6 dla Chelsea. Nie można przejść obok tego obojętnie. Oczywiście nagromadzenie prostych, indywidualnych błędów – jak na mecz Premier League – też było bardzo duże, ale tylko futbolowy purysta, mógłby w tej sytuacji, je wytykać. My wolimy zachwycać się asystami Fabregasa i Mikela, pomysłowością Hazarda, rajdami Colemana, szybkością Mirallasa i wykończeniem Costy. Długo można by wymieniać wszystkich bohaterów, damy więc sobie spokój.
KOSMICZNY MECZ!
***
Gdyby ktoś w poniedziałek próbował przekonać nas, że drużyna Manchesteru City, która w wielkim stylu wygrała z Liverpoolem, pięć dni później nie puknie kilkoma bramkami Stoke, to zastanawialibyśmy się, czy kontynuować taką znajomość. Pomyślelibyśmy, że wariat i tyle. Przecież mówimy o ekipie, która z reguły w ciągu sezonu na własnym stadionie punkty traci z mniej więcej taką samą częstotliwością co – przykładowo – na konta piłkarzy Górnika Zabrze spływają pensje. Niezorientowanym podpowiadamy: i to i to dzieje się bardzo rzadko. A z drużynami pokroju Stoke, „The Citizens” to już w ogóle zaliczają wpadki raz na ruski rok.
Tym bardziej winszujemy Markowi Hughesowi i wszystkim piłkarzom „The Potters”. Po prostu, szacuneczek. To prawda, że gospodarze momentami miażdżyli gości. Zgodzimy się ze stwierdzeniem, że bohaterowie poniedziałkowego meczu (Jovetić, Aguero) po dzisiejszym meczu mieliby problem, by załapać się do składu klubu Championship. Nie zaprotestujemy również, gdy powiecie, że Stoke miało więcej szczęścia niż rozumu. Ale jednak. W piłce, jak na rybach – liczy się to, co w sieci. To Asmir Begović, w przeciwieństwie do Joe Harta, zachował czyste konto. Jedyną bramkę w meczu zdobył ziomek Artura Sobiech z Hannoveru, a więc Mame Biram Diouf. Miał przy tym sporo fartu, ale cóż, jego wykorzystanie również jest sztuką. Słowem podsumowania: kibice City, którzy tak chętnie dworują sobie z rywali z United, dziś – chcąc, nie chcąc – wzięli udział w Ice Bucket Challenge. W roli oblewających oczywiście wystąpili ich ulubieńcy. Naszym zdaniem, przyda im się ten kubeł.
***
Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni (przynajmniej na razie). Po pierwszych trzech kolejkach zeszłego sezonu Manchester United miał cztery punkty, w tym roku to zaledwie dwa oczka. Louis van Gaal upiera się i powtarza jak mantrę, że jego drużyny zawsze startują powoli, ale koniec końców to one wygrywają mistrzowskie tytuły. Patrząc na pierwsze trzy spotkania kampanii 2014/15 trudno jednak wierzyć holenderskiemu szkoleniowcowi, styl “Czerwonych Diabłów” bowiem to w tym momencie to… zwykły brak stylu.
Na papierze Manchester był oczywiście faworytem dzisiejszego meczu na Turf Moor, ale murawa okrutnie zweryfikowała umiejętności obu zespołów. Beniaminek z Burnley sensacyjnie (hmm, czyżby…?) zremisował z potentatem z czerwonej części miasta 0:0, a za cały opis poczynań United mogłyby świadczyć ziewanie siedzącego na trybunach sir Aleksa Fergusona oraz nietęga mina Van Gaala. Holender na siłę stara się forsować bardzo modną ostatnio taktykę 3-5-2, ale póki co wygląda to fatalnie. Jedynym światełkiem w tunelu okazał się kupiony za fortunę Angel Di Maria, ale osamotniony Argentyńczyk niewiele mógł wskórać. Gołym okiem widać jednak było, że “Czerwone Diabły” będą miały z niego wielki pożytek.
Słabo zagrał za to Wayne Rooney. “Wazza” fizycznie nigdy nie wyglądał tak dobrze – dużo szczuplejsza sylwetka, bardziej pociągła twarz. Widać, że Anglik w lecie nie próżnował i tym razem obyło się bez papieroska i piwa. Paradoksalnie jednak Wayne gra teraz słabiej, ale może to opaska kapitańska tak ciąży? Trudno w końcu dźwigać brzemię Keane’a, Robsona czy Neville’a. Manchester United nadal jest wielkim klubem, ale trzeba pogodzić się z tym, że póki co wciąż jest w dołku i nie widać nadziei na poprawę.
David Moyes przy Fergusonie okazał się ubogim krewnym, ale przy Van Gaalu nie wygląda póki co jak jakiś biedak. LVG mówi “trzy miesiące i będziemy grać dobrze”, ale zegar jest bezlitosny i już zaczął tykać. W listopadzie może okazać się, że tytuł mistrzowski już dawno jest nierealny, a Van Gaal stanie w jednym szeregu z Moyesem. Póki co nie wygląda to zbyt dobrze dla Rooneya i spółki. Gorzej, jeśli okaże się, że nikt nie jest wstanie zastąpić sir Aleksa. Wtedy na długo nastałyby wieki ciemne na Old Trafford.
A Burnley? “Ginger Mourinho” wywalczył dzisiaj cenny remis i pokazał, że Turf Moor nie będzie miejscem, gdzie łatwo zdobywa się punkty. Dla “The Clarets” liczy się każde oczko, ponieważ sezon jest długi, a utrzymać się w Premier League nie jest łatwo. Moyes to Szkot, Dyche to Anglik, ale tutaj zadecydowała nie narodowość, a kolor włosów lub brody (w wypadku menedżera Burnley). Rudy rudego zawsze pomści.
***
Fajne, naprawdę fajne, perspektywy ma przed sobą Łukasz Fabiański. Serio, jeszcze kilka miesięcy temu nie zakładaliśmy, że może mu się trafić tak dobra fucha jak bycie pierwszym bramkarzem Swansea. Dziś podopieczni Garry’ego Monka zaliczyli pewne, trzecie już, zwycięstwo w lidze. To może być ich sezon i nie porywamy się na ten wniosek tylko po meczu z West Bromem, ale po wszystkich trzech dotychczasowych spotkaniach, które z uwagi na Fabiana śledziliśmy dość dokładnie. Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie mówimy o walce o mistrzostwo, ba!, nawet nie o Ligę Mistrzów. Mówimy o wygodnej lokacie w górnej połowie tabeli.
W meczu z West Bromem Fabiański był praktycznie bezrobotny, ale obserwując grę swoich kolegów nie miał prawa się nudzić.