Inspirował wielu. Zawsze uśmiechnięty, służący dobrą radą. Pod jego wpływem pękali nawet najwięksi wariaci, jak sam Paul Gascoigne, który zresztą jest idealnym człowiekiem do omówienia fenomenu Robsona. „Gazza” wspomina: „Był jak drugi ojciec, wspaniały, fenomenalny człowiek”. 31 lipca minęło pięć lat od śmierci sir Bobby’ego – szkoleniowca, od którego uczyli się najlepsi, w tym Jose Mourinho czy nawet Pep Guardiola. Dlaczego Robson cieszył się aż tak wielką estymą? W tego typu przypadkach należy oddać głos temu, który na futbolu zna się jak mało kto, a konkretnie sir Aleksowi Fergusonowi: „W ciągu całej mojej pracy w Anglii nie spotkałem żadnej innej osoby, którą postawiłbym wyżej niż Bobby’ego. Choćby o cal”.
Czytając jakiekolwiek artykuły o Robsonie, przeważnie przytaczany jest mundial w 1990 roku i wspomniany na wstępie Paul Gascoigne. Był to ostatni świetny występ Anglików na mistrzostwach świata, w dodatku pełen emocji i dramaturgii. Półfinałowy mecz przeciwko RFN, Anglicy są jedno spotkanie od meczu o złoto. Gascoigne fauluje Thomasa Bertholda i dostaje żółtą kartkę. Na zdjęciach wyraźnie widać, że zanosi się płaczem. W razie awansu do finału „Gazza” z powodu kartek nie zagra w nim (Anglicy i tak odpadli, ale to już inna historia).
Całą sprawę doskonale pamięta Gary Lineker: „Ze wszystkich moich momentów w karierze, ludzie chyba najczęściej pytają mnie o tę chwilę, kiedy Paul dostał żółtą kartkę i zaczął płakać (…) Od razu pobiegłem do Robsona po radę, by spytać co zrobić z Paulem. Nie wiedziałem, że uchwyci to kamera…”. Lineker, dzisiaj świetny ekspert, doceniał warsztat i osobowość Robsona: „Wiedział instynktownie, jak ujarzmić „Gazzę”. Wiedział, kiedy go zrugać, a kiedy przytulić ojcowskim ramieniem. Paul był bardzo emocjonalny i prowokował często Bobby’ego, ale ten był kapitalny w kontaktach z innymi ludźmi”.
Przygód i problemów z Gascoigne’em Robson miał zresztą więcej, ale zawsze umiał umiejętnie je rozwiązywać. „Gazza” znany był ze swoich wyskoków, a jego popisowymi numerami były zabawy z Paulem Mersonem, szczególnie pewna gra, dość daleka od tradycyjnych rozrywek profesjonalnych sportowców. Piłkarze brali tabletkę nasenną, po czym popijali ją piwem i tak w kółko. Wygrywał ten, który nie usnął. To prawdziwy cud, że obaj żyją. Paula łączyła jednak pewna specyficzna więź z Robsonem, ponieważ trener umiał z nim postępować. Gascoigne to doceniał, chociaż nie był łatwy w prowadzeniu. 24 godziny przed wspominanym wcześniej meczem z Niemcami sir Bobby długo nie mógł znaleźć Paula, aż w końcu wypatrzył go późnym wieczorem, kiedy ten podrywał na korcie tenisowym dwie amerykańskie turystki.
Robson przerabiał to już milion razy i od razu wiedział co robić. Nie namyślając się długo zostawił w spokoju piłkarza, a od razu uderzył do dziewczyn. Grzecznym tonem dystyngowanego dżentelmena spytał: „Drogie panie, dlaczego marnujecie energię mojego zawodnika w noc przed najważniejszym meczem w jego karierze?”. „Gazza” doskonale zrozumiał co się dzieje i za 10 sekund leżał grzecznie w łóżku. Dobę później przeżywał jednak koszmar – żółta kartka i perspektywa przesiedzenia finału na trybunach na tyle rozkojarzyła go psychicznie, iż zrezygnował ze strzelania „jedenastki” w konkursie rzutów karnych. Zastępujący go Chris Waddle spudłował, a Niemcy wygrali. Przygoda sir Bobby’ego z kadrą dobiegła końca.
Jako piłkarz Robson stał się legendą Fulham i WBA (w lidze angielskiej jego bilans to 583 mecze i 133 bramki), a także zaliczył 20 występów w kadrze Anglii. Mimo, iż był bardzo dobrym graczem, to jednak praca trenerska uczyniła go nieśmiertelnym. Jako szkoleniowiec Robson prowadził m. in. Ipswich, kadrę Anglii, PSV, Barcelonę, Porto czy Newcastle. Odniósł wiele sukcesów, zdobył m. in. Puchar UEFA, Puchar Zdobywców Pucharów, wygrywał mistrzostwa krajowe w różnych ligach, prowadził reprezentację dumnych synów Albionu na trzech wielkich turniejach. Był typowym przedstawicielem starej piłkarskiej szkoły, można go śmiało określić mianem romantycznego filozofa futbolu. W jego wizji piłki nożnej nie było miejsca na pieniądze i blichtr, liczyło się czyste piękno gry, kibice, radość.
Aby zrozumieć tok myślenia sir Bobby’ego, najlepiej przytoczyć fragment pochodzący z jego książki „My kind of Toon”. To jeden z najsławniejszych i najważniejszych cytatów dotyczących futbolu, być może nawet ważniejszy niż wszystkie złote myśli Shankly’ego: „Czym jest klub? To nie budynki i dyrektorzy, to nie ludzie którym się płaci, by go reprezentowali. To także nie ekskluzywne loże, telewizyjne kontrakty czy cały ten marketing. Klub to hałas, pasja, poczucie przynależności do pewnej grupy, duma ze swojego miasta. Wreszcie klub to mały chłopiec wspinający się po raz pierwszy po schodach na trybunę, trzymający za rękę ojca i gapiący się na stadion. Absolutnie nie mogąc nic z tym zrobić, chłopiec zakochuje się w tym wszystkim”.
Robsona wspomina się ciepło wszędzie tam gdzie pracował, umiał budować więzi z ludźmi i wzbudzać szacunek swoją wiedzą, warsztatem i przede wszystkim zwykłą, ludzką klasą. Nigdy nie zapominał o swoich piłkarzach i kibicach, to oni byli najważniejsi. Nic dziwnego, sam jako mały chłopiec chodził na St. James Park by kibicować Newcastle. Czy fragment z jego książki o małym chłopcu idącym pierwszy raz na mecz miał zatem wydźwięk autobiograficzny? Zdecydowanie tak – ojciec szkoleniowca był górnikiem, szaleńczo zakochanym w zespole „Srok”. To tata sir Bobby’ego zaraził go bakcylem piłki.
Bardzo emocjonalnie o Robsonie wyrażał się Jose Mourinho: „Miał niesamowitą pasję, zarówno w życiu codziennym jak i w futbolu (…) Nie mogłem patrzeć jak cierpi pod koniec życia, to nie był obraz, jaki bym chciał zachować w pamięci. To jedna z tych osób, która nigdy nie umiera i żyje wiecznie”. W podobnym tonie wypowiadał się Alan Shearer, najlepszy strzelec w historii Premier League i legenda Newcastle: „Zanim sir Bobby przyszedł do klubu, nie miałem radości z gry (…) On to wszystko zmienił, dzięki niemu znów zacząłem grać i strzelać gole z uśmiechem na ustach”.
Dzisiaj wszyscy wynoszą Robsona na ołtarze, ale nie zawsze tak przecież było. Ci sami starsi kibice Newcastle, którzy dzisiaj wspominają trenera w samych superlatywach, 32 lata temu odsądzali go od czci i wiary. Dlaczego? Jedną z pierwszych decyzji sir Bobby’ego po objęciu kadry Anglii w 1982 roku było odstawienie na boczny tor idola całego narodu, a przede wszystkim wszystkich „Geordies”, Kevina Keegana. U nowego selekcjonera „King Kev” już nigdy nie zagrał, media i kibice byli wściekli. Przez osiem lat swoich rządów w kadrze (1982-90) szkoleniowcowi wielokrotnie zresztą obrywało się od mediów. Kiedy w końcu odszedł z funkcji selekcjonera, dziennikarz „Daily Express” Nigel Clarke podszedł do niego i powiedział: „Chcę żebyś wiedział, że wszystko co napisałem o Tobie to nic osobistego. Wykonywałem swoją pracę. Mam nadzieję, że zrozumiesz”. Robson wykazał się olbrzymią klasą, zapraszając Clarke’a na obiad.
Sam jednak nieszczególnie dobrze wspominał te osiem lat pracy z kadrą: „Miałem wspaniałe 14 lat spokoju i szczęśliwej pracy z uroczymi ludźmi, a tu nagle… cóż, nagle zostałem selekcjonerem Anglii… Nic, absolutnie nic nie może przygotować Cię na tę posadę….”. Ale przy tym wszystkim słynął z poczucia humoru. Kiedy w 1989 roku odmówił podania składu Anglii przed meczem ze Szwecją, powiedział: „Hitler nie powiedział nam, gdzie pośle te wszystkie pociski V-1 w czasie wojny, prawda?”. Trzy lata wcześniej, zauroczony grą Maradony, mówił w wywiadzie: „Z nim w składzie to nawet Arsenal by wygrał mistrzostwo świata”. Przypomnijmy, były to czasy, kiedy „Kanonierzy” rzadko strzelali więcej niż jednego gola, a nierzadko ciągnęła się za nimi popularna stadionowa przyśpiewka pochodząca jeszcze z lat 70-tych: „Boring, boring Arsenal…”.
Pod koniec lipca 2009 roku zorganizowano towarzyski mecz oldbojów na St. James Park, upamiętniający wspomniany już wcześniej półfinał mistrzostw świata z 1990 roku pomiędzy RFN a Anglią. Od tamtego pamiętnego spotkania minęło 19 lat, była to dobra okazja by powspominać. Przykuty do wózka inwalidzkiego i schorowany Robson przybył oglądać popisy emerytów, był to jego ostatni publiczny występ. Gdy wracał do domu, bardzo już słaby spytał: „Jak grał Gascoigne? Jak poszło Paulowi?”. Wiedział z jakimi demonami zmagał się „Gazza”, żyjący od dłuższego czasu na krawędzi i to właśnie w jego stronę skierowane były myśli sir Bobby’ego. Mimo, iż Robson sam był umierający, bardziej martwił się swoim byłym piłkarzem. Gascoigne wspomina: „Kiedy zobaczyłem go na niedługo przed śmiercią, pękło mi serce”.
Pięć dni po tym meczu Robson zmarł, ale pamięć o nim jest wiecznie żywa. No i nadal pomaga ludziom, jego fundacja walki z rakiem zebrała do dnia dzisiejszego ponad siedem milionów funtów. Taki był sir Bobby Robson – liczyli się dla niego przede wszystkim ludzie, a futbol wypełniał całe jego życie, do samego końca. Alan Shearer nie ma wątpliwości: „Bobby pozostał niepokonany”.
Kuba Machowina