Ha, ha, miałem zacząć od mundialu i w głowie układałem sobie tekst o Grecji – a tu w plecy. No to o Francji skrobnę, gra dziś i sporo ludzi mówi, że to kandydat na mistrza świata. Ale… Otóż muszę jednak zacząć od was, hejterów i danserów. 30 procent z was nie zdało nawet matury, prostej, dla cymbałów. Głównie z matmy. Co ja na to? Cieszę się, bo nie każdy musi być naukowcem, potrzebni też dozorcy i kierowcy autobusów, kelnerzy, no tysiące zawodów do obsadzenia. A poza tym – i to pociecha – nie każdy musi być absolwentem. Na przykład Edison nie skończył żadnej szkoły, zresztą do żadnej chyba nie chodził, a zrobił z tysiąc wynalazków, poczynając od żarówki (bez niej żaden komputer by nie działał). Newton to też był głąb, a odkrył prawo ciążenia, Archimedes nie miał matury etc. Znam dziesiątki miliarderów bez szkół, zatem naprawdę nie to w życiu najważniejsze. Tylko to co w futbolu. Ambicja i wola walki, brak strachu.
Postawiłbym wam tylko zera za to, ze przez kilka lat nie nauczyliście się nawet ściągać! Nawet tego, choć wolno wychodzić do kibla, rodzice krążą z kanapkami, no dramat. Do roli, czyli do kopania kartofli!
Ja kiedyś genialnie zdawałem egzamin z angielskiego, już na uniwerku. Egzaminator rozdaje testy – i zasada taka że początkujący muszą mieć 60 punktów (ci, którzy zaczęli naukę od podstaw), średni 80, a zaawansowani 100. Maksymalnie 130. Siedzimy w audytorium maximum, w trzech rogach sali. Każdy dostaje stukartkowy zeszyt z pustymi miejscami do wypełnienia. No, ciężko, nikt z nas niczego nie rozumie, przecież nikt normalny nie wkuwał słówek, tylko jak ja na przykład – dmuchał i kopał piłkę, a dziewczęta i tak nie ogarniały niczego poza szukaniem męża.
Ale, kolega bierze zeszyt pod sweter i idzie do kibla. Tam czeka jakiś Australijczyk, który ma rozwiązać dla nas test. Niestety, pochwycony zostaje w drzwiach. – Proszę pana, wyjść można, ale testy zostają na ławce. Może pan podpytywać na korytarzu, ale wszystkich odpowiedzi pan nie spamięta, jest 130. No więc testy na ławki, a pan niech idzie się wysiusiać jak pan musi.
Konsternacja. Jesteśmy w ciemnej dupie.
I wtedy odzywa się kolega Czarzasty, ten, który jest dziś jednym z czołowych polityków: – Słuchajcie, każdy jak tu siedzimy, przepisuje dwie kartki z testu, za pięć minut będziemy mieć ekstra egzemplarz.
Praca zbiorowa niesamowita, każdy odrobił swoje, ktoś poszedł do kibla (liczba testów na ławkach się zgadzała), a Australijczyk pierdyknął wszystkie odpowiedzi w pięć minut, ściąga wróciła i każdy sobie spisał co trzeba.
Za tydzień ogłoszenie wyników. Pani wykładowczyni mówi: – Z grupy zaawansowanej nie zdał nikt, za mało punktów, ze średniej też nikt. Zastanawiają mnie natomiast wyniki grupy początkującej. Zdali wszyscy. Pan Kowalski 128 na 130, pani Piotrowska 129 na 130, pan Zarzeczny 130 na 130!!! Nie uznaję tego egzaminu, nie mogliście się tak wszystkiego nauczyć!
A na to wstaje Czarzasty i mówi łagodnie: – Nie ma pani prawa. A te dobre wyniki…
(też miał 130 chyba)
…no wie pani, myśmy egzamin potraktowali poważnie i wzięliśmy całą grupą dodatkowe korepetycje!
Do czego zmierzam? I w piłce, i w życiu zwłaszcza, trzeba mieć odrobinę bezczelności połączonej ze sprytem, bo człowiek nie jest w stanie wiedzieć wszystkiego i ograć lepszego. A można.
No więc moi maturzyści, ja z matmy miałem piątkę i ze wszystkiego innego też, a z polaka to stopień wystawiałem sobie sam, chyba się nie pomyliłem.
Uff, trzeba czasem namieszać, żeby nie naśladować każdego, ale już pędzę do mundialu. I o tej Francji. Pewnie się mylę, ale to lekkie odświeżenie tego zatęchłego światka (choć sery francuskie nadzwyczaj śmierdzące). Fajnie, że nie mają dwóch najlepszych zawodników – zawsze buduje to większą rywalizację na drugim planie. To jak z kobietami – tylko brzydka potrafi się odwdzięczyć.
Otóż pisanie o piłce, w Piłce Nożnej, zaczynałem w 1984 roku, od przyjmowania korespondencji z Francji, z EURO, na tak zwany ołówek. Nadawał Romek Hurkowski, zresztą kapitalne teksty. Był w kryzysie – akurat poszedł pierwszego dnia na pigalak (paryski, redakcja znajdowała się natomiast przy pigalaku warszawskim), wszedł gdzieś tam na szampana, podnieśli go do góry nogami i wytrzepali kasę którą miał na cały miesiąc, złodzieje. No i nadawał biedniutki, ale wspaniale (Stefan Białas go wykarmił, merci). Miedzy innymi o Platinim, który – młody pomocnik, tak, ten który jest dziś szefem UEFA – został królem strzelców! Coś jak Deyna w Monachium! Francja, Les Bleus, Koguty i Niebiescy, wynaleźli system gry bez napastnika! To znaczy był niby Lacombe, ale wszystko robiła piątka ze środka, to byli pionierzy gry hiszpańskiej absolutni. I wygrali. A za chwilę pisałem korespondencje z turnieju olimpijskiego w Los Angeles – tam tricolores też byli najlepsi, grając kompletnie drugim składem. Francuskie lato. Jak w piosence wówczas sławnego Joe Dassina… Nieboszczyka już zresztą.
Zatem we francuskiej klasie dorastałem. I wiedziałem, że poza struganiem ołówka (odsyłam do Wyszło – Paolo River zajmie się wkrótce miłością francuską, rozpowszechnioną w Polsce przez wojska napoleońskie, nadzwyczaj dzielne w tym akurat), Francuzi kopać piłkę potrafią. I nie byłem zdziwiony wcale, jak zdobywali mistrzostwo świata (lejąc 3:0 w finale Brazylię), jak wygrywali kolejne Euro. Tak, to nacja nadzwyczaj sportowa. Oni wymyślili igrzyska olimpijskie nowożytne, mistrzostwa świata, puchary i taki Tour de France, są zajebiści w kosza i siatkę, rugby (!), w lekką, a przecież uchodzą za lekkoduchów. Ha, jak wczytać się w Hłaskę – francuska policja najmocniej napierdala!
No i jak takim nie kibicować? Mimo tego, że taki Platini to Włoch, a Zidane, bohater najwspanialszych wiktorii, zdecydowanie Algierczyk, a w ogóle wszyscy to jedna światowa zbieranina. Ale mają jedno – wsłuchują się w Marsyliankę. I mają ten zapał do walki muszkieterów. I poziom królów.
No dobra, rozpisałem się, a chodziło mi tylko o to, że oni dodają kolorytu, smaku, zapachu (kuchnia i perfumy, słyszeliście coś?), a jak nas nawet nie stać, to z chęcią wtrącamy przecież bagietki i mamy ochotę na loda…
Francja wygra dziś z Nigerią za parę godzin. A jak nie wygra?
To właśnie oni mieli swoje Waterloo. No, ale wy, tegoroczni maturzyści, nie musicie o tym wcale wiedzieć.
Dlatego czeka was klucz… francuski. Do roboty lenie!
* * *