Za nami coroczna – tak już chyba można napisać – gala Ekstraklasy. Wyniki jak wyniki, można dyskutować, ja na przykład na pewno bramkarzem sezonu nie wybrałbym Duszana Kuciaka. Co prawda to faktycznie najlepszy fachowiec w lidze, fantastyczny, ale akurat w rozgrywkach 2013/2014 obrona Legii Warszawa nie dawała mu się tak często wykazać, w dodatku pojawili się golkiperzy, którzy naprawdę zanotowali wyśmienity okres – jak na przykład Radosław Janukiewicz czy mój cichy faworyt, Richard Zajac z Podbeskidzia Bielsko-Biała.
Zajac raczej słynął z tego, że musi rok w rok musi kilka baboli zanotować. A to piłka przeleci mu między nogami, a to wypadnie z rąk. A tym razem – mimo 37 lat na karku – rewelacja. Na początku sezonu leczył kontuzję i to był bardzo trudny czas dla Podbeskidzia. Ladislav Rybansky puszczał wszystko, co leciało w bramkę, a czasami nawet to, co nie leciało i cały zespół miał strach w oczach. Później wrócił Zajac i w 24 meczach aż 13 razy zanotował czyste konto. Dla porównania, Kuciak w 25 meczach czyste konto zachował 12 razy, o ile wliczymy 0:0 do przerwy z Jagiellonią, zweryfikowane później na 0:3.
Słowak był więc cichym bohaterem sezonu, ale wiadomo, że w piłce funkcjonuje zasada: najpierw ty pracujesz na nazwisko, później nazwisko na ciebie. I zadziało to dwutorowo – Kuciak wygrał, bo jest Kuciakiem, a Zajac przegrał, bo jest Zajacem. No, o ile można napisać, że przegrał, bo trzecie miejsce też jest przecież zaszczytne.
Z Zajacem chwilkę pogadałem, jest wielkim fanem… Atletico Madryt. Kiedy Atletico grało o mistrzostwo w Barcelonie, on grał we Wrocławiu ze Śląskiem. Jak się mecz skończył (oczywiście 0:0!), to od razu migusiem pojechał do Sylwestra Patejuka do domu, żeby obejrzeć stracie na Camp Nou. – A jak Atletico przegrało z Realem finał Ligi Mistrzów, to… No wstyd się może przyznać, ale żadna moja własna porażka tak mnie nie bolała. Trzy dni chodziłem struty, nie można się było do mnie odezwać. Kibicem Atletico jestem od dziecka, pamiętam jeszcze poprzednie mistrzostwo, w 1996 roku – mówił. – Teraz tak się fajnie złożyło, że trener Ojrzyński mówił, że się wzorujemy na Atletico. Mieliśmy grać jak oni. I potem się ze mnie śmiali, że niby zrobiłem się kibicem Atletico, żeby się trenerowi przypodobać.
Ojrzyński w Bielsku zostanie, długo się przepychał o zasady, na jakich funkcjonować ma zespół. Na przykład – aby były premie. Piłkarze Podbeskidzia grali tylko za pensje, niezbyt wysokie zresztą. Teraz mają dostawać dodatkowe wynagrodzenie. Tu mam mieszanie odczucia: rozumiem punkt widzenia trenera, ale rozumiem też punkt widzenia prezesa. W Polsce wszyscy wszystkim dają premie, nawet za byle co, za wypełnianie podstawowych obowiązków. Dawać piłkarzom premię za każde zwycięstwo, to trochę tak, jak dawać premię kierowcy autobusu, ilekroć przejedzie trasę na czas. Zawodnik powinien się starać w ramach kontraktu, który go do tego zobowiązuje. I ci w Bielsku się starali, za co należą się im brawa. A teraz dostaną dodatkową kasę – jeśli klub na to stać, to w porządku. Byle się nie skończyło jak we Wrocławiu, gdzie premie też mają, ale „w pamięci”. I zamiast z radości po wygraniu dodatkowego sianka, jest frustracja, że na konto nic nie wpłynęło.
* * *
W czasie gali wszyscy czuli się bezpiecznie, bo na miejscu był właśnie Ojrzyński. On wygląda, jakby w każdej chwili był gotów do ratowania świata. Wyprostowany jak amerykański żołnierz piechoty morskiej, z fryzurą w sam raz pasującą do beretu. Gdyby imprezę przejęli terroryści, nie mam wątpliwości, że Ojrzyński wcieliłby się w rolę Liama Neesona. Jak mi powiedział, że „Malina jest debeściak”, to mu prawie uwierzyłem.
Delegacja Podbeskidzia została zresztą moją ulubioną, a to dzięki… ośmieszeniu organizatorów.
Proszę sobie wyobrazić, że Ekstraklasa SA wyprawiła wielką galę, w trakcie której alkohol lał się strumieniami – od piwa, przez wino, aż po tzw. alkohole twarde – natomiast nie było NIC do jedzenia. Nic. Przy imprezie, która trwa z pięć godzin i na którą zjeżdżają się ludzie z całego kraju, jest to kompromitacja. Ja, warszawiak, zjadłem w domu. A inni przyjechali z całej Polski z przekonaniem, że przekąszą coś na miejscu. Potem chodzili od ściany do ściany, a w brzuchach im burczało.
– Gdzie można coś zjeść? – pytali.
– Hot-dogi na Orlenie obok – to była najczęstsza odpowiedź.
Podbeskidzie, nie zważając na konwenanse, zamówiło… pizzę. No i niby elegancko, niby dość wytwornie, „ą” i „ę”, a tu przyjeżdża kurier z pizzą dla bielszczan. Położyli sobie ją na stoliku koktajlowym i zjedli, a cała sala patrzyła z zazdrością. Czy można bardziej wykpić organizatorów? Czy ktoś sobie wyobraża, że galę organizuje nie Ekstraklasa SA, ale FIFA i delegacja któregoś z klubów, dajmy na to – Liverpoolu, dzwoni po pizzę, bo już pada z głodu?
Śpiewała więc jakaś kobiecina i nikt jej nie słuchał. Jak powiedział Marcin Baszczyński: było to pierwsze w historii wykonanie piosenki „do kotleta”, ale bez kotleta.
* * *
Obecny był też Zdzisław Kręcina, dyrektor sportowy Piasta. Mówi, że będzie ratował Dawida Janczyka, bo ktoś musi. No i kto, jeśli nie on?
Wzmocnień szuka i to wszędzie. Zagaił Tomka Łapińskiego, czy by nie wznowił treningów. – Myślę, że łatwiej reaktywować „Łapę” niż Janczyka – powiedziałem, a Kręcina na to, że „Łapy” reaktywować nie trzeba, tylko trzeba dać mu strój i z miejsca będzie najlepszy w tej gliwickiej obronie. Później wspominał coś o Dariuszu Dziekanowskim na środek pomocy, czyli widać, że główka pracuje cały czas.
Zjawił się też Angel Perez Garcia, sympatyczny przybysz z Malediwów, który podobno ma na Śląsku dwa swoje kluby – jeden (za dnia) to Piast, a drugi to Endorfina w Katowicach (w nocy). Kręcina mówi, że musieli wziąć kogoś takiego, bo połowa drużyny kuma tylko po hiszpańsku. No i co z tym zrobić?
– Zadzwoniliśmy więc do Hiszpanii z pytaniem, czy mają tam jakichś bezrobotnych trenerów. No i okazało się, że mają – opowiadał. Nie przywiązywał zresztą specjalnej uwagi do tej sprawy, bo mówił, że po prostu trzeba było szybko zamieszać, nieważne kim. I nawet facet z okręgówki byłby w tamtym konkretnym momencie lepszy.
* * *
Mariusz Rumak był, ale momentalnie wybył. Jak odebrał nagrodę, to prosto ze sceny poszedł do wyjścia, co wyglądało dziwnie i stało się przyczynkiem do różnych komentarzy. Zaraz za trenerem ruszyła reszta poznańskiej delegacji. Ale ten szkoleniowiec jest w stu procentach usprawiedliwiony – chciał połączyć dwa tego rodzaju spędy, jeden w Warszawie, a drugi w Poznaniu. Daru bilokacji (jeszcze?) nie posiadł, więc nie tracił czasu na kurtuazyjne gadki na gali ESA, tylko czmychnął do swoich. Proste i zrozumiałe.
Legia przyszła elegancka, ktoś mi powiedział, że różnica między Legią ITI i Legią Leśnodorskiego jest taka, że ta pierwsza ubierała się w garnitury Digel, a ta druga zakłada wyroby włoskiej firmy Canali. Różnic znalazłbym jednak więcej, niezmiennie twierdzę, że dawno nie było w lidze sytuacji, w której jeden klub tak szybko by uciekał na wszystkich frontach, nie będąc przez prawie nikogo gonionym. To znaczy – próbuje jeszcze gonić Lech, ale dwukrotna różnica w budżetach i tak robi swoje. I myślę sobie, że „Kolejorz” swój wielki moment zaprzepaścił. Miał rozkochane w sobie miasto (to ma nadal) i pełne trybuny, miał jako pierwszy wielki stadion, miał piłkarzy, których sprzedawać za miliony euro i miał sukcesy w Europie – a za nimi szła kasa. W tym czasie Legia wegetowała. Ówczesnej różnicy poznańscy działacze nie potrafili przekuć na coś trwałego. Teraz chyba będą trwale drudzy.
* * *
I jeszcze ostatnie uwagi po gali…
29-letni Słowak wyprzedził 30-letniego Polaka i 37-letniego Słowaka w rywalizacji o miano bramkarza sezonu. Obrońcą sezonu został 35-letni Polak, pomocnikiem – 30-letni Serb, a napastnikiem 31-letni Polak, który wyprzedził 30-letniego Portugalczyka. Bramkę sezonu zdobył 38-letni Malinowski.
Na szczęście jest jeszcze kategoria „Odkrycie sezonu”, z reguły zarezerwowana dla młodych. Zgarnął ją Michał Masłowski, który w tym roku skończy… 25 lat.
To z mojej strony żaden zarzut. Od dawna twierdzę, że młodzi powinni grać dopiero wtedy, jak będą lepsi od starych. Dlatego z reguły nie grają.
Ciekawa jest sprawa z Robakiem, czyli według piłkarzy – najlepszym napastnikiem w tej lidze. W lutym zeszłego roku nikt w ekstraklasie go nie chciał, wziął go dopiero Piast i sumie niewiele zrobił, by zatrzymać. Nie tak dawno podobny casus był z Dawidem Nowakiem, który nie mógł znaleźć klubu, a jak już znalazł – to dostał powołanie do kadry (no dobra, u Nawałki każdy dostał).
W każdym razie w polskiej piłce to, że dziś jesteś kompletnie w dupie i nikt cię nie chce, nie oznacza, że za moment nie będziesz bohaterem okładek i uczestnikiem gal.