Napływają bardzo dobre wiadomości. W krakowskim referendum ludzie zagłosowali przeciwko organizacji zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2022 roku, co mnie jako warszawiaka bardzo cieszy i co jednocześnie jeszcze bardziej kompromituje ludzi, którzy za inicjatywą od początku stali. Tak fatalnie prowadzili politykę informacyjną, tak przy tym całym projekcie kręcili i mataczyli, że w efekcie nie zdołali przebić się do mieszkańców Krakowa z najbardziej oczywistym komunikatem: to nam się opłaca! Rzadkiej maści nieudacznicy, nawet w skali naszego kraju.
Otóż tak: gdybym mieszkał na co dzień w Krakowie, to przemówiłaby do mnie prosta kalkulacja – my ponosimy 3 procent wszystkich kosztów organizacji igrzysk, natomiast 97 procent trafia z budżetu centralnego. Innymi słowy dzięki igrzyskom będziemy mogli zmusić Warszawę, Poznań, Szczecin, Gdańsk, Olsztyn czy Białystok, by pobudowały nam tę całą infrastrukturę. Tak jak uważam, że pomysł organizacji igrzysk był od początku poroniony, tak też sądzę, że akurat mieszkańcy Małopolski powinni być “za”. Przecież rzecz polegała na tym, by wyciągnąć łapska po kasę innych. Któż tego nie lubi?
To było całkowicie niedorzeczne, że krakowianie – a więc ludzie, którzy ewentualnie pokryliby 3 procent kosztów imprezy – mieli prawo głosu w referendum, a ci, którzy zapłacić musieliby pozostałe 97 procent – nie. Pomieszanie z poplątaniem. Dlatego to tym większa klęska komitetu organizacyjnego – trzeba naprawdę być na bakier z budowaniem przekazu medialnego (no, ze zwykłą propagandą), żeby nie namówić mieszkańców Krakowa na prosty interes: my 3 procent, reszta 97. Każdy człowiek potrafiący grać na najprostszych emocjach, zdołałby do takiej koncepcji przekonać ludzi.
A tu – hurra! – kompletna amatorka.
Taki rozwój wypadków każe zadać oczywiste pytanie o odpowiedzialność. Można było zrobić referendum rok temu? Można było. Ale nie – to byłoby zbyt logiczne. Dlatego najpierw wydano grube miliony złotych na złożenie aplikacji i na promocję, a na końcu się spytano ludzi, czy w ogóle istnieje przyzwolenie społeczne dla całej inicjatywy. Pogarda dla obywateli w najczystszym wydaniu. I głupota też w najczystszym. Przeprowadzenie całej operacji w sposób właściwy – najpierw referendum, później zaangażowanie finansowe – pozwoliłoby uniknąć strat. Kto teraz te straty pokryje? Czy ktoś się czuje odpowiedzialny za fortunę, która poszła w błoto? Czy pani Jagna Marczułajtis odda tę całą kwotę? Tak tylko naiwnie pytam – wiadomo, że nie odda. Ot, rozpłynęło się. Kasa nie była jej, więc nie żal. A przecież jakaś podstawowa odpowiedzialność powinna istnieć. Ileś firm, spółek i osób prywatnych nieźle zarobiło na igrzyskach, których wcale nie będzie. Ten grafik, co opracował jakieś gryzmoły za 80 tysięcy złotych to tylko wierzchołek góry lodowej. A przecież gdyby szanowano zdanie mieszkańców, gdyby zrobiono referendum w odpowiednim terminie, logo nie byłoby potrzebne.
Pytam więc: pani Jagno, pani to odda? Czy to już koniec pani politycznej działalności, czy zamierza pani jeszcze w swojej “karierze” spuścić w sedesie ze sto milionów?
Byli sportowcy w polityce to jak dotąd nie jest najlepszy pomysł. W niedzielę, 25 maja, minęły dwa lata od ostatniego wystąpienia w sejmie Cezarego Kucharskiego. Uważam, że ta data – 25 maja – powinna być uhonorowana szczególnie: jako dzień sportowego parlamentarzysty.
Dwa lata temu Kucharski po raz ostatni zmusił się do wystąpienia (no i po raz pierwszy zarazem), mówił na temat Euro 2012. Kończyło się to tak (cytuję za stroną mojepanstwo.pl):
(Dzwonek)
Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Klub Parlamentarny Platforma Obywatelska będzie głosował za przyjęciem sprawozdania. Mamy pozytywną opinię o tym, co zrobiliśmy i zgadzamy się z nim.
(Oklaski)
(Poseł Roman Jacek Kosecki: Brawo!)
Ja się nie dziwię, że Kucharski w sejmie nie należy do najbardziej pracowitych posłów – że tak się łagodnie wyrażę – natomiast dziwię się, że człowiek tak sytuowany robi za posła na ćwierć etatu. Po co mu to? Od 25 maja 2012 nie widzieliśmy żadnego jego wystąpienia. Być może w tym czasie kto inny zdołałby naprawdę coś w sejmie zaproponować. To znaczy – pewnie nie, ale być może jednak tak. A po co Kucharskiemu to posłowanie? Ł»eby nie płacić mandatów czy co? Ł»eby za darmo jeździć pociągiem? Zamiast być poważnym menedżerem, jest niepoważnym politykiem.
Na szczęście, znana sportowa twarz w wyborach coraz mniej znaczy, ludzie już się zorientowali, że sportowcy nie są ludźmi, którzy faktycznie mogą w polityce ich reprezentować. W wyborach do europarlamentu przepadli i Ł»urawski, i Kosecki, i Adamek, i Jędrzejczak… To, że przepadną, to było jasne dla każdego, kto zna ordynację wyborczą, ale czy oni znali: tego nie jestem pewny. “Ł»uraw” na moment przestał być tym od bramek dla Wisły, a stał się nieszczęśnikiem od “Kioto co to”, co powinno stanowić dla wszystkich nauczkę. 2400 głosów, które zebrał, są smutnym podsumowaniem politycznych ambicji. Kosecki z kolei największy elektorat zebrał wśród osadzonych w zakładzie karnym – co też daje do myślenia.
Po co im to było? Partyjne mendy wykorzystały wizerunki byłych sportowców, by podkręcić wyniki swoich list wyborczych (z miernym skutkiem oczywiście), wykorzystali tych naiwniaków w banalny sposób. Najbardziej mi chyba żal właśnie Ł»urawskiego, który szuka sposobu na życie po zakończeniu kariery, ale jak na razie nie może znaleźć.
* * *
W niedzielę w jednej z warszawskich knajp zebrało się całkiem fajne grono ludzi, jedni wydzwaniali kolejnych, robiło się coraz bardziej tłoczno i gwarno. Przy jednym stole trenerzy, piłkarze, menedżerowie, działacze… I nagle – Tomasz Radziński. Być może niektórzy go pamiętają: Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, tak go zawsze przedstawiano.
Tomek okazał się przesympatycznym człowiekiem. Mówi po polsku nie tylko lepiej niż Franciszek Smuda, ale lepiej niżâ€¦ Grzegorz Krychowiak. Do końca nie mogę zrozumieć, jak to z Krychowiakiem jest, że wyjechał z kraju w wieku 16 lat, a dzisiaj akcent ma taki, jakby urodził się w Paryżu. No dobra, nieważne. W każdym razie – Radziński mówi naprawdę lepiej, z niewielkimi tylko naleciałościami. Urodził się w Inowrocławiu, wyjechał z kraju w wieku 9 lat, czyli – jak szybko wyliczył – 32 lata temu. Od tamtej pory po polsku rozmawia praktycznie tylko z rodzicami. I ojczystego języka nie zatracił.
Spotkanie z nim mnie zaskoczyło, ponieważ przez lata Tomek grał w Premier League i to z powodzeniem, a z polskimi mediami nie miał kontaktu. Ł»adnych wywiadów, żadnych komentarzy. A teraz widzę, że to facet, który bardzo by chciał z Polakami pogadać. Pytam go, dlaczego tak ukrywał tę swoją polskość i to jak świetnie mówi w naszym języku. A on odparł: – Po prostu nigdy polscy dziennikarze się do mnie nie zgłaszali. Przecież nie mogłem sam dzwonić do gazet.
I tak sobie siedzieliśmy, gadaliśmy, poprzednim razem Tomek był w Polsce, gdy Kanada przegrała z zespołem Franciszka Smudy w 2009 roku w Bydgoszczy, 0:1. I o dziwo, nie minęła godzina, aż przy tym samym stoliku zjawił się Maciek Rybus, który w tamtym spotkaniu zdobył pięknego, zwycięskiego gola. Świat jest naprawdę mały.
Radziński szuka teraz piłkarzy dla belgijskiego Lierse. Pytam go, ile tam płacą. Mówi, że tak do 320 tysięcy euro rocznie.
– A takiemu typowemu piłkarzowi z polskiej ligi ile mógłbyś zaoferować?
– A to z 60 tysięcy! – zaśmiał się.
Jak wynika z raportu UEFA, polskie kluby wydają 90 procent budżetów na wynagrodzenia dla zawodników (w dodatku słabych – tego akurat raport nie stwierdzał, to natomiast pokazuje ranking). Gdzie indziej wydają dużo mniej, rozsądniej. Do Bundesligi awansował Padeborn i budżet ma wzrosnąć z 6 milionów euro do 22 milionów. Nadwyżka nie pójdzie jednak na kontrakty zawodników, ale na budowę boisk treningowych i akademii. Trener powiedział, że bardziej potrzebuje nowego boiska niż nowego piłkarza. – Bez infrastruktury do treningu nie będziemy mogli z nikim rywalizować – stwierdził. A w polskiej ekstraklasie występuje Podbeskidzie, które nie ma żadnego (!) boiska i ćwiczy na niepełnowymiarowym placu użyczanym przez malutki klub z Dankowic.
* * *
W poniedziałek byłem gościem programu Ranne Kakao w Rock Radio – to taka szalona audycja prowadzona przez “Kędziora” i Tymona Tymańskiego. Tymon odczytał spektakularny list, dlaczego ma Ligę Mistrzów w dupie i nie będzie jej już oglądał. W skrócie – ciągle wygrywają bogaci, teraz miał nadzieję, że wygra biedniejsze Atletico, ale znowu się nie udało.
Co jakiś czas ktoś taką argumentację wygłasza. Wielu pomstuje na podział pieniędzy za prawa telewizyjne w Hiszpanii, które nie zakopują tej finansowej przepaści między Realem i Barceloną a resztą stawki.
A ja uważam: to bardzo dobrze! Wszelkie dążenie do tego, by dostawano po równo (albo trochę bardziej po równo) to zwykłe socjalistyczne ciągoty. Nikt w Chinach nie włącza telewizora, by zobaczyć jak gra Rayo Vallecano, za to publikę przyciąga Real i Barcelona. Dlaczego wielcy mieliby oddawać pieniądze, które sami generują? To byłoby nieracjonalne.
To że w finale Ligi Mistrzów cztery razy bogatszy Real ograł cztery razy biedniejsze Atletico nie wzięło się przecież znikąd. Ponad sto lat temu oba kluby startowały z podobnego pułapu – było tam kilkunastu gości, którzy skosili trawę, postawili bramki, kupili sobie stroje i zaczęli grać w piłkę. Jedni i drudzy przez ponad sto lat budowali dzisiejszą pozycję obu klubów. Real jest dlatego bogaty, ponieważ przez ponad sto lat zdobył dziesięć Pucharów Europy, a Atletico jest dlatego biedniejsze, bo przez ponad sto lat nie zdobyło żadnego. Trudno tu doszukiwać się niesprawiedliwości. Na Santiago Bernabeu nie trysnęła ropa, nie przyszedł szejk, który wstawił w kiblach złote klamki, tylko po prostu klub wygrywał, wygrywał i wygrywał. A skoro wygrywał, to dzisiaj ma więcej kasy od tych, którzy nie wygrywali.
Dlatego, Tymonie, przemyśl to raz jeszcze!