Największą słabością polskiej ligi nie są ani piłkarze, ani trenerzy, tylko właściciele klubów i prezesi. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ludzi, co do których mam przekonanie: że są pasjonatami, starają się ten sport zrozumieć, poświęcają swój czas, by zarządzać klubem w sposób możliwie najbardziej logiczny i przede wszystkim: że ich priorytetem jest sukces sportowy. Przez lata obserwowaliśmy całą galerię osobliwości: od kowboja Józefa Wojciechowskiego, przez nieomylnego we własnym mniemaniu Sylwestra Cacka i fruwającego gdzieś wysoko w obłokach Janusza Filipiaka, aż po całkiem anonimowych szkodników z nadania władz miejskich czy jakichś spółek. Tak anonimowych, że gdyby wsiedli do tej samej windy co ja: nie wiedziałbym, kim są.
Czasami się o nich pisze, ale rzadko, większą uwagę poświęcamy nieporadnemu napastnikowi, niż właścicielowi bądź prezesowi, który swoimi decyzjami destabilizuje klub w każdym elemencie. Wielcy biznesmeni są zbyt zakochani w sobie, by spróbować piłkę zrozumieć i by przyjrzeć się jej z pełną pokorą, są też niecierpliwi, narwani. Cwaniaczki z miejskiego bądź firmowego nadania raczej kombinują, jak dorobić do pensji, nie takiej znowu bardzo wysokiej i jak poupychać po posadach swoich koleżków. Gdzie indziej macherzy średniego szczebla traktują futbol jako pretekst, by tanio kupić, drożej sprzedać, troszkę polansować się w mediach, dodać sobie kilka centymetrów na lokalnym podwórku. Piłkarze to jedynie wadliwe zabawki, a trenerzy – pachołki od wykonywania poleceń, potrzebni tylko dlatego, że nikt poważny po czterdziestce nie przebiera się w dres.
Statystyka numer jeden: tylko cztery kluby w tym sezonie nie zmieniły trenerów. Statystykę numer dwa każdy z was może podliczyć sam, bo jest uznaniowa: ile klubów stworzyło trenerom warunki do budowania drużyn, np. poprzez dokonywanie odpowiednich transferów? Drużynę można zbudować na dwa sposoby: albo w dłuższym okresie, dając szkoleniowcowi czas, albo szybciej, dając szkoleniowcowi pieniądze na zakupy. U nas nie daje się ani jednego, ani drugiego.
Gdybyśmy przyjrzeli się zmianom trenerów, to ile z nich było przemyślanych? Jak dobrze wiecie (przynajmniej większość z was), bardzo lubię oglądać mecze Barcelony i był też – całkiem niedawno – moment, gdy bardzo lubiłem przyglądać się, jak ten klub funkcjonował od środka. Każdy z was może mieć inne sympatie, można być fanem Realu, Liverpoolu, Manchesteru United – to w sumie nieistotne. Ważne, by podglądać, jak funkcjonują te najlepsze kluby świata i wyciągać odpowiednie wnioski. Kilka razy już polecałem książkę “Barca. Za kulisami najlepszej drużyny świata” autorstwa Grahama Huntera (wydawnictwo SQN). Można tam znaleźć fragment o tym, jak delegaci Barcelony – uzbrojeni w dziewięć punktów, które musi spełniać nowy trener – ruszają na spotkanie z Jose Mourinho. Pozwolę sobie zacytować część tej relacji…
Dlaczego w ogóle rozważali powierzenie zespołu człowiekowi, którego nazwisko otaczała taka niechęć kibiców ich klubu? Przede wszystkim z powodu jego wielkiego talentu. Po drugie, jego Chelsea regularnie grała w ustawieniu 4–3–3, którego także Barça trzymała się w erze Rijkaarda. Po trzecie, spędził w Barcelonie kilka lat, najpierw jako tłumacz Bobby’ego Robsona, później asystent Louisa van Gaala, który wielce mu ufał i powierzał przygotowania drużyny do meczów.
Parada kandydatów do pracy w Barcelonie trwała już od dawna, choć nikt dotąd publicznie nie potwierdził, że los Rijkaarda jest przesądzony. Wręcz przeciwnie, prezes Joan Laporta zapewniał w oświadczeniach, że “Frank ma pełne zaufanie klubu i zostanie w nim tak długo, jak sam będzie chciał”.
Begiristain rozważał zatrudnienie Laurenta Blanka, Ernesto Valverde i – do czego najbardziej się skłaniał – Guardioli. Przekonywał, że kariera Pepa i styl jego pracy z rezerwami Barçy to wystarczające referencje do powierzenia mu roli trenera. Początkowo Mourinho w ogóle nie było na liście kandydatów. Dlaczego w takim razie Ingla i Begiristain prowadzili w stolicy Portugalii rozmowę o pracę z człowiekiem, który był niezatrudniony i – w oczach wielu kibiców Barcelony – “niezatrudnialny”?
Pierwsza część odpowiedzi zawiera nazwisko potężnego, niestrudzonego, ale i bardziej kontrowersyjnego agenta Mourinho, Jorge Mendesa, który w ostatnich latach udanie współpracował z Barçą, stojąc m.in. za transferami Deco i Rafy Márqueza. Jego klientem był także Cristiano Ronaldo i gdyby Barça nie działała tak powolnie w kwestii sprowadzenia wychowanka Sportingu Lizbona, być może trafiłby w 2003 roku do niej, zamiast do Manchesteru United. Mendes regularnie odwiedzał biura na Camp Nou, gdzie spotykał się z Begiristainem, utrzymywał też przyjazne stosunki z wiceprezesami Inglą i Soriano, no i oczywiście z samym Joanem Laportą.
Jednakże kiedy Marc Ingla zaczął się rozglądać za nowym trenerem Barçy, Mourinho nie od razu zwrócił jego uwagę. Dopiero jesienią 2007 roku, kiedy wiadomo było, że Rijkaard ostatecznie zawiódł i będzie się musiał rozstać z klubem, zarząd Barçy zgodził się, że należy zacząć rozpatrywać także kandydaturę Portugalczyka. Zwłaszcza że jest dostępny od zaraz.
Telefon Begiristaina nie milknął ani na chwilę. Jorge Mendes słynie z umiejętności prowadzenia długich rozmów, kiedy trzeba połączyć ze sobą kluby, piłkarzy czy nawet innych agentów. Tym razem działał z zawziętością i subtelnością rottweilera. Jego przesłanie było spójne i przekonujące. Mendes donosił, że Mourinho desperacko pożąda pracy w Barçy, jest gotów zmienić styl pracy i gwarantuje dobry, ofensywny futbol, jakiemu od lat hołduje Barcelona, a także, że będzie grał w ustawieniu 4–3–3.
Txiki Begiristain był niegdyś świetnym skrzydłowym, twardym i szybkim, mającym dryg do strzelania goli. Ze wszystkich ludzi, jakich spotkałem w Barcelonie, odznacza się jednym z najbardziej błyskotliwych piłkarskich umysłów. Jest typem człowieka, który świetnie poradziłby sobie z pokierowaniem którymś z czołowych klubów Premier League – jeśli tylko pozwolono by mu mieć wpływ na skauting, coaching i edukację wszystkich drużyn młodzieżowych.
W jego mniemaniu za Mourinho przemawiała jego postawa w epickich starciach Barcelony z Chelsea w Lidze Mistrzów, w których Portugalczyk wykazał się sprytem, mądrością, twardością i zdarzyło mu się wychodzić z tych walk zwycięsko. Jako twardo stąpający po ziemi Bask, Begiristain musiał przyznać, że nawet jeśli styl gry Chelsea pod wodzą Mourinho nie był tak porywający jak Barçy, to był za to niezwykle efektywny.
Co więcej, Begiristain odszedł z Barçy rok przed tym, jak trafili tam Mourinho wraz z Bobbym Robsonem. Nie znał go osobiście i sam był ciekaw, czy “The Special One” jest rzeczywiście taki special. Doszedł do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli spróbuje się tego dowiedzieć sam.
W końcu Begiristain poszedł do szefa, Ingli, i powiedział mu, że Mendes niemal na kolanach prosi o rozmowę z jego klientem na temat pracy trenera – i że ten złożył przy tym kilka interesujących obietnic. Jako dyrektor sportowy Barçy uważał, że powinno się zacząć brać Mourinho pod uwagę i koniecznie z nim spotkać, mimo że sam jest już niemal pewien, iż najbardziej perfekcyjnym kandydatem do zastąpienia Rijkaarda jest Guardiola.
Ingla i Soriano tak przywołują te dylematy. – Zarząd po raz pierwszy podjął kwestię zatrudnienia Mourinho w grudniu 2007 roku. Już od jakiegoś czasu widać było, że pozostawienie Rijkaarda na stanowisku na kolejny sezon było poważnym błędem. W grudniu Mourinho ostro naciskał na danie mu posłuchania. Argumentował, że ma już na koncie poważne sukcesy, zna świetnie Barcelonę i rozumie istotę działania klubu. Nie było go początkowo na naszej liście kandydatów, ale bardzo nalegał – wspomina Soriano.
Ingla potwierdza, że po porażce z Realem Madryt w grudniowym El Clásico nastrój zarządu uległ znacznej zmianie. – Gdy przyszedł styczeń 2008 roku, uznaliśmy, że Frank jest w poważnych tarapatach. Wszyscy czuliśmy na sobie niesamowitą presję ze strony agenta Mourinho, żeby spotkać się z jego klientem: “On zna świetnie ten klub… Spotkajcie się z nim… Jest perfekcyjnie przygotowany… Rozumie styl gry Barçy… Chce się z wami spotkać…”. Naciskał, naciskał i naciskał, niezmordowanie – wspomina wiceprezes Barçy.
– Uznaliśmy, że nie ma co tego ciągnąć i należy albo zaakceptować, albo zdecydowanie odrzucić możliwość spotkania. Txiki oceniał, że Mourinho rzeczywiście jest w stanie stosować naszą formację 4–3–3. W Chelsea często z powodzeniem po nią sięgał, choć zdecydowanie bardziej wykorzystywał siłę fizyczną piłkarzy. Uznaliśmy, że mając do dyspozycji takich zawodników jak w Barcelonie, byłby w stanie całkowicie spełnić nasze wymagania. Odkładając na bok jego postawę w meczach przeciwko nam, a także jego charakter, Txiki rekomendował, że warto się z nim spotkać – dodaje Ingla.
– Wybraliśmy na miejsce spotkania Lizbonę, ponieważ gdybyśmy ściągnęli Mourinho do Barcelony [na rozmowę], wywołałoby to burzę. Dlatego zaaranżowaliśmy dyskretne spotkanie w bezpiecznym miejscu. Najważniejszym punktem miało być sprawdzenie technicznych szczegółów jego spojrzenia na futbol i tego, jak wyobrażał sobie zarządzanie drużyną od strony sportowej. Mourinho miał już wówczas wyrobioną markę, musiałem więc osobiście sprawdzić, jakie piętno wywrze na grze Barçy. Stąd ta rozmowa. Ostatecznie ta wizyta słono mnie kosztowała, ponieważ kiedy w 2010 kandydowałem w wyborach na prezesa Barçy, Laporta używał mojej rozmowy z Mourinho jako koronnego argumentu przeciwko mnie, co było nędzną, niesprawiedliwą zagrywką, bo przecież wykonywałem tam tylko swoją pracę. Moim obowiązkiem było badać różne alternatywy. Musiałem mieć pewność i móc stwierdzić z przekonaniem, że “Jupp Heynckes nie rozumie Barçy, Guus Hiddink jest świetnym trenerem, ale już nie w idealnym wieku”. Musiałem porozmawiać i z Laurentem Blankiem, i z Mourinho, i z Pepem. Pojechałem do Mourinho, ponieważ musiałem go poznać – podkreśla Ingla.
To, co stało się później, było jednocześnie fascynującym i decydującym momentem dla przyszłości współczesnej Barcelony – podobnie jak Interu Mediolan i Realu Madryt. Mourinho przygotował – jak to później wspominali Ingla i Begiristain – olśniewającą prezentację w PowerPoincie. Emanował olbrzymią pewnością siebie. Mimo że kłopotom Barçy przyglądał się z oddalenia, z miejsca błyskotliwie wydedukował, co źle funkcjonuje w klubie. Zaproponował najlepsze sposoby opanowania chaosu i posprzątania bałaganu. W normalnych okolicznościach i argumenty, i sam człowiek byłyby tak olśniewające i przekonujące, że pozostałoby tylko z miejsca dać mu pracę, tu i teraz.
Jednak podczas spotkań po prezentacji – Ingla i Begiristain rozmawiali z Mourinho indywidualnie, by potem znów dyskutować we trójkę – pojawiła się kwestia, która zaniepokoiła obu Hiszpanów. Ingla to potwierdza: – W pewnym momencie powiedziałem do niego: “José, nasz problem z tobą polega na tym, że za bardzo grasz z mediami. Jest w tym zbyt wiele agresji i prowokacji. Trener jest symbolem klubu. Trzy konferencje w tygodniu, rozmowa z mediami przez godzinę, otwieranie ognia w różnych kierunkach – to wszystko jest sprzeczne z naszym stylem”. Odpowiedział na to: “Wiem, ale na tym właśnie polega mój styl pracy i tego nie zmienię”. I dodał: “Spójrzcie na Van Gaala. Za jego pierwszej kadencji był twardy, arogancki i odniósł sukces. Za drugim razem zachowywał się w klubie jak matka, zupełnie zmienił styl i poległ”. Podsumowując naszą wizytę u José Mourinho, trudno było zaprzeczyć, że potrafi być uprzejmy, nawet czarujący, bardzo simpatico. Świetnie się wspólnie bawiliśmy, rozmawiając o futbolu, o ideałach, jakie wyznaje. Mourinho słynął jako numer jeden i rzeczywiście był najlepszy w promowaniu się. Niestety jednak nie słuchał tego, co mówią inni.
I to było kluczem. Dla Ingli i Begiristaina linia rozumowania Mourinho stała się jasna. Uważał, że skoro w Barçy zapanował chaos, którego efektem były złe wyniki, jej zarząd nie zna dróg wyjścia – zna je tylko on. Nie usłyszał sygnałów ostrzegawczych, kiedy dyrektorzy wyraźnie namawiali go do wyrzeczenia się miłości do polemik. Wyraźnie było widać, że pomylił się w ocenie do kogo w klubie należy władza. Mourinho uważał, że jego wyniki z FC Porto i Chelsea, pełna kontrola nad transferami w obu klubach dzięki dominującym wpływom Jorge Mendesa, jego przeszłość na Camp Nou i umiejętność trzaskania biczem (której nie posiadł Rijkaard) czynią z niego rozdającego karty. Była to, według jego standardów, zdecydowanie błędna ocena. To Ingla i Begiristain mieli bowiem asa w rękawie. Od nich zależało, komu oddadzą drużynę i nie czuli się zdesperowani, żeby zrobić to natychmiast. Nie byli skazani na Mourinho, bo już w tym momencie przeczuwali, że to Guardiola najlepiej nadaje się na zbawcę Barcelony.
Ingla wracał z Lizbony z potwierdzeniem wszystkich najgorszych przeczuć – postawa Mourinho była nieodpowiednia. Begiristain miał podobne obawy. Był co prawda przekonany, że jeśli Mourinho zostanie trenerem Barçy, za trzy i pół miesiąca, w czerwcu 2008 roku, drużyna na pewno zacznie odnosić sukcesy. Dyrektor sportowy wiedział jednak, że Mourinho nie zrozumie, dlaczego klub nie chciał pożarów w mediach dwa, trzy razy w tygodniu, wywołanych jego grami psychologicznymi z trenerami rywali. Co więcej, Bask zdawał sobie sprawę, że wartości, które tak bardzo ceni się w Barçy – bezwzględny szacunek dla przeciwnika i przyjmowanie porażek z godnością – Mourinho nigdy nie przyswoi sobie nawet w połowie.
Był pewny na sto procent – i pozostaje do dziś dzień – że Barça pod wodzą Mourinho trenowałaby pilnie, grała przyzwoicie, pragmatycznie i zdobywała trofeum za trofeum. Jednakże byłyby to zwycięstwa pyrrusowe, bowiem zachowanie Portugalczyka kosztowałoby socios i zarząd utratę międzynarodowej renomy Barcelony i zaprzeczenie wszystkich niematerialnych idei, tak istotnych w klubie. “Més que un club”? To Mourinho był czymś ważniejszym niż klub.
Soriano tak opisuje powrót z Lizbony: – Txiki i Marc stwierdzili, że Mourinho był doskonale przygotowany. Po trzech godzinach spędzonych z nim byli jednak pewni, że nie jest trenerem dla nas. Marc powiedział, że Portugalczyk przez dziewięćdziesiąt procent czasu mówił, w ogóle nie słuchał. I dodał: “Nie polubiłem go”. Txiki był bardziej racjonalny. Powiedział, że Mourinho doskonale by sobie poradził, ale pożary, jakie wznieciłby w tym czasie, przyniosłyby Barçy niepowetowane straty dla jej wizerunku w oczach mediów i kibiców, na co nie mogliśmy sobie pozwolić.
I dalej jest o tym, kogo jeszcze i dlaczego brano pod uwagę, dlaczego i w jakich okolicznościach pracę dostał Guardiola i jak wyglądały dyskusje z nim. Zachęcam do przeczytania całości.
Zaraz się zacznie w komentarzach – że Barcelona zła, bla, bla, bla. Zapomnijmy, że to o Barcelonie. Wstawcie sobie powyżej dowolną nazwę klubu i dowolne nazwiska. Owszem, czasami najwięksi też się mylą – tak jak pomylił się Manchester United z Davidem Moyesem – natomiast przy zatrudnianiu i zwalnianiu trenerów z reguły panuje jakiś ład. Trener stanowi bardzo istotny element planu, wiadomo czego się od niego oczekuje, dlaczego chce się zatrudnić właśnie tego człowieka, a nie innego. W Liverpoolu mieli świadomość, kim jest Rodgers i w którym kierunku będzie podążać drużyna, jeśli mu ją powierzą. Barcelona analizowała, czy szkoleniowiec będzie w stanie grać taką taktyką, jaka jest w klubie stosowana od lat, we wszystkich etapach szkolenia. Prześwietlała kandydatów pod względem czysto zawodowym, jak i ludzkim. Na koniec wzięła Guardiolę, co okazało się zapewne jedną z najlepszych decyzji w historii klubu.
Jak natomiast zatrudnia się w Polsce? Najpierw zastanówmy się – kto zatrudnia.
Przykład Zagłębia Lubin daje szczególnie do myślenia. Jak wiadomo, klubem zarządzają piłkarscy laicy. Jakiś czas temu mieli nawet rozsądną koncepcję: skoro nie znamy się na futbolu, zatrudnimy dyrektora sportowego, który się zna. My będziemy administrować i sprawdzać, by słupki w Excelu nie zalały się czerwienią, a on będzie odpowiedzialny za działkę sportową. Wszystko funkcjonowało odpowiednio aż do momentu, w którym ów dyrektor – Paweł Wojtala – miał podjąć strategiczną sportową decyzję: zatrudnić trenera. Wtedy się nagle okazało, że laicy nie pozbawią się przyjemności, jaką jest zatrudnianie szkoleniowca. Nagle cała koncepcja z dyrektorem wzięła w łeb. “Ty się może na sporcie znasz, ale trenera to wybierzemy sami”. Czy wiedzieli cokolwiek o Oreście Lenczyku, poza tym, że znali go z telewizji? Czy mieli w głowie długofalowy plan dla klubu, którego Lenczyk miał być częścią? Czy może jednak działali na zasadzie fanaberii?
Wojtala chciał Ojrzyńskiego, działacze-laicy Lenczyka. Najpierw więc zwolniono Wojtalę, który forsował własną koncepcję, a potem ci sami działacze-laicy zwolnili Lenczyka. Gdyby się jednak mocniej zastanowić: przecież oni sami są w największym stopniu odpowiedzialni za to, co wydarzyło się dalej podczas sezonu 2013/2014. Jednak sami siebie do odpowiedzialności nie pociągną.
Podobną sytuację mieliśmy dopiero co w Gliwicach, gdzie za Wojtalę miał robić Zdzisław Kręcina. Jego decyzyjność okazała się jednak znikoma, gdy przyszło do zatrudniania trenerów. Kręcina zdecydowanie optował za ściągnięciem Polaka, natomiast klub zlekceważył jego wskazówki i wziął Hiszpana. Dyrektor więc dalej będzie mógł podpowiadać w zakresie sportu, o ile będzie to robił w sprawach błahych, ponieważ tych kluczowych laicy nie wypuszczają z rąk. Myślę, że gdyby ktoś za nich miał wybrać trenera, ucierpiałoby ich ego.
Bywają zmiany przemyślane. Za taką – mimo wszystko – uważam zatrudnienie Michała Probierza w Białymstoku, ponieważ Cezary Kulesza wiedział, czego może od tego trenera oczekiwać i był świadom, na co się pisze, co chce osiągnąć i jakim kosztem. Sprowadzenie Henninga Berga do Legii poprzedzone było długimi poszukiwaniami, sondowaniem rynku, zasięganiem opinii – to nie był impuls. Jednak to wyjątki. Zazwyczaj obserwujemy takie ruchy, jak ten absurdalny Perez w Piaście Gliwice, wykopany spod ziemi Hajdo w Cracovii, Stokowiec w trybie nagłym ściągnięty do Lubina (kto w Lubinie ma kompetencje, by zatrudniać trenerów – to jest pytanie), Pawłowski wyciągnięty z trenerskiego niebytu przez Śląsk albo Pacheta przejmujący Koronę, bo akurat przejeżdżał przez Kielce. Gdyby prezesów tych klubów zapytać, dlaczego konkretnie zatrudnili tego, a nie innego człowieka – kluczyliby, ale nie potrafiliby udzielić przekonującej odpowiedzi. Niestety, ale oni sami nie wiedzą. Wcześniej mieli grubego, to teraz wzięli chudego. Był siwy, będzie brunet. Zamiast wysokiego – niski. Po smutnym – wesoły. A zamiast wygadanego – zamknięty w sobie.
W ekstraklasie mamy chaos. Cracovia Stawowego szykowała się na mecz o życie z Zagłębiem Lenczyka, ale ostatecznie jest to Cracovia Hajdy i Zagłębie Stokowca. Ł»aden z nich nie będzie miał wpływu na wynik, chociaż oczywiście ten, który wygra, chętnie spije śmietankę (przegrany natomiast nie będzie ukrywał, że na razie występuje na ławce rezerwowych w charakterze gościa). Piast pojedzie do Kielc, więc będziemy mieli starcie dwóch Hiszpanów, z których żaden nie ma pojęcia, dlaczego pracuje akurat w Polsce. Jak Korona wygra, to uznamy, że magia Pereza jednak przestała działać, a jak przegra – że Perez to cudotwórca. Te wszystkie cuda w dłuższym terminie zawsze zabawnie weryfikuje życie.
W 80 procentach to, kto w danej chwili prowadzi klub w ekstraklasie jest czystym przypadkiem. Nie wynika z tego, gdzie ten klub chce być za trzy lata, jakimi środkami chce to osiągnąć i czy trener wpasowuje się w funkcjonowanie spółki. Raczej z tego, kto akurat odebrał telefon i – co najważniejsze – kto jeszcze w tym miejscu nie pracował. A że rynek już większość szkoleniowców przemielił i że każdy już pracował wszędzie (wszędzie chwilowo, oczywiście, bez szans, by stworzyć coś autorskiego), to trzeba sięgać po posiłki z Malediwów.
Za rok nie będzie Pereza w Gliwicach, Hajdy w Cracovii, Skowronka w Widzewie, Pawłowskiego w Śląsku, Pachety w Koronie i pewnie Stokowca w Lubinie. Nie będzie wiadomo, dlaczego już ich nie ma, bo nie wiadomo, dlaczego teraz są. Czasami myślę, że “Chłopcy z placu broni” w piosence “O Ela”, śpiewali o trenerach w naszej lidze:
Po tamtym zostało ledwie wspomnienie
czarne lakierki i co jeszcze – nie wiem…