Tym razem bez poetyckiej retoryki, bez górnolotnego słownictwa. Będzie infantylnie, momentami absurdalnie, być może zupełnie niepoważnie, ale zawsze z pasją – czyli mocno po hiszpańsku. Zrozumiem, jeżeli po dwóch pierwszych linijkach tego felietonu, wielu z was porzuci dalszą lekturę. Macie prawo zarzucić mi nic niewnoszącą pierdułowatość. Ci, którzy tego nie zrobią, przeczytają o: plastikowej torbie wypchanej milionami peset, symulowanej porażce na czas, słownych gierkach oraz szlachetnej sztuce podkładania się – pisze w swoim najnowszym felietonie nasz korespondent z Madrytu, Rafał Lebiedziński.
Przeczytają o tym wszystkim, o czym w końcówce najbardziej intensywnego i wyrównanego sezonu La Liga od 7 lat, przez najbliższe 10 dni ma zamiar żyć Hiszpania. Nikt przecież nie chce, żeby epilog tej niewiarygodnej historii miał miejsce wcześniej niż późnym popołudniem 18 maja. Najlepiej w 90. minucie meczu na Camp Nou. Nawet jeżeli wszyscy, bez względu na wynik i z ręką na sercu, przyznamy wtedy, że ten szaleńczy sezon to przede wszystkim zasługa Atletico.
Señoras y señores, czas na “piłkarski poker”. Made in España. Do stołu zaproszono trzech graczy. Dwie stare wygi i jednego bezczelnego żółtodzioba. Jemu karta “idzie” jak nigdy – wszystko jedno kto jest rozdającym. W ostatniej rozgrywce zaliczył jednak skuchę. Skuchę, której rywale wykorzystać nie potrafili. W kasynie La Liga zaczęło się nerwowe zerkanie na pozostałe stoły. Na ten wykrwawiający się w walce o utrzymanie (Valladolid, Elche). I na ten, który teoretycznie gra już tylko dla przyjemności, a stawki zamiast żetonami podbija zapałkami (Celta, Malaga, Espanyol). Na sali pojawiają się szmery. Układy, przymierza, zapuszczanie żurawia w nie swoje karty. Stary wyga z Madrytu potrzebuje zwycięstwa starej wygi z… Barcelony w starciu z żółtodziobem. Sam jednak nie może już mieć obsuwy, bo w najgorszym ze scenariuszów, może niechcący podarować ligę, a jakże – staremu wydze z Barcelony. Sytuacja jest arcydelikatna – co zrobić, żeby zachować szanse na tytuł do ostatniego momentu, a przy okazji, broń Boże, nie osłodzić życia znienawidzonemu rywalowi. Grać “a tope”, na maksa, może nie wystarczyć. Potrzebna będzie fura szczęścia i… jak to w karcianych grach zwykle bywa – fortel. Sztuczka, podstęp, szwindel, dodatkowa gwarancja na wszelki wypadek. I tu wchodzimy na śliski grunt “maletines” (walizek) i “sobres” (kopert). Niemoralne, niegodne, niesportowe. W Hiszpanii od wielu dekad praktykowane.
W czerwcu 1992 r., w ostatniej kolejce Primera Division, Barca, żeby zdobyć mistrzostwo musiała wygrać u siebie z Athletikiem Bilabo i liczyć na porażkę Realu Madryt na Teneryfie. Katalończycy wygrali 2:0, a Real w paranormalnych okolicznościach przegrał 3:2 z grającym o pietruszkę CD Tenerife (nota bene prowadzonym wówczas przez… Jorge Valdano). Po kilku miesiącach w mediach wyszło na jaw, że piłkarze klubu z Wysp Kanaryjskich otrzymali za zwycięstwo dodatkową premię od zainteresowanej trzeciej strony. Ile? Od kogo? Kapitan zespołu, Toño nie miał oporów przed upublicznieniem odpowiedzi: – Umówiliśmy się pod Heliodoro Rodriguez Lopez (stadion CD Tenerife, red.). Przyszedł mężczyzna w wieku 30-40 lat, ubrany był w jasne dżinsy i koszulę w kratę. Zamieniliśmy kilka słów, po czym przekazał mi plastikową torbę z pieniędzmi. Powiedział, że to obiecana nagroda dla zespołu za zwycięstwo nad Realem. Nic więcej nie zdradził, a ja nie pytałem. Kasą z torby podzieliłem się z całą drużyną (21 piłkarzy, red.) oraz fizjoterapeutą, masażystą, magazynierem i klubowym lekarzem. Trener (Valdano, red.) i jego asystent (Angel Cappa) od początku nie chcieli swojej działki. Woleli zostać na uboczu – wspominał Toño. W torbie było podobno między 20 a 25 milionami peset (w przeliczeniu na euro 120-150 tys.). Nigdy nie zidentyfikowano kowboja od plastikowej torby, nikogo za rękę nie złapano, nie postawiono zarzutów. Ba, niektórym jak choćby samemu Toño, cała sprawa wydawała się czymś zupełnie naturalnym: – Nie rozumiem, o co chodzi z tą aferą. W hiszpańskiej piłce takie historie się zdarzają. W ostatnich kolejkach sezonu nawet bardzo często. Nie mogę powiedzieć czy pieniądze dostaliśmy od Barcelony, ale skoro premia była za zwycięstwo, to nie widzę w tym nic złego.
Nic złego nie widział w tym również jeden z liderów ówczesnego Realu – Fernando Hierro. Być może dlatego, że grający w Tenerife starszy brat Fernando – Manolo, zaprosił go na kolację z puli pieniężnej za zwycięstwo nad… nim samym. – Myślę, że piłkarze Realu nie mieli do nas pretensji o przyjęcie kasy. Wiedzieli, że my walczyliśmy przede wszystkim o wysoki bonus od klubu za zajęcie 13. miejsca w lidze. Oni z kolei, mieli obiecane grube premie za mistrzostwo – przyznał Manolo w programie El Larguero, emitowanym w rozgłośni Cadena SER. Po tych słowach medialny krzyk moralności podniósł prezydent Realu, Ramon Mendoza. I mimo, że z czasem Toño i Manolo wszystkiemu zaprzeczyli, smród pozostał na zawsze. Mało tego. Minęły 22 lata, a sytuacja się powtarza. Dziś oburzony insynuacjami o rzekome walizki z banknotami, jest szef Ligi LFP, Javier Tebas. Podobnie jak Ancelotti uważa, że piłkarz od nagłego, jednorazowego przypływu euro, nie staje się bardziej profesjonalny, nie zaczyna poważniej traktować swoich obowiązków. Innego zdania jest choćby Ruben Garcia z Levante, który za – dosłowne – “spieprzenie ligi Atletico, był gotowy przyjąć walizkę od działaczy Realu”. Jeszcze inaczej na sprawę finansowego dopalacza patrzy prezes Stowarzyszenia Hiszpańskich Piłkarzy Zawodowych (AFE), Manuel Rubiales. On, zamiast zamiatać co roku pod dywan powracający problem, proponuje go uregulować. Zalegalizować, opodatkować, ubrać tego ducha w ludzkie ciało.
Atletico kopert pod stołem Barcelonie za remis, lub Elche za odebranie punktów Katalończykom, wręczać nie będzie. Bo – jak twierdzi jej gadatliwy prezydent Enrique Cerezo – “nie ma z czego”. Poza tym Los Colchoneros grają w otwarte karty. Mają je wszystkie w ręku. Z ponad 700 możliwych kombinacji matematycznych finiszu sezonu, Altetico zostaje mistrzem w połowie z nich. “Los Cholitos” Diego Pablo Simeone są zdani na siebie. Na własną siłę – fizyczną i przede wszystkim mentalną. Nie interesują ich nagłe omdlenia konkurentów w meczach ze słabeuszami. 18 lat czekają na mistrzostwo i skoro nie odpadli z wyścigu w 10., 25., ani 36. kolejce, to teraz tym bardziej nie odpuszczą. Podobnie jak ich kibice, którzy 17 godzin koczowali w kolejce pod kasami Vicente Calderon (za biletami na finał Ligi Mistrzów). Ani presja, ani chłodny chodnik o 4-ej nad ranem, nikogo tu nie przeraża. W decydującej rozgrywce sezonu pozytywne myślenie pompowane przez trenera (on nawet w porażce dostrzega zwycięstwo) może być skuteczniejsze niż najbardziej dopieszczone zagranie/akcja. Altetico czekają dwa finały i jedna Finalissima w Portugalii. Trzy mecze w trzy kolejne weekendy, bez rozpraszających i męczących przystanków w środku tygodnia. Z 5 meczów z Barcą w tym sezonie zremisowali 4, wygrali ostatni. Klarowana sytuacja, równiutka droga do chwały.
Real w tej ligowej gorączce nie popada w skrajność – płacić Barcy, od czasów transferu Figo, za cokolwiek nie ma zamiaru. Premia za triumf nad Atletico jest dziś herezją. Mimo wszystko, Los Merengues liczą na zagrywkę all-in. Na potrójną koronę. Ancelotti zdaje jednak sobie sprawę, że heroiczna walka za wszelką cenę o “triplete”, może odbić się na zdrowiu i psychice piłkarzy 24 maja w Lizbonie. Tak więc Ancelotti rotuje, szuka, dopasowuje, daje odpocząć. A tymczasem wśród madridistas zakiełkowała pewna niecna idea. Plan polega na: wygraniu z Valladolid i Celtą oraz na symulowanym podłożeniu się na Bernabeu z Espanyolem. Do 80. minuty. Ryzyko nieodrobienia strat jest ogromne, ale innego wyjścia jakby nie ma… Nikt w Madrycie w sportowego ducha i cudowny przypływ chęci Barcy nie wierzy. Także z szacunku dla aktualnej formy Atletico.
Barca 2014 to wciąż wysoka, aczkolwiek zgrana karta. Ł»eby coś jeszcze w tym sezonie ugrać, będzie musiała wymienić praktycznie wszystkie karty i czekać na cud. Problem w tym, że w Can Barca teraźniejszość jakby nie istniała. Jakby ktoś zawiesił ją w próżni. Powrót do przeszłości jest zrozumiały (Tito), gorliwe plany na przyszłość po najczarniejszym od 6 lat sezonie – jeszcze bardziej. Smutek, zaduma, modlitwa. Camp Nou przypomina dziś bardziej pobliski cmentarz Les Corts niż bulgoczący 100-tysięczny kocioł gotowy do walki o mistrzostwo do upadłego, do ostatniej minuty. Tata Martino oficjalnie ogłosił swój pogrzeb w zeszłą sobotę (decyzję podjął już 1,5 miesiąca temu). Zubizarreta nieoficjalnie ukręcił mu głowę dwa dni później,… nieoficjalnymi negocjacjami z Luisem Enrique. Nikt w Barcy o meczu z Elche jakby nie myślał – podwyżka dla Messiego, szantaż Aguero, transfery Cuadrado, Aggera, Reusa – to, nie mistrzostwo, są tematy dla katalońskiej prasy. Nikt nie wyobraża sobie zrezygnowanego Martino ubranego w pistacjowe polo, świętującego w odkrytym autobusie triumf w La Liga.
Rozmawiałem niedawno z moim znajomym cule z Sitges (bez domysłów proszę) – socio od 30 lat. Potwierdził, że “Barca to filzofia, dumna niezależność, styl, cantera – coś więcej niż zwykłe wartości”. Po czym dodał: “Po tak beznadziejnym sezonie, najgorszym finałem dla socios Barcy, byłoby podarować mistrzostwo i szansę na triplete Realowi. Cules – właściciele klubu, oczekują od swoich piłkarzy, że nie podejmą najmniejszego ryzyka w celu skrzywdzenia braci z Atletico, kosztem fiesty na Cibeles.” Takie niepisane, ciche valors.
Klimat jest coraz gęstszy. Napięcie rośnie z dnia na dzień. Temperatura w Hiszpanii również. Przypomina się foto-finisz z sezonu 2006/07. Wtedy na dwie kolejki przed końcem rozgrywek Barca i Real miały po 72 punkty. Za ich plecami, z 70 pkt. czaiła się Sevilla. Ludzie przyklejeni do ekranów telewizorów, w samochodach huczy radio – to hiszpańskie studia S-13 – Tablero Deportivo, Carrusel Deportivo, El Tiempo de Juego. Rekordy oglądalności biją takie klasyki jak: Levante-Atletico, przełożony mecz Valladolid- Real Madryt. Locura.
Wszystkie przytoczone w tekście wywody, wezmą w łeb, jeżeli Real nie wygra dziś wieczorem w Valladolid, Barca straci punkty w niedzielę w Elche, a Atletico pokona Malagę. Tego jednak Hiszpanie nie chcą oglądąć. Wierzą w “cudas niewidas”. W scenariusz z ostatnim, dramatycznym rozdaniem. Coś jak Mike McDermott kontra Teddy KGB w “Hazardzistach”.
RAFAŁ LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24