Reklama

Życie jak w Madrycie. Z Madrytu do nieba…

redakcja

Autor:redakcja

23 kwietnia 2014, 17:26 • 5 min czytania

Każde miasto, większe lub mniejsze, ma swoją ulubioną legendę. Tajemnicę, przypowieść, przysłowie. Coś, z czym dumnie identyfikują się jego mieszkańcy, coś o czym w przewodnikach czytają napływający turyści. Madryt nie jest wyjątkiem, ma w sobie magię, której fama dotarła w formie sielskiej rymowanki nawet do Polski. To nie jednak „Ł»ycie jak w…” jest etykieta stolicy Hiszpanii, o niej od XVIII wieku mówi się: „De Madrid al cielo”. Z Madrytu do nieba. Jedni mówią, że powodem jest bezchmurny błękit 3000 godzin w roku, drudzy – że jeżeli przeżyjesz madrycki czyściec, to wrota do raju staną przed Tobą otworem.
Wrota do finału Ligi Mistrzów w Lizbonie.

Życie jak w Madrycie. Z Madrytu do nieba…

W 1959 roku do wyłonienia finalisty Pucharu Europy potrzebny był trzeci, decydujący mecz. Real wygrał go z Atletico po golach Di Stefano i Puskasa. Po raz pierwszy w historii najważniejszych rozgrywek w Europie do półfinału dotarły dwa kluby z jednego miasta. Madryt został stolicą europejskiej piłki. Kolorowa wysepka nadziei, z jednej strony – odgrodzona od świata, z drugiej – pogrążona w ciemnych latach dyktatury Generała Franco. Futbol był odskocznią, łykiem świeżego powietrza w stęchłej atmosferze wygranych i przegranych (hiszpańskiej wojny domowej z lat 1936-39), gdzie grzechy główne na społeczeństwie mieszały się z różańcowym zacofaniem. Wreszcie gdzie czarny głód ostatnich dwóch dekad wkradał się do domów z równym natężeniem co głód piłki. Zaczęły się tworzyć trwałe podziały. Na burżuazyjną „aficion” z północnego Chamartin i robotniczą „hinchade” z południowo-zachodnich rewirów Madrytu. Luksusowe, na owe czasy, Estadio Santiago Bernabeu i podupadający Stadion Miejski. Oba kluby wybrały rożne filozofie sukcesu, otoczyły się ludźmi i socios, którzy poprowadzili Real i Atletico odrębnymi ścieżkami finansowymi. Pierwsi, najlepszą drużyną Europy zostali dziewięciokrotnie, drudzy na awans do ściślej czwórki musieli czekać lat 40.

Reklama

Nie jest łatwo wprowadzić na europejski szczyt dwie drużyny z jednej aglomeracji w tym samym sezonie. Wyczyn Madrytu z końcówki lat 50. powtórzyły Inter i Milan 44 lata później. Do listy dołączył jeszcze Londyn. We wspomnianych dwóch przypadkach różnice miedzy sąsiadami zza miedzy nie były tak rażąco oczywiste jak w przypadku Atletico i Realu z sezonu 2013/14. W ciągu ostatnich pięciu sezonu umoczeni w 500 milionach euro długów Los Colchoneros zdołali zdobyć 5 trofeów (każdy za okazyjna cenę 40 milionów euro wydanych na wzmocnienia). Niewiarygodnie skutecznymi transakcjami (Courtois, Miranda, Filipe Luis, Juanfran, Diego, Falcao, etc.) i mozolna praca z wychowankami Atletico zdołało utrzymać się na powierzchni wody. Nie utonęło, jak w 2000 roku, kiedy 4 lat po zdobyciu dubletu (Ligi i Pucharu Króla) i sześciu dekadach w pierwszoligowych rozgrywkach, spadło do Segunda Division. Wtedy, koszmarne zarządzanie, jazda bez trzymanki Jesusa Gila (wpadł m.in. na szaleńczy pomysł zamknięcia większości roczników juniorskich akademii Atleti – casusu Raula przypominać nie muszę) i totalnie rozluźnienie przepłaconych piłkarzy doprowadziło do tragedii. Dziś jest styl, kręgosłup, oszczędność Fair Play zbliżająca się do wzorca w La Liga – Sevilli (maksimum 80 milionów euro na pensje dla piłkarzy) plus trener, który na początku rozgrywek przyznał: “Wiem, że w przyszłości będę prowadził Atletico. Ten klub musi mieć projekt, być gotowym żeby, kiedy Real i Barca się zdrzemną, zająć ich miejsce”. Projekt Atletico za dwa lata zagości na zreformowanym, 70-tysięcznym stadionie olimpijskim La Peineta. Być może budżet transferowy dalej będzie na poziomie Cardiff City, być może nie będzie Costy, Koke i Courtois. Być może na kolejny półfinał Ligi Mistrzów trzeba będzie czekać dekadami. Będą jednak inni, beda: Manquillo, Oliver, Saul, Keita, Jony. Bedzie tez duch Luisa Aragonesa: „Ganar, ganar, ganar y ganar…” I masy młodych i starszych ludzi z kryzysowego pokolenia Indignados zadurzonych w Atleti.

“De Madrid al cielo, y, en el cielo, un agujerito para verlo” (Z Madrytu do nieba, i w tym niebie, dziureczka do podglądania Madrytu) – tak brzmi pełne przysłowie. Pierwsze o nim zapiski pochodzą z epoki króla Karola III Hiszpańskiego z dynastii Burbonów. Uznawany za „Najlepszego Prezydenta Miasta Madrytu” pobudował w Madrycie szpitale publiczne, pierwsze szkoły, rozgałęził kanalizację, wreszcie wzniósł emblematyczne zabytki miasta – La Puerta de Aacala, i… klubowe fontanny – Cibeles oraz Neptuno. Dziś jeden z madryckich uniwersytetów nosi imię Carlosa III. Druga polowa XVIII wieku to był rozkwit infrastrukturalno-kulturalny Madrytu. Złote czasy, splendor. Okres, do którego usilnie próbuje nawiązać Real. 12 lat czeka na dziesiąty Puchar Europy. Już czwarty rok z rzędu puka, co tam – wali rozpaczliwie do drzwi wielkiego finału.

Los Blancos to finansowe przeciwieństwo Atletico. Rozmiar XXXL przy malej M. 11 lat prezesury Florentino Pereza i ponad miliard euro wydanych na transfery. Pierwsza kadencja – bardzo obfita (7 trofeów, w tym jeden Puchar Europy) druga – dużo bardziej mizerna i dużo bardziej kosztowna. Na każdy z trzech zdobytych tytułów przypadło 215 milionów euro wydanych na transfery. Pięć razy więcej niż sąsiedzi z Manzanares. Az do zeszłorocznego finału Pucharu Króla kasa i „jugadores top” w zupełności wystarczali na zakompleksione Atletico. 14 lat bez porażki w derbach Madrytu. Przepaść, rów który piłkarze Cholo Simeone mozolnie zakopują. W tym sezonie rzucili Realowi wyzwanie w lidze (i są o krok od zwycięstwa) i polegli w krajowym pucharze. Bitwa o najważniejsze trofeum wciąż sie toczy.

Z Madrytu do lizbońskiego nieba. Z postojami w Londynie i Monachium. Oby krótkimi. Madryt czeka na pierwsze derby w finale Ligi Mistrzów. Gorycz po fiasko organizacji Igrzysk Olimpijskich w 2020 roku.

RAFAف LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii

Twitter: @rafa_lebiedz24

Najnowsze

Reklama

Felietony i blogi

Reklama
Reklama