Nie ma się co czarować, nie ma sensu słuchać asekurantów: reprezentacja Polski wskoczyła na poziom oznaczający, że do przeciwników pokroju Kazachstanu jedziemy jak po swoje. Naprawdę bardzo chcieliśmy w to wierzyć po udanym Euro i po oknie transferowym, w trakcie którego za naszych płacono grube miliony. Ba! Apetyt rośnie w miarę jedzenia i spodziewamy się dalszego rozwoju tej kadry, więc po cichu liczyliśmy nawet, że w dzisiejszym meczu w ramach eliminacji do mundialu w Rosji zobaczymy show w wykonaniu podopiecznych Adama Nawałki. No i było show, jednak nie do końca takie, jakiego się spodziewaliśmy.
Mieszanka futbolu z MMA, atmosfera spotkania, w której lepiej odnaleźliby się Tosik, Tymiński czy Trałka, niż Zieliński z Kapustką. Zamiast Kołtonia za mikrofon powinien chwycić Juras. Nisko zawieszone pługi i wysoko podniesione łokcie. Dwie sprawy. Po pierwsze trzeba z tego tytułu sformułować zarzut pod adresem reprezentacji Polski. Niepotrzebnie wdaliśmy się w szamotaninę i kopaninę z tak słabym rywalem, zamiast sprowadzić go do parteru piłkarską klasą i kulturą gry. To był pomysł Kazachów na ten mecz, pomieszanie z poplątaniem – to przecież my powinniśmy rozdawać karty w tym spotkaniu. Absurd!
No i zapłaciliśmy za to rachunek.
A wszystko zaczęło się naprawdę przyjemnie. 9. minuta, akcja na prawym skrzydle piłkarzy, którzy kiedyś nazywani byli trójką z Dortmundu, dogranie Błaszczykowskiego, wykończenie Kapustki. Niestety nie był to początek wygaszania emocji w tym spotkaniu. O dziwo nie okazał się nim również rzut karny podyktowany za faul na Robercie Lewandowskim i wykorzystany przez napastnika Bayernu. W międzyczasie Arkadiusz Milik został mistrzem Crossbar Challenge, ale przy 2-0 nawet do zrypanych setek podchodziliśmy w miarę spokojnie, lada moment spodziewać się można było zakończenia tego spotkania.
Problem w tym, że kompletnie przestaliśmy grać piłkę. Końcówka pierwszej połowy. Wiedzieliśmy, że Islamkhan to w miarę poważny gość w średnio poważnej ekipie, ale nie wiedzieliśmy, że stać go na zabranie na karuzelę piłkarzy grających na co dzień w Serie A i Ligue 1. Serio, „kazachski Messi” w jego kontekście brzmiało poważniej niż „Figo z Chorzowa” i inne takie wymysły z naszego podwórka. Dostaliśmy dwa sygnały ostrzegawcze – wspomniany gość wjechał jak w masło i trafił słupek, później groźny strzał musiał sparować Fabiański.
Ale się nie obudziliśmy. Wręcz przeciwnie, po przerwie Polacy byli jeszcze bardziej niemrawi. Nasza obrona z tego meczu z tą, która grała na Euro, miała mniej więcej tyle wspólnego co Lech Poznań z Chelsea. Podobne barwy. Spóźniony Rybus, zagubiony Salamon, ale tego zjazdu w porównaniu do czerwcowego turnieju nie można sprowadzać tylko do gości, którzy we Francji nie grali. Bohaterowie Euro też zawodzili w mniejszym lub większym stopniu – od Glika, przez Krychowiaka, po Milika. Osobny temat to też Zieliński, ale to można załatwić szybko – to był jego typowy mecz w kadrze.
Przejdźmy do efektów. Dwa gole Chiżniczenki w odstępie siedmiu minut. Tak, znacie to nazwisko, to ten gość, który średnio przypominał piłkarza w Koronie Kielce. Możliwe, że to najlepszy wieczór w jego zawodowym życiu. Kazachstan dwa gole strzelił po raz pierwszy od piętnastu spotkań. Jezu, co za wstyd.
Ten mecz nie będzie wzorcowym przykładem zarządzania sytuacją kryzysową. Nie wróciliśmy z dalekiej podróży. To znaczy coś tam próbowaliśmy, była kolejna dobra okazja Milika, w słupek sieknął Błaszczykowski, ale Kazachowie też poczuli, że mamy pełne portki i próbowali. Całkiem wyrównany mecz się zrobił. Tylko jedną zmianę w tej sytuacji zrobił Adama Nawałka, w 83. minucie. Zapachniało Smudą, choć wiemy, że to poniekąd styl obecnego selekcjonera. Nie wyszło, można chyba mieć pretensje o pasywność.
Szkoda punktów. Za wcześnie namalowaliśmy laurki. Nawet z Kazachstanem nie można wygrać, grając tylko przez 40 minut. Reprezentacja Polski jeszcze NIE WSKOCZYŁA na poziom oznaczający, że do przeciwników pokroju Kazachstanu jedziemy jak po swoje.
Fot. FotoPyK