Reklama

Wojciech Łobodziński: Beenhakker nas cywilizował [WYWIAD]

Paweł Marszałkowski

Autor:Paweł Marszałkowski

21 czerwca 2024, 09:26 • 22 min czytania 13 komentarzy

Minione tygodnie nie były najłatwiejszymi w życiu Wojciecha Łobodzińskiego. Prowadzona przez niego Arka Gdynia w spektakularny sposób zaprzepaściła szanse na awans do Ekstraklasy, które jeszcze na dwie kolejki przed końcem sezonu wynosiły blisko 99 procent. Trener powiedział nam, co jego zdaniem poszło nie tak. Jednak nie rozmawialiśmy wyłącznie o Arce. Pojawiło się kilka ciekawych wątków, dotyczących trwających mistrzostw Europy. A także cofnęliśmy się do 2008 roku, gdy w reprezentacji Polski panował Leo Beenhakker, a w drugim meczu na EURO biało-czerwoni – podobnie jak dziś – mierzyli się z Austriakami. Zapraszamy.

Wojciech Łobodziński: Beenhakker nas cywilizował [WYWIAD]

Na którym etapie żałoby jesteś? Jeszcze gniew i bunt, czy już akceptacja?

Wojciech Łobodziński, trener Arki Gdynia: Myślę, że już zaakceptowałem ten brak awansu i poukładałem sobie wszystko w głowie, ale nie było łatwo.

Ile to trwało?

Pierwsze cztery dni były bardzo trudne. Nie byłem w stanie nic zrobić. Piątego dnia postanowiłem wszystko przeanalizować. Zrezygnowałem z wakacji, zostałem w Gdyni i zabrałem się do pracy.

Reklama

Praca pomogła?

Tak, od razu poczułem się lepiej. Postanowiłem wszystko odbudować i zatrzeć to, co się wydarzyło. Zatrzeć to, co było złe. 

Do 32. kolejki więcej było dobrego.

Było bardzo dużo dobrego. Zdobyliśmy 62 punkty, to jest świetny wynik. Zazwyczaj 62 punkty dają bezpośredni awans. Zresztą Katowicom dały, nam nie.

GKS wyrwał awans w ostatniej kolejce. Zasnąłeś po tamtym meczu?

Nie, nie spałem ani przez sekundę. Było ciężko, bardzo ciężko. I nawet nie mam tu na myśli fali krytyki, bo to była zasłużona krytyka. Tej w Internecie raczej staram się nie czytać, ale wiesz, co? Dużo było reakcji na mieście.

Reklama

Ludzie na mieście cię zaczepiali?

Tak, często i dużo biegam, więc siłą rzeczy mijam wiele osób. Mnóstwo z nich mnie rozpoznaje, bo Gdynia żyje piłką, czasem coś powiedzą, ale w ostatnich tygodniach to był jakiś rekord.

I co mówili?

No właśnie same dobre rzeczy. Słowa wsparcia, pocieszanie. Powiedziałbym, gdyby zdarzyła się choć jedna negatywna reakcja, ale nie, zero, tylko pozytywne. Po raz kolejny potwierdza się, że Internet rządzi się swoimi prawami. Dlatego nie tylko sam unikam czytania komentarzy, ale też namawiam zawodników, żeby troszkę odpuścili.

W ogóle nie czytasz?

Kiedyś czytałem wszystko, ale popracowałem nad tym i nauczyłem się. Nie było łatwo. Dziś nie czytam i dodatkowo proszę kolegów ze sztabu, żeby nie przekazywali mi, co tam słychać w sieci. No może od czasu do czasu przejrzę Twittera, zwłaszcza jak ktoś mnie oznaczy, ale Facebooka w ogóle. Twitter jest bardziej merytoryczny. Albo przynajmniej bywa.

Jak już wejdziesz na tego Twittera, to nie korci, żeby odpowiedzieć, gdy ktoś wypisuje totalne głupoty?

Odpisałbym raz, to potem wszyscy oczekiwaliby, że odpiszę drugi i trzeci. Ale przyznam, czasem aż korci. W pierwszym odruchu chciałbym napisać coś merytorycznego. Potem jednak myślę, że na siłę nikogo nie przekonam. A już na pewno nie słowami. Jedynie swoją pracą mogę coś udowodnić. Krytyka to część mojego zawodu. Muszę się z nią liczyć.

Krytyki i negatywnych emocji nie brakowało po meczu z Motorem. Co powiedziałeś drużynie po zejściu do szatni?

Myślę, że w tamtej chwili niczego ode mnie nie oczekiwali. Bywałem w takich sytuacjach jako zawodnik i pamiętam, co wtedy czułem. Dlatego powiedziałem chłopakom tylko tyle, że to jest sport i że każdy musi przeżyć tę porażkę na swój sposób. Ale też, że muszą wciąć za nią odpowiedzialność, oczywiście tak samo jak ja. Każdy z nas jest odpowiedzialny za brak awansu. Oni to wiedzą i czują, że zawiedliśmy. Pewnie też nie mogli zasnąć.

I też poradzili sobie z żałobą?

Mam nadzieję, że tak. Dziś mówię im, że to już historia. Większość z nich to młodzi ludzie, przed którymi całe piłkarskie życie. Ale teraz są na takim etapie kariery, że grają w Gdyni i muszą tu oddawać serce, więc nie wyobrażam sobie, żeby nie wyciągnęli wniosków. Byliby głupi, gdyby tego nie zrobili. Jednak przede wszystkim sam patrzę w lustro i myślę o tym, co mogłem zrobić lepiej.

A więc co mogłeś zrobić lepiej?

Sporo tego. Patrzę na siebie bardzo krytycznie, choć z drugiej strony nie zamierzam się biczować i mówić, że wszystko, co zrobiłem, było złe. Bo to nieprawda. A co było nie tak? Może mogłem inaczej dobrać taktykę albo podejść do wyboru składu. W kilku przypadkach na pewno mogłem inaczej zarządzić meczem. Do głowy przychodzi mi dużo sytuacji, w których dziś zachowałbym się lepiej.

Zmiany w finale z Motorem też przeprowadziłbyś inaczej? Wpuściłeś jedynie Sebastiana Milewskiego za Alassane’a Sidibe.

Kolejne zmiany były przygotowane. Kasjan Lipkowski i Hubert Adamczyk czekali przy linii. Widziałem, że w końcówce zespół siadł. Pod względem gry i fizycznie. Staniszewski, Borecki, Gaprindaszwili i Kobacki opadli z sił. Czterech ważnych zawodników. Pamiętajmy jednak, że Motor nie stworzył groźnej sytuacji. Przeważał, ale nie mieli nic poza jednym strzałem głową.

Do 87. minuty było 1:0 dla Arki.

Chwilę wcześniej „Lipa” i „Adams” byli gotowi. Sędzia odgwizdał rzut wolny, więc powiedziałem, żeby poczekali. I po strzale z tego wolnego straciliśmy gola. Wtedy uznałem, że warto poczekać na dogrywkę. Mielibyśmy pięć zmian do wykorzystania. Ale dogrywki nie było. Przeliczyłem się i to był mój błąd. Z drugiej strony nie miałem na ławce zawodników o atutach, których w tamtej chwili potrzebowałem. Na skrzydłach wciąż chcieliśmy ognia i jakości, a defensywnego pomocnika na ławce w ogóle nie było.

W którym momencie zacząłeś dopuszczać myśl, że brak awansu jest możliwy?

Nie było takiego momentu, przysięgam. Nawet w ostatnich sekundach meczu z Motorem nie wyobrażałem sobie, że możemy nie awansować. Do teraz, pomimo akceptacji, wydaje mi się to totalną abstrakcją.

Nawet na konferencjach prasowych, odpowiadając na pytania z cyklu „a co, jeśli…”, zapewniałeś: „awansujemy”. Ale wydaje się, że to nie było zaklinanie. Każdy tak myślał. Pamiętam nawet, że po meczu 32. kolejki trener Marek Saganowski gratulował Arce awansu. Dopiero rzecznik musiał sprostować, że mimo sześciu punktów przewagi na dwie kolejki przed końcem, awans wciąż nie jest pewny.

Nie, to nie było zaklinanie. Byłem bardzo pewny siebie. Kiedy już udało nam się złapać rytm, jechaliśmy jak walec. Aż przypominał mi się sezon, w którym awansowałem z Miedzią Legnica. Wtedy miałem serię 15 meczów bez porażki. W Arce mieliśmy dwie serie: od września do grudnia wygraliśmy w lidze siedem razy z rzędu, w grudniu przegraliśmy jeden mecz i potem jechaliśmy dalej: od grudnia do końca kwietnia 10 meczów bez porażki. Czułem się podobnie, jak dwa lata wcześniej w Legnicy. Po prostu wiedziałem, że „walcujemy”. Do czasu.

Wiosną na 17 meczów Arka przegrała cztery – z czego trzy w dwóch ostatnich kolejkach, no i finał baraży. Zaważyły kontuzje?

Tak, różnica między sezonami, o których wspomniałem przed chwilą, polega na tym, że w Miedzi uniknęliśmy poważnych urazów. Nie byłem w stanie przewidzieć, że w jednym meczu, chyba na sześć kolejek przed końcem sezonu, wypadnie nam trzech środkowych pomocników. Wypadki losowe. Żadnej z tych kontuzji, czy to Janka Gola czy Adamczyka, nie dało się uniknąć. Chwilę potem Dawid Gojny złamał rękę. Zderzyło się dwóch naszych zawodników! Żaden z tych przypadków nie wynikał ze złego przygotowania danego zawodnika czy jego podejścia. Po prostu niefart. Wypadł „Goju” i zostaliśmy bez lewego obrońcy. Zimą szukaliśmy kogoś na tę pozycję, ale udało się sprowadzić jedynie Marca Navarro. I całe szczęście. Bo inaczej byłby kompletny dramat.

Coś jeszcze poza kontuzjami?

W minionym sezonie mieliśmy trzy etapy. Początek – słaby w naszym wykonaniu. Później bardzo dobra seria. I etap trzeci: fatalna końcówka. Teraz wiem, że sezon trzeba traktować jako całość. Bez względu na wszystko. Postaram się jakoś inaczej do tego podejść, może inaczej szafować siłami. Oczywiście konieczna jest szersza kadra. W pierwszym meczu barażowym na ławce mieliśmy ośmiu młodzieżowców, z czego dwóch czy trzech to byli juniorzy bez kontraktów. Kształt kadry to jedno, ale na pewno zmienimy też różne rzeczy w treningu, przygotowaniu motorycznym czy mentalnym, bo to również bardzo ważna sprawa, często zaniedbywana. Wracając do etapów: zaspaliśmy na początku i posypaliśmy się na końcu.

Przejdźmy do przygotowań do nadchodzącego sezonu. To prawda, że do czasu zatrudnienia Veljko Nikitovicia, czyli do połowy czerwca, przez kilka miesięcy niejako pełniłeś równocześnie funkcję dyrektora sportowego?

Między innymi również z tego powodu zostałem w Gdyni. Nie miałem czasu na urlop, bo trzeba było wykonywać codzienną pracę. Cieszę się, że Veljko dołączył i część z tych obowiązków przejdzie na niego. Przede wszystkim tych technicznych, jak na przykład rozmowy z piłkarzami, których obserwujemy. Bo wiadomo, że nadal – wraz ze sztabem – będziemy analizować zawodników. I tych, których sami wyszukujemy i tych, których nam proponują. Ale inne kwestie techniczne i rozmowy odejdą. Nie lubię i nie potrafię przeprowadzać takich rozmów, szczególnie z agentami.

Musiałeś rozmawiać z agentami?

No, też. Wiesz, jest wielu agentów, których pamiętam z boiska – jesteśmy kolegami czy znajomymi, ale nawet z nimi jest trudno. Bo wiem, jak działa agent. To jest sprzedawca z supermarketu, akwizytor. Czego by dobrego nie mówił o swoim piłkarzu, to uwierzyć można w 20, góra 30 procent. On sprzedaje towar. To jest targ. Tak że w ogóle nie sugeruję się tym, co mówią agenci. Każdy z nich powie, że ma zawodnika, który „zmiecie” tę ligę, a ja wolę wyrobić swoje zdanie. Wiadomo, że z agentami trzeba rozmawiać, ale dzięki bogu ja nie muszę już tego robić.

Ilu zawodników jest na liście życzeń, którą przygotowaliście przed tym sezonem? Pomijając tych, których podesłali agenci.

Ta lista zmienia się bardzo dynamicznie. Zacznijmy od tego, że obecnym składem zrobiliśmy 62 punkty. Ci zawodnicy, w większości, wciąż są z nami i nie możemy o tym zapominać. Kręgosłup drużyny chcielibyśmy zostawić, choć wiadomo, że co najmniej kilku naszych piłkarzy wzbudza spore zainteresowanie na rynku.

Wpłynęły jakieś oferty?

To już pytanie do prezesa. Jeśli jeszcze nie wpłynęły, to pewnie wpłyną. Wiadomo, że wiele klubów może mieć ochotę na Olafa Kobackiego czy Karola Czubaka. „Mileś” nie przedłużył jeszcze kontraktu. Musimy liczyć się z tym, że ktoś może odejść. Mam nadzieję, że nie będzie to cała trójka, bo trudno byłoby ich wszystkich zastąpić. A ilu zawodników mamy na liście życzeń? Sporo. Tych, których sam wyselekcjonowałem, jest kilkunastu. Z dwoma prowadzimy rozmowy, więc nie jest to łatwy proces. Mamy swoje ograniczenia, a niektóre kluby w pierwszej lidze oferują absurdalnie wysokie kontrakty. To jest kosmos, ile dostają niektórzy w Wiśle Płock czy wcześniej w Wiśle Kraków. Ale to nie nasza sprawa, działamy na miarę możliwości. Na szczęście jesteśmy klubem dobrze zorganizowanym. No i powtórzę, że mamy dobrze zbudowany zespół. Po prostu jest nas za mało.

Wymarzona sytuacja każdego trenera to po dwóch dobrych zawodników na jedną pozycję. To realne w Arce?

Realne, właśnie taki jest nasz cel.

Która pozycja wymaga najpilniejszego wzmocnienia?

W tej chwili tylko na prawej obronie mamy dwóch niezłych zawodników. I może na skrzydłach, ale tam na pewno brakuje przynajmniej jednego. A gdzie brakuje najbardziej? Na pewno musimy wzmocnić środek obrony – tu chcemy ściągnąć dwóch zawodników. Brakuje nam też jednego napastnika, ale w tym przypadku jesteśmy na samym finiszu rozmów. Do tego lewy obrońca do rywalizacji z „Gojem” i środkowi pomocnicy. Bardzo możliwe, że właśnie pozycje w środku pomocy będziemy obsadzać młodzieżowcami – jednym albo może nawet dwoma, bo chcemy liczyć się również w Pro Junior System.

Prezes Arki Marcin Gruchała już po zakończeniu sezonu stwierdził, że drużyna potrzebuje wielu zmian. Później doprecyzował, że przede wszystkim ma na myśli dołożenie charakteru, nie totalną przebudowę. Arce zabrakło charakteru?

To nie jest jednoznaczne. Jeśli chodzi o grę w piłkę, to obroniliśmy się. W wielu meczach prezentowaliśmy naprawdę atrakcyjny futbol. Nie było w tym przypadku. Ale czasami do gry w piłkę trzeba dołożyć coś ekstra. Niekiedy to trener jest liderem, ale bywa też tak, że liderów potrzeba wśród zawodników.

W Arce nie było liderów? 

Byli, ale może w decydującym momencie czegoś zabrakło, czegoś było za mało. Nie utożsamiam lidera z gościem, który non stop się wydziera. Nie o to w tym chodzi. Liczy się charakter. Osobowość. I to nie jest tak, że wszyscy powinni być wyraziści, absolutnie tego nie wymagam. Jest wielu piłkarzy skoncentrowanych na swojej pracy, nie uzewnętrzniają się przesadnie, i to jest okej. Ale potrzeba też kilku, którzy wprowadzą pozytywny ferment, zrobią trochę szumu. Nie mówię, że musimy wrzucić do szatni granat, mamy kilku świetnych liderów, ale może potrzeba jeszcze kilku. Potrzebne są nowe bodźce, nie tylko z mojej strony.

A propos bodźców. Cała Polska dyskutowała o wizycie kibiców na treningu przed kluczowym meczem z GKS-em Katowice. To miało wpływ na drużynę?

Myślę, że tak, dość spory. No, to było dość niespodziewane… Zrozumiałbym jeszcze, gdybyśmy utknęli gdzieś w dole tabeli albo nie bili się o awans do samego końca, ale przecież było wprost przeciwnie. Dlatego w tamtym momencie poczuliśmy się słabo. Jakbyśmy byli jakimiś nieudacznikami. Z drugiej strony wiem, że kibicom bardzo zależało i jestem w stanie to zrozumieć. Może to wszystko nie do końca wyszło tak, jak sobie planowali. Bo wcześniej dostaliśmy informację, że kibice przyjdą, żeby nas wesprzeć. Być może emocje spowodowały, że ten przekaz wyszedł inaczej, niż zakładali. Nie mam o to pretensji. Pretensje mam jedynie o to, że opublikowany został filmik. To było słabe. Jeśli już wydarzyło się, co się wydarzyło, to powinno to pozostać wyłącznie między nami.

Jak obecnie podchodzisz do deklaracji? Szkoła Jarosława Królewskiego, który mówi, że awans nie będzie nadrzędnym celem Wisły na przyszły sezon, czy bliżej ci do Marcina Gruchały i deklaracji typu „naszym celem był, jest i będzie tylko i wyłącznie awans”?

To jest sport. W poprzednim sezonie awans deklarowali między innymi w Bielsku-Białej i Sosnowcu. Zamiast awansować, spadli. Nic nie deklarując, uważam, że będziemy bić się o pierwszą szóstkę i tym samym o awans. Myślę też, że jeśli znów wywalczymy 62 punkty, to tym razem awansujemy bezpośrednio. Jestem trenerem nieźle punktującym i mam nadzieję, że to się nie zmieni.

Myślisz, że w kadrze Arki są zawodnicy, których w przyszłości będziemy mogli oglądać na EURO?

Tak, zdecydowanie. Zupełnie serio. Na pewno Kobacki. Olaf już jest tak bardzo ukształtowanym piłkarzem. Ma wszystko. Może nad mentalem musi jeszcze trochę popracować, ale i w tej kwestii zrobił duży postęp. Obserwuję go z bliska od dwóch lat i zachwycam się tym, jak pnie się dosłownie w każdym elemencie. To jest chłopak na reprezentację, kwestia czasu.

Ktoś jeszcze?

„Czubi” ma bardzo dużo atutów. W Polsce mamy deficyt bramkostrzelnych napastników, a on ma to coś. Nie mogę doczekać się, aż Karol sprawdzi się na poziomie ekstraklasowym, czy może nawet w którejś z zagranicznych lig. Jestem ciekawy, jak będzie wyglądać na wyższym poziomie. Bywa różnie. Niektórzy zawodnicy idą jeszcze bardziej w górę, gdy wokół siebie mają lepszych piłkarzy. Może być tak, że będzie miał wówczas jeszcze więcej sytuacji bramkowych. A że „Czubi” to snajper wyborowy, może okazać się, że wskoczy na poziom reprezentacyjny. Są też młodzi chłopcy. Mocno liczę na Kacpra Skórę. Wiek młodzieżowca trochę mu ciążył. W przyszłym sezonie to obciążenie odpadnie, więc zobaczymy, jak będzie wyglądał.

We wtorek Arka wznowiła przygotowania. Trenujecie dwa razy dziennie, obowiązków nie brakuje. Jest czas na oglądanie EURO?

Musi znaleźć się ten czas. Nie dałem rady obejrzeć wszystkich meczów, ale większość tak. Zerkam też na Wyscouta, podpatruję taktyczne detale, wyłapuję smaczki.

Co na przykład? 

Choćby w meczu Niemców z Węgrami podziwiałem współpracę Ilkaya Gundogana z Kaiem Havertzem. Mega mi się to podobało. Widać, że tam nie ma przypadków, wszystko było ćwiczone. To są takie elementy, które chciałbym wykorzystać.

Co jeszcze zachwyciło?

Dużo, bardzo dużo. Są mecze fizyczne, trochę chaotyczne, jak Turcji z Gruzją, gdzie idzie cios za ciosem, obie drużyny biegają od pola karnego do pola karnego. Ale w zdecydowanej większości spotkań drużyny grają albo niską albo wysoką obroną. Nie ma obrony średniej.

Nie tak dawno największym wyznawcą średniej obrony był w Polsce niejaki trener Łobodziński.

Zgadza się. Wciąż uważam, że w naszych warunkach to się sprawdza. U nas nie ma tylu Piłkarzy przez duże „P”. Sporo drużyn chce grać w piłkę, ale większość nie ma dość umiejętności, by piłki im nie odebrać. W Polsce łatwiej ze średniej obrony przejść do wysokiej lub niskiej. Zwróć uwagę, że na tym EURO bardzo rzadko zdarza się, żeby pressowani byli bramkarze. Wszyscy się boją. Wiedzą, że jak podejdą do bramkarza, to otworzą przestrzeń i koniec, po pressingu. Więc albo pressują wysoko, mocno, albo nisko. Albo albo, nic pomiędzy.

Gdybyś miał wskazać reprezentację, która do tej pory gra najlepszą piłkę? Jedną.

Niemcy. Na pewno taktycznie. To jest taki walec! Co by się nie działo, grają tak samo. Oni mają nie tylko umiejętności, ale także schematy. Widać ten ordnung.

Chciałem zapytać o trenera, który robi na tobie największe wrażenie, ale chyba już znam odpowiedź. Julian Nagelsmann?

Zachwycam się Niemcami nie tylko ze względu na Nagelsmanna, ale faktycznie, wskazałbym na niego. Podoba mi się sposób, w jaki grają Niemcy, ale też kto tam gra. Gundogan, Havertz, do tego Antonio Rudiger czy Toni Kroos. Poezja. Takimi zawodnikami można grać.

A Michała Probierza jak oceniasz?

Przyznam zupełnie szczerze, że od samego początku przeczuwałem, że Michał sprawdzi się w roli selekcjonera. Już wtedy, jak został wybrany. Serio. Myślę, że każdy, kto funkcjonuje w naszym środowisku i zna trenera Probierza nie od dziś, ten ma o nim dobre zdanie. Pierwszy raz spotkaliśmy się na boisku jeszcze jako zawodnicy i od tamtego czasu darzę Michała dużym szacunkiem. Bardzo go lubię.

Czyli tylko dla kibiców metamorfoza kadry pod wodzą Michała Probierza jest zaskoczeniem?

Jednej kwestii byłem pewny na sto procent. Wiedziałem, że za kadencji Probierza poprawi się atmosfera. Michał potrafi to robić doskonale. A przy tym jest po prostu solidnym fachowcem.

Po meczu z Holandią jesteś w teamie „lepiej ładnie przegrać” czy wśród tych, którzy woleliby zagrać brzydko, ale zdobyć choćby punkt?

Od reprezentacji Polski nie możemy wymagać cudów. Jesteśmy w takim punkcie, że i tak trudno byłoby wygrać. Holendrzy mają o wiele więcej jakości. A skoro tak jest, to uważam, że jeśli już mamy przegrywać, to przynajmniej zagrajmy odważnie. Tak, żebyśmy mieli na czym zaczepić się na przyszłość.

Jak powtarza Sebastian Mila: jeśli przegrać, to na swoich warunkach. 

Dokładnie. Wyszło naprawdę nieźle. Widać było sznyt trenera Probierza. Myślę, że mamy jakieś punkty zaczepienia. Pokazali się chłopcy, na których można budować coś fajnego na przyszłość. Nawet jeśli w Niemczech nie uda się wyjść z grupy, to zaraz czekają nas kolejne eliminacje. Patrzymy w przyszłość.

Który z reprezentantów Polski podobał ci się najbardziej w meczu z Holandią?

Dobrze wyglądał Nicola Zalewski. Ten chłopak ma zupełnie inną wizję, inaczej podchodzi do grania. Lubię też, jak na boisku zachowuje się Kuba Kiwior. Jest odważny, gra piłką. Potrafi podłączyć się do ofensywy nawet jako stoper. Bardzo fajnie gra. Kto jeszcze? Może nie konkretnie w meczu z Holandią, ale generalnie lubię grę Bartka Slisza. Wszyscy mówią, że on tylko przerywa, ale to nieprawda. On chce i potrafi grać w piłkę, ma duży potencjał.

Wspominałeś o Portugalii. Od początku zagrali Pepe i Cristiano Ronaldo. Pierwszy młodszy od ciebie o rok, drugi o trzy lata. Zresztą spotykaliście się na boisku. Pojawiła się myśl: „a może za szybko odwiesiłem buty na kołku”?

Ej, ja też nadal dobrze się trzymam, ale chciałem zakończyć karierę na własnych zasadach. To przede wszystkim kwestia głowy, mentalu. Trzeba podjąć decyzję. Mogłem grać jeszcze dwa czy trzy sezony, fizycznie na luzie dałbym radę, ale już nie chciałem. Nie zamierzałem odcinać kuponów w niższych ligach. Ciągnęło mnie do trenerki. To trzeba czuć. Ale podziwiam i mega szanuję zawodników takich jak Pepe czy Ronaldo. Widać, że ten wiek piłkarza wydłuża się. No i widać po tych ludziach, że kochają tę muzykę.

Skoro rozmawiamy o EURO, to nie ma opcji, żebyśmy nie cofnęli się do 2008 roku. Jaka pierwsza myśli przychodzi ci do głowy na wspomnienie tamtego turnieju? Przypomnijmy, że w Austrii zagrałeś we wszystkich trzech meczach.

Pierwsza myśl? Wielki świat i wielka piłka. Czuliśmy się trochę, jak tacy ubodzy kuzyni. Zobacz, w jakich klubach wtedy graliśmy. Ebi Smolarek w Racingu Santander, Jacek Krzynówek w VfL Wolfsburg, na ławce Łukasz Fabiański z Arsenalu i chyba tyle, jeśli chodzi o topowe ligi. Kilku zawodników z europejskich średniaków i reszta, dziesięciu, z naszej Ekstraklasy. No, szału nie było.

Ale balonik napompowany był na maksa. 

To było historyczne EURO, bo przecież pierwsze, na które awansowaliśmy. No i te eliminacje. To było coś. Przecież mieliśmy w grupie Portugalię, Belgię i Serbię. I my tę grupę wygraliśmy! W całym kraju był szał. Teraz, jak patrzę na to z perspektywy czasu, to zastanawiam się, czego kibice od nas wtedy oczekiwali?

Że pokonacie Niemców! Do dziś pamiętam grafikę Super Expressu z Leo Beenhakkerem, trzymającym ucięte głowy Michaela Ballacka i Joachima Loewa.

Na Niemców wyszedłem w pierwszym składzie. Pamiętam, że bardzo dobrze mi się grało. Mogłem mieć dwie asysty, do Krzynówka i Maćka Żurawskiego. Obaj mieli sytuacje bramkowe po moich podaniach. Ale ogólnie to Niemcy nas zbili w każdym elemencie. I oni, i Chorwaci. No i ten mecz z Austrią… Przecież Boruc wyciągnął tam pięć „setek”, cudem skończyło się remisem.

Przez pierwsze pół godziny nie istnieliśmy. Ten mecz z Austrią chyba jakoś zdeformował się w głowach większości kibiców i dziś wspomina się go głównie przez pryzmat Howarda Webba i rzutu karnego podyktowanego w doliczonym czasie gry. A przecież były fragmenty, w których Austriacy nas miażdżyli.

No, a do tego gola strzeliliśmy ze spalonego. Dziś by go nie uznali. Fakty są takie, że byliśmy po prostu świetną grupą ludzi, stanowiliśmy mocny kolektyw, ale wybitnych jednostek w składzie brakowało. Jasne, Jacek Krzynówek czy „Żuraw” robili różnicę, ale porównajmy nasz skład z tym, który mamy teraz. Różnica kilku poziomów.

Do Austrii nie pojechał kontuzjowany Jakub Błaszczykowski, za niego Beenhakker dowołał Łukasza Piszczka. Ty byłeś w kadrze od początku.

Byłem, ale gdyby Kuba był zdrowy, to podejrzewam, że właśnie on mógłby wyjść w pierwszym składzie. A tak dostałem szansę. I cieszę się, bo przecież nigdy nie byłem piłkarzem na wybitnym poziomie. Na pewno nie takim, żeby regularnie grać na wielkich turniejach. A dzięki temu zagrałem choć ten raz. Fajnie.

Mówiło się o tobie „synek Beenhakkera”? 

Chyba nie, nie przypominam sobie takiej łatki. Na pewno dużo zawdzięczam trenerowi Bobo Kaczmarkowi. W tamtym czasie było sporo zgrupowań dla – jak sami mówiliśmy – ligowych fusów. Trener Kaczmarek miał duży wpływ na to, kto z polskiej ligi zostanie zaproszony. Znał mnie ze Stomilu Olsztyn, potem z Wisły Płock, a że dobrze radziłem sobie w Zagłębiu Lubin, to polecił mnie Beenhakkerowi i dostałem powołanie. Poleciałem na zgrupowanie, chyba do Portugalii. Byłem w gazie. Myślę, że pokazałem się z dobrej strony. W każdym razie spodobałem się Holendrowi i potem regularnie dawał mi szanse.

Faktycznie, nie pamiętam dyskusji na temat niezasłużonych powołań dla Łobodzińskiego. W każdym razie na pewno więcej kontrowersji wzbudzało powołanie choćby Tomasza Zahorskiego.

Przemawiały za mną konkretne argumenty. Coś tam grałem w Zagłębiu, a potem w Wiśle Kraków. Dobrze wyglądałem w eliminacjach do EURO, więc nie było tam przypadku czy kwestii wyjątkowej sympatii. Miałem też szczęście, że w tamtym czasie nie było wyjątkowo dużej rywalizacji na skrzydłach. Wiadomo, był Kuba Błaszczykowski, ale kontuzjowany. Jacek Krzynówek grał. Wciąż przewijał się w kadrze Kamil Kosowski. Ale poza nimi już ciężko.

Leo Beenhakker. Opinia?

Przyjechał facet, który odwrócił wszystko do góry nogami. Na pewno, jeżeli chodzi o zarządzanie, podejście, mental, trening, intensywność. Wszystko naraz. To był przełom dla polskiej piłki. Zaufał piłkarzom. Nie znaliśmy takiego podejścia. Byliśmy przyzwyczajeni do tego, że wszyscy nas pilnują. Tego nie mogliśmy, tu musieliśmy się chować, tam nie mogliśmy wyjść. A przyjechał Holender i nauczył nas, że można funkcjonować inaczej, normalnie.

Trochę to, o czym w ostatnich dniach mówi Wojciech Szczęsny w kontekście Michała Probierza. Nagle okazuje się, że nie trzeba zamykać piłkarzy w hotelowych pokojach.

Dokładnie. Beenhakker miał liberalne podejście. Trenowaliśmy mocno, porządnie. Dużo piłki, grania. Dzień przed meczem normalny trening, nie jakiś rozruch. Wszystko to na światowym poziomie. Ale między treningami luz, odpoczynek, zaufanie. Inny świat.

Dziś wiele osób przedstawia Beenhakkera dość karykaturalnie, szczególnie drugą fazę jego pobytu w Polsce. Jako gościa, któremu wydawało się, że przyjechał do kraju, w którym zastał drewniane chatki i postanowił zgrywać mentora za trzy grosze.

Ale to nie jest przesada, że on w pewnym sensie zastał tu drewniane chatki. W wielu aspektach Beenhakker nas cywilizował. Przywiózł ze sobą wiedzę i metody, które na zachodzie funkcjonowały od wielu lat, ale nie w Polsce. I zaczął to wprowadzać krok po kroku. Oczywiście, to przestało się podobać. No bo, jak to? Jakiś Holender będzie nas, Polaków, pouczać? Szczególnie, gdy do władzy w Polskim Związku Piłki Nożnej doszedł Grzegorz Lato. No i znów cofnęliśmy się w czasie. Tymczasem Beenhakker to był facet z wyższej półki, przerastał tamtych ludzi. Samo jego podejście do piłkarza, do człowieka. Rozmowy, zachowanie na treningach. Naprawdę duża klasa. Myślę, że w dużej mierze dzięki niemu postanowiłem zostać trenerem. Bardzo dużo mnie nauczył.

Przed EURO 2008 Beenhakker sprowadził do sztabu reprezentacji Michaela Lindemana, trenera przygotowania fizycznego, który miał w CV Tottenham czy szwajcarskie kluby. Jego zadaniem miało być indywidualne rozplanowanie pracy, w zależności od tego, jak pod kątem fizycznym wyglądają poszczególni zawodnicy. I chyba nie wyszło to najlepiej, co?

Mogę mówić za siebie. Ja czułem się bardzo dobrze przygotowany. Choć pamiętam, że zgrupowanie było mocne, trzeba przyznać. Ale to, o czym mówię – w Holandii i innych krajach, które były i nadal są przed nami, trenowali tak od lat. Pamiętam, jak do Wisły przyjechał Robert Maaskant. To było już po okresie przygotowawczym. Normalnym mikrocyklem tygodniowym zderzyliśmy się ze ścianą. Ale tak się trenowało na zachodzie. Wiadomo, że od tamtego czasu sporo się pozmieniało. Dziś podejście jest o bardziej indywidualne, ale wciąż intensywność, obciążenia, to inne poziomy.

A którego ze swoich trenerów, poza Beenhakkerem, wspominasz najlepiej?

Ja ogólnie miałem szczęście do trenerów. I do tych starszej daty i do młodszych. Pracowałem chyba ze wszystkimi trenerami w Polsce. Zacząłem z trenerem Michałem Globiszem. Potem następni: Kaczmarek, Michniewicz, Nawałka, Tarasiewicz, Skorża, Kasperczak, Baniak, Topolski, Broniszewski, Stawowy. Długo mógłbym wymieniać.

Ale z selekcjonerów tylko Beenhakker na ciebie stawiał, co?

Zgadza się. Raz zadzwonił Franek Smuda. Ale tylko po to, żeby powiedzieć, że musiałaby się wydarzyć jakaś katastrofa, żeby mnie powołał. NO CHYBA ŻE… mega się pokażę. Ale tak generalnie, to nie bierze mnie pod uwagę. Powiedział to i rozłączył się. Przynajmniej szczery był. Z każdego trenera można było wziąć coś dobrego, coś podpatrzyć. Na przykład trener Kaczmarek nie bał się stawiać na młodych zawodników. A przecież nie było wieku młodzieżowca czy podobnych przepisów. On po prostu wszystkich traktował równo. Miałem siedemnaście lat, jak sprowadził mnie do Stomilu. Chwilę później mówi do mnie: „wchodzisz!”. Mecz Ekstraklasy. „No, dawaj, dawaj, wchodzisz! Nie ma na co czekać, jesteś gotowy!”. I tak dawał szansę wielu młodym zawodnikom. Jak Probierz Kacprowi Urbańskiemu na przykład. Podoba mi się takie podejście.

Wygramy z tą Austrią?

Remis. Myślę, że będzie remis. To może być bardzo trudny mecz, przede wszystkim fizycznie. Wszyscy mówią o tym, że Austriacy dużo biegają, ale patrząc na statystyki, to nie jest to jakiś kosmos. Tu nie chodzi o samo bieganie, tylko o intensywność grania. Jestem też ciekawy, jak my będziemy pod tym względem wyglądać. Wydaje mi się, że możemy wyglądać lepiej piłkarsko. Mam takie wrażenie, co rzadko się zdarza. Dlatego zaraz wsiadam w pociąg i jadę do Berlina, żeby obejrzeć ten mecz na żywo.

Bardziej jako kibic czy jako trener? 

Nie, no, kibicowsko oczywiście. Pod kątem taktycznym później sobie obejrzę. Bardzo kibicuję tej reprezentacji i wierzę w sukces. Jak nie teraz, to w niedalekiej przyszłości. Może jakąś koszulkę nawet założę. Mam swoje jakieś.

ROZMAWIAŁ PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI

WIĘCEJ NA WESZŁO

fot. FotoPyk / Newspix

Kaszub. Urodził się równo 44 lata po Franciszku Smudzie, co może oznaczać, że właśnie o nim myślał Adam Mickiewicz, pisząc słowa: „A imię jego czterdzieści i cztery”. Choć polskiego futbolu raczej nie zbawi, stara się pracować u podstaw. W ostatnich latach poznał zapach szatni, teraz spróbuje go opisać - przede wszystkim w reportażach i wywiadach (choć Orianą Fallaci nie jest). Piłkę traktuje jako pretekst do opowiedzenia czegoś więcej. Uzależniony od kawy i morza. Fan Marka Hłaski, Rafała Siemaszki, Giorgosa Lanthimosa i Emmy Stone. Pomiędzy meczami pisze smutne opowiadania i robi słabe filmy.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Żenujące i zarazem idealne losowanie polskich siatkarzy. Jakie mamy szanse na półfinał? [ANALIZA]

0
Żenujące i zarazem idealne losowanie polskich siatkarzy. Jakie mamy szanse na półfinał? [ANALIZA]

Piłka nożna

Polecane

Żenujące i zarazem idealne losowanie polskich siatkarzy. Jakie mamy szanse na półfinał? [ANALIZA]

0
Żenujące i zarazem idealne losowanie polskich siatkarzy. Jakie mamy szanse na półfinał? [ANALIZA]

Komentarze

13 komentarzy

Loading...