Kosta Runjaić został nowym trenerem Pogoni Szczecin. Podpisał kontrakt do końca sezonu 2017/18 z opcją przedłużenia na kolejny sezon po spełnieniu określonych warunków. Kim jest? Co osiągnął? Oto sylwetka niemieckiego szkoleniowca.
Marzec 2010. SV Darmstadt 98 znajduje się w ciemnej dziurze. Po 22 kolejkach Regionalligi (czwarty poziom rozgrywkowy w Niemczech) może “pochwalić się” dorobkiem 15 punktów i perspektywą wylecenia z ligi. Klub spod Frankfurtu decyduje się na ściągnięcie trenera z kapelusza. Takiego, który nie ma żadnego nazwiska. Takiego, którego nikt nie pamięta z boiska, bo w piłkę grał wyłącznie na ogórkowym poziomie. Takiego, którego jedynym sukcesem jest awans z piątej ligi do czwartej z rezerwami SV Wehen. Sezon spędzony wówczas w Oberlidze jest dotąd jedyną samodzielną pracą trenera z dorosłą drużyną. Jedyną, bo po awansie nie było mu już dane popracować. Zatrudnienie Kosty Runjaicia w takim momencie było zagrywką co najmniej ryzykowną. Trenerski żółtodziób z jednym sezonem na poziomie piątej ligi miał sprawić, że Darmstadt utrzyma się w czwartej.
Runjaić w Darmstadt spotkał nie tylko nienapawającą optymizmem sytuację w tabeli, ale i biedę organizacyjną. Robotę rozpoczął trochę jak Smuda w Regensbugru: od remontu szatni. Nie wymagał jednak wielkiej przebudowy od władz klubu – gdy zobaczył, że klubowe korytarze wyposażone są w rozlatujące się meble, sam z siebie pojechał do sklepu i kupił nowe, tak samo jak w pojedynkę je później zresztą skręcał. Gdy boisko treningowe zostało zjedzone przez krety, także samemu wziął łopatę i łatał dziury. Szkoleniowiec z chorwackimi korzeniami jawi nam się zatem – jakby to powiedział wieszcz z Polsatu – jako taki typowy Jugol, któremu pracowitości i oddania nie sposób odmówić. Sam Chorwatem się jednak raczej nie czuje: urodził się w Wiedniu, ma niemieckie obywatelstwo i to właśnie tam spędził większość życia.
Runjaić obejmujący pogrążoną w permanentnym kryzysie drużynę z Darmstadt dokonał rzeczy imponującej:
a) zdołał utrzymać ją w lidze,
b) w następnym sezonie awansował na szczebel centralny – do trzeciej ligi.
Zatem szkoleniowiec nie tylko jak ręką odjął zażegnał kryzys, ale i przekuł go w późniejszy sukces, który stał się trampoliną do historycznego sukcesu klubu, czyli awansu do Bundesligi trzy lata po odejściu Runjaicia. W szczecińskich gabinetach pewnie stawiają ten sezon jako wzór: nikt nie miałby nic przeciwko powtórce z rozrywki, choć poziom, na którym Runjaić dokonał swojego największego sukcesu, był raczej ogórkowy.
Dzięki temu dokonaniu kariera Niemca wystrzeliła: wybił się błyskawicznie do poziomu 2. Bundesligi, gdzie wypatrzył go MSV Duisburg, do którego przeszedł bezpośrednio z Darmstadt w trakcie trwania sezonu na zasadzie… transferu gotówkowego. Niemieckie media podawały sumę odstępnego w wysokości stu tysięcy euro. Promocję trenerowi ułatwiły publiczne pochwały od samego Olivera Kahna, któremu pomagał w przeprowadzanych na antenie niemieckiej telewizji analizach wideo. W MSV Runjaić zaliczył kolejny sukces, bo tak trzeba nazwać utrzymanie bez większego problemu drużyny targanej organizacyjnymi problemami. Były one tak duże, że MSV musiał pożegnać się z 2. Bundesligą przez nieotrzymanie licencji. Będący wówczas na fali trener zrezygnował z posady: w emocjonalnym liście do fanów wytłumaczył, że nie chce ponosić odpowiedzialności za coś, co nie stało się z jego winy. Mógł sobie pozwolić na to, by zrezygnować z dalszej pracy w trzeciej lidze, skoro został pozytywnie zweryfikowany na poziomie drugiej. Jakiś czas później zespół MSV przejął znany tu i ówdzie Gino Lettieri.
Runjaić trzymał się karuzeli mocno i pracę po kilku miesiącach zaproponowało mu FC Kaiserslautern, klub z ambicjami, gdzie za cel postawiono mu awans do elity. Dramatu nie było, ale zadania zrealizować się nie udało – klub za jego kadencji dwa razy kończył na czwartym miejscu. O duży sukces otarł się także w Pucharze Niemiec, gdzie doszedł do półfinału, co trzeba jednak uznać za wynik zdecydowanie ponad stan. Runjaić ledwo zdążył rozpocząć swój trzeci sezon w FCK, a już po ośmiu kolejkach został pogoniony, choć wyniki arcydramatyczne wcale nie były: dwa zwycięstwa, trzy remisy i trzy porażki. Po dwóch sezonach bez sukcesu jego pozycja była już jednak nadszarpnięta, mizerny start w kolejny sezon nie zwiastował wcielenia w życie powiedzenia “do trzech razy sztuka”.
Jeśliby zapytać polskich piłkarzy związanych z tym klubem o Runjaicia, zapewne nie wysłuchalibyśmy cukierkowej laurki. Bilans Ariela Borysiuka – dotąd podstawowego zawodnika FCK – tuż po przyjściu nowego szkoleniowca prezentował się bowiem następująco:
Na przemęczenie u tego trenera niespecjalnie mógł też narzekać Mateusz Klich, który rozegrał u niego 346 minut w lidze na 2070 możliwych (większą rolę zaczął odgrywać po odejściu Runjaicia). O Jakubie Świerczoku niemiecki szkoleniowiec nie chciał nawet słyszeć i nie miał zamiaru wyjmować go z rezerw. Nie pograli u niego także inni obecni ekstraklasowicze: Zlatan Alomerović zaliczył u niego przez cały sezon ledwie jeden mecz, Robert Pich także został schowany do szafy i z podkulonym ogonem wrócił do Wrocławia. To oczywiście żaden zarzut do trenera, że nie stawiał na naszych – piszemy o tym bardziej informacyjnie.
Do tego momentu kariera Kosty Runjaicia przebiegała niemalże modelowo. Wyszedł z ciemnego bagna, nieprzerwanie miał pracę, każdy kolejny klub miał większe ambicje niż poprzedni, nigdzie nie zaliczył też wielkiej wtopy. Po FC Kaiserslautern nowy trener Pogoni po raz pierwszy od wielu lat musiał się mierzyć z bezrobociem. Na kolejne miejsce pracy musiał czekać bowiem aż do końca sezonu. Zjazdu nie zaliczył – objął uznany TSV 1860 Monachium, także klub z ambicjami na Bundesligę. Nic więc dziwnego, że jego epizod zaczął się od szumnych zapowiedzi. – Naturalnie nie przyszedłem tutaj, by bronić się przez kolejny sezon przed spadkiem – zapowiadał podczas powitalnej konferencji prasowej. – Kosta pasuje idealnie do tego klubu. To uznany fachowiec, praktykujący dobry jakościowo, ofensywny futbol. W swojej karierze nieprzerwanie piął się w górę i wykonał do tej pory znakomitą pracę – chwalił go dyrektor sportowy TSV, Oliver Kreuzer.
W tym momencie bajka się jednak kończy.
W TSV Runjaić zaliczył swoją pierwszą spektakularną klapę w karierze. Jego epizod w Monachium do bólu przypomina “karierę”, jaką w Pogoni Szczecin zrobił Maciej Skorża. Niemiec wytrwał na stołku trenera ledwie trzynaście kolejek – tylko o jedną mniej niż Skorża w Szczecine. Uciułał przez ten czas ledwie 12 punktów, co ambicji działaczy z TSV 1860 absolutnie nie zaspokajało – trener został zatem pogoniony bez żalu. Nie uratował go nawet fakt, że w zanadrzu nie było żadnego sensownego zastępcy. Zespół do końca roku prowadziło dwóch trenerów tymczasowych, dopiero od stycznia zatrudniono Vitora Pereirę. Efekt? Portugalczyk miał jeszcze gorszą średnią punktów na mecz niż Runjaić i w konsekwencji TSV znajduje się dziś w czwartej lidze – a to dlatego, że w dodatku nie spełniło wymogów licencyjnych na trzecią ligę.
Runjaić i TSV po rozstaniu nie zerwali kontaktu, widzieli się jeszcze przez długi czas na sali sądowej, a poszło o… Sebastiana Boenischa, który został ściągnięty do TSV 1,5 miesiąca przed wyrzuceniem Runjaicia. Szybko okazało się, że – szok i niedowierzanie – lewy obrońca nie jest gotowy do gry. TSV postanowił uczynić z tego zarzut…
a) do Peera Jaekela, szefa skautów, który przyklepał ten transfer, ale miał zlekceważyć stan zdrowia zapuszczonego piłkarza,
b) do Kosty Runjaicia, który szybko wystawił Boenischa do gry, co miało tylko pogłębić jego uraz (jego pauza po tym występie się przedłużyła).
Sprawa trąci absurdem na kilometr, bo monachijski klub uznał szopkę z Boenischem za działanie na szkodę spółki i podstawę do zaprzestania wypłacania obu panom należnych pieniędzy. Adwokat Runjaicia podważał przed sądem argumenty klubu uważając, że są wyssane z palca i upominał się o odszkodowanie dla trenera za popsucie reputacji. Klub zarzucał też trenerowi szemrane interesy z menedżerami, co także jest przedmiotem sprawy sądowej.
Abstrahując już od tej kuriozalnej sytuacji, odejście z TSV miało dla Runjaicia opłakane skutki: już nie trzymał się karuzeli tak mocno, jak wcześniej. Choć niemieckie media spekulują o zainteresowaniu jego osobą ze strony VfL Bochum czy Greuther Fuerth – było nie było renomowanych klubów – fakty są takie, że od prawie roku pozostawał bez roboty. Być może wpływ na ten stan rzeczy ma nieco romantyczna wizja futbolu rozpościerana przez szkoleniowca: – Dla mnie to katastrofa, gdy na 90 minut meczu przez 70 minut piłka jest poza naszym zasięgiem, a gra co chwilę przerywana jest przez faule. Wolę, gdy wymieniamy krótkie podania, gramy kombinacyjnie i w ten sposób zbliżamy się do sukcesu – mówił Runjaić dla “Frankfurter Rundschau”, pokazując tym samym, że jego wizja nie sprawdzi się raczej na każdym materiale ludzkim.
Jako że Runjaić to szkoleniowiec z niemieckiego rynku, od razu nasuwają nam się skojarzenia z Gino Lettierim i nie trzeba wielogodzinnych analiz by stwierdzić, że to trener z wyższej półki niż Włoch. Przede wszystkim dlatego, że gość wciąż jest w uderzeniu – poza ostatnim okresem w TSV Monachium, zaliczał w swoich klubach dobre bądź bardzo dobre wyniki, zbierał pozytywne recenzje, wciąż mógłby pozostać na tamtejszym rynku względnie liczącym się graczem. Jego ostatnim klubem nie był bankrutujący FSV Frankfurt z Fabianem Burdenskim na pokładzie, a licząca się marka z wielkimi ambicjami, posiadająca takich wykonawców jak Ivica Olić, Daylon Claasen czy… Christian Gytkjaer (to wciąż osiem leveli wyżej niż Burdenski). Na papierze wygląda zatem lepiej niż Lettieri, który w parę miesięcy ze zbieraniny piłkarzy zrobił topową drużynę Ekstraklasy.
Ale czy to atut Runjaicia? Przecież to liga, w której odpalają wspomniany Lettieri czy Ramirez, a pewniaki z rewelacyjnym CV jak Maciej Skorża zaliczają spektakularne wtopy. W Ekstraklasie wszystko dzieje się na opak, więc wyglądający porządnie na papierze Kosta Runjaić wcale nie musi wypalić.
Ale może. Jak piszą o nim niemieckie media, to człowiek od zadań niemożliwych.