Cholera jasna, ależ nam dziś zaimponowała Korona. Nie zrozumcie nas źle, wygranie 1:0 na stadionie Zagłębia Lubin to nie żaden wyczyn godny wejścia na K2 zimą w sandałach, ale jeśli popatrzymy na wszystkie okoliczności, w jakich do tego rezultatu doszło… no, no, czapki z głów. Korona wyszła dziś bowiem z konieczności w systemie 3-5-2 – tym samym, w którym wyszła w Zabrzu, gdzie jej zawodnicy w tyłach rozumieli się tak dobrze, że co rusz podawali do rywali. Co więcej: zabrakło jej dwóch najważniejszych ogniw zespołu w środku pola – Możdżenia i Żubrowskiego – a ich miejsce zajęli środkowy obrońca (Kovacević), który jeszcze w pierwszej części gry jak na złość doznał urazu i ofensywny pomocnik (Cvijanović). Reżyserować grę miał Cebula. Na szpicy straszyła dwójka napadziorów, która w lidze zdążyła dorobić się łącznie całych dwóch bramek. O tym jakim potencjałem dysponowała dziś Korona niech świadczy fakt, że na Dolny Śląsk pojechała w… szesnastu chłopa.
Nie trzeba posiąść wiedzy tajemnej by stwierdzić, że nie zapowiadało się, by ta ekipa rozstawiała po kątach drużynę z największą liczbą punktów w lidze i to na jej stadionie. A jednak… to się stało.
W pierwszej połowie działo się tyle, że aż zaczęliśmy tęsknić za czwartkowymi wieczorami z Ligą Europy. Ogólnie przeważała Korona, ale jej pomysł na grę był trochę – powiedzielibyśmy – rzadki. Krótkie podania, piłka chodzi jak po sznurku, niewiele ryzyka, niewiele akcji z przodu. Z drugiej strony: ciągłe przetrzymywanie piłki sprawiało, że Zagłębie musiało za nią biegać, więc siłą rzeczy nie kreowało swoich akcji. Gorąco pod bramką lubinian było dwa razy. Pierwszy: gdy Soriano po zgraniu główką Górskiego walnął z woleja w poprzeczkę. Drugi: gdy padła bramka.
Trzeba przyznać, że przy tym trafieniu system VAR zadziałał modelowo. Sędzia dopatrzył się przy trafieniu Górskiego spalonego, ale powtórki jasno wykazały, że niesłusznie – gdy Cvijanović oddawał strzał, napastnk Korony, który później ten strzał dobił, był schowany za swoimi rywalami. Sama weryfikacja trwała dosłownie kilkanaście sekund – Paweł Raczkowski nawet nie musiał podbiegać do ekranu, by ocenić tę sytuację. Bo i nie było po co: zrobienie stopklatki w wozie nie pozostawiło żadnego pola do oceny.
W drugiej połowie to Zagłębie przycisnęło – zresztą, impuls do lepszej gry dwoma zmianami w przerwie dał Stokowiec, weszli Woźniak i Matuszczyk – i już w pewnym momencie zaczynało się wydawać, że Korona straci kontrolę nad meczem, ale ogólnie rzecz biorąc kielczanie bronili się bardzo dobrze. Najdogodniejszą okazję po wrzutce z głębi pola Kubickiego miał Świerczok, ale nie przyłożył się do szczupaka i zbyt lekko przeciął tor lotu piłki. Gdy innym razem strzelił celnie ze skraju pola karnego, Alomerović obronił. Gdy w groźnej sytuacji próbował Pawłowski, zablokował go Dejmek. Gdy Janoszka trafił do siatki, nadział się na pułapkę ofsajdową. Naprawdę – bardzo zorganizowana była dziś Korona i trudno jej za to nie docenić.
Korona wraca zatem do siebie z zaliczką gola przed rewanżem, choć nie wiemy, czy to powód do radości, skoro – jak prorokuje Tomasz Hajto – 1:0 i 1:1 to w zasadzie takie same wyniki. Choćby jednak dziś dostała trójkę, a do rewanżu miała przystąpić w dwunastu – i tak pewnie potrafiłaby wyjść z tej opresji.