Reklama

A wydawało się, że ten koszmar mamy już za sobą…

redakcja

Autor:redakcja

16 czerwca 2017, 23:14 • 4 min czytania 127 komentarzy

Dyskomfort. Jedno słowo, które najlepiej opisuje to, co można było czuć ściskając kciuki za młodzieżówkę. By nie trzeba było wracać do schematu, który w wielkim stylu rok temu przełamała kadra Adama Nawałki. By nie było znów meczu otwarcia, o wszystko i o honor. Byśmy drugą z rzędu wielką imprezę – tym razem tę młodzieżową – rozpoczęli od wygranej. Niestety, tak jak pierwsza reprezentacja dziś jest synonimem spokoju, pewności i stabilności, tak U-21 dziś była zaprzeczeniem każdej z tych pozytywnych cech starszych kolegów.

A wydawało się, że ten koszmar mamy już za sobą…

Gdy rano otworzyło się którykolwiek dodatek sportowy do dowolnego dziennika lub właśnie dziennik stricte sportowy, właściwie z każdego uderzały hasła o konieczności nawiązania do pierwszej reprezentacji. Do pokazania, że nie tylko teraz, ale też za kilka lat nie będziemy się musieli martwić o to, czy aby znów nie czekają nas chude lata. Jeśli mielibyśmy swój osąd w tej kwestii opierać o to, co zobaczyliśmy dziś, padłby na nas blady strach.

Bo wróciły wszystkie demony, od których zdążyliśmy się odzwyczaić. Przegraliśmy praktycznie rzecz biorąc walkowerem środek pola z genialnym dziś trio Bero-Chrien-Lobotka. Nasze boki zostały zdławione przez biegających od linii do linii skrzydłowych i bocznych obrońców Słowaków. A jakiekolwiek zapędy ofensywne – długo ograniczające się do taktyki „na chaos” – tłumili bez pudła Ninaj z prawdziwym profesorem nie tylko w defensywie, ale i w rozegraniu od tyłu – Skriniarem.

A wydawało się, że dziś Polaków nie mają one prawa dopaść. Nie, skoro po pierwszej minucie mieliśmy już 1:0 na tablicy wyników, rozentuzjazmowanych kibiców na trybunach i zbudowanych tym, że z pierwszej akcji udało się zdobyć bramkę. Sami chyba nie spodziewaliśmy się, że Słowaków tak szybko można posłać na deski, że kilkadziesiąt sekund wystarczy, by musieli podnosić się na pięściach z kolan.

Ale jak już się podnieśli, to zaczęli tymi pięściami uderzać naprawdę przemyślanie. Nie rzucili się do huraganowych ataków bez głowy, tylko jakby czuli, że zejdzie z nas powietrze. Że będą czerpać siłę z naszego strachu. Z obrony Częstochowy, która zaczęła się tak właściwie już w drugiej minucie i skończyła dopiero w ostatnich fragmentach spotkania, gdy najpierw tuż przed golem Słowaków na 2:1 Linetty – po zbiórce piłki na dziesiątym metrze – nie trafił w bramkę strzeżoną przez Chovana, a później, już po tym trafieniu, golkiper Słowaków wyciągnął tylko sobie znanym sposobem bardzo dobrą główkę Dawidowicza.

Reklama

Bo niestety, ale po golu na 1:0 szybko daliśmy się wepchnąć we własne pole karne. Błyskawicznie daliśmy też się Słowakom zorientować, że wielu naszym piłkarzom brakuje ogrania, brakuje czucia piłki, gdy przychodzi do wprowadzenia w życie tego, co przecież na treningach, bez tak wielkiej presji, wychodziło bez pudła. Dawidowicz, Kapustka, Lipski – po nich najbardziej widać było brak gry w ostatnim czasie, to im wielokrotnie odskakiwały piłki, które rywale zgarniali z dziecinną łatwością. W czym przodował będący absolutnie wszędzie Lobotka. Piłkarz, który męczy się – jak to ujął Tomasz Hajto – wtedy, gdy stoi.

Środkowy pomocnik Słowaków był absolutnie wszędzie tam, gdzie coś się działo. I zwykle podejmował najlepsze decyzje. Dyrygując z drugiego szeregu, nie pchając się szczególnie często do zagrywania ostatnich podań, inspirował zespół kręcący się wokół niego, Matusa Bero i Martina Chriena do kolejnych prób pokonania Jakuba Wrąbla. Dziś pewnego w bramce jak pryszczaty nastolatek startujący do Miss Polonia. Nie chcemy być złośliwi, ale nie przypominamy sobie jednej pewnej interwencji, za to takich, po których ciśnienie nam się podniosło – owszem, sporo. Komentatorzy chwalili co prawda bramkarza Olimpii Grudziądz za odważną interwencję, gdy rzucił się pod nogi Zrelaka, ale bądźmy rozsądni – sam sobie tej biedy w nieporadny sposób napytał. Odbijając przed siebie strzał w środek bramki. Mocny, fakt, ale nadal w sam środek.

Odbić nie potrafił niestety jednak ani płaskiego uderzenia Valienta na 1:1, ani tego Safranki na 2:1. Obaj zostali wyprowadzeni na czyste pozycje przez słowackich playmakerów – pierwszy przez Chriena, drugi przez Bero. Obaj przy bardzo, ale to bardzo biernej postawie naszych. Przy pierwszej bramce do Chriena nie doskoczył Jaroszyński, a na dodatek za Valientem nie popędził Kapustka, przy drugiej – przedwczesnemu padowi Bednarka towarzyszyła niedostateczna asekuracja Kędziory. Formacja, która dotąd była naszą najlepszą i która w meczach towarzyskich przed Euro nawalała bardzo rzadko, dziś dwa razy dała ciała. Tak naprawdę większych pretensji nie można mieć jedynie do Jarosława Jacha.

Marne to jednak pocieszenie, bo lista zawodników, którym dziś za ogromne rozczarowanie na starcie „polskiego” Euro należałoby postawić zarzuty, jest niewiele krótsza od listy wierzycieli Ruchu Chorzów. Niestety, ale dziś oglądaliśmy kadrę Dorny łudząco podobną do tej z dwóch ostatnich sparingów – z Czechami i Włochami. Zdominowaną i niemającą szczególnie wielu pomysłów, jak tę dominację rywali przełamać. Szukając optymizmu przed dwoma kolejnymi starciami (o wszystko i o honor?), zdecydowanie odradzamy oglądanie powtórek. Te mogą tylko wpędzić w kompleksy. I niech to będzie najbardziej wymowne podsumowanie dzisiejszego spotkani

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

127 komentarzy

Loading...