Koszulki piłkarskie z bazaru – wszyscy doskonale pamiętamy, o co chodzi. Kto za małolata nie śmigał w podrabianej koszulce Raula czy Beckhama, ten nie miał dzieciństwa. Kosztują ze trzy dyszki, więc jakieś dziesięć razy mniej niż oryginał. Jeśli mama nie była skora na wykładanie trzech stówek na głupią szmatkę z jakimś durnym logiem (tak przynajmniej uważała), nie było wyjścia – trzeba było lecieć na bazar.
A z bazarowych koszulek klub – wiadomo – ma taki zysk jak ze sprzedaży frytek w okolicznym barze. Czyli żaden. Problem polega na tym, że kluby nie mają zbyt dużego pola manewru w walce z podrabiaczami trykotów. No bo co mogą zrobić? Przecież nie będą ścigać wszystkich sprzedawców, to walka z wiatrakami.
Trzeba zatem wpłynąć jakoś na mentalność ludzi. A żeby do nich dotrzeć – najlepiej zrobić coś wychodzącego poza schemat. Dlatego jesteśmy pod wrażeniem akcji, którą przeprowadził w weekend Sporting Lizbona. Przykładowy 28-letni Ricardo oglądający jak co tydzień ligę portugalską musiał mieć niezły mętlik w głowie, kiedy zobaczył na plecach piłkarzy… poprzekręcane nazwiska. Właśnie w taki sposób Sporting chciał pobudzić wyobraźnię kibiców.
Takim sposobem Teofilo Gutierrez nagle stał się „Guterresem”, a Joao Mario biegał z koszulką z napisem „J. Dario”. Można kreatywnie podejść do sprawy? Można. Już sobie wyobrażaliśmy przez moment Starzyńskiego biegającego dla hecy w koszulce z ksywką „Figo” lub Węgra nazwanego “Nigolić”, ale… raczej się na to nie doczekamy. U nas problem piracenia koszulek zwyczajnie nie istnieje. Nie ma takiego zapotrzebowania, żeby cokolwiek podrabiać. To też pokazuje jak daleko nasz futbol jest za największymi na świecie.
Koszulka w klubowym sklepiku kosztuje 82 euro, ale niech w Lizbonie nie zapominają o najważniejszym – kiedy kibic ma wybór pomiędzy 10 euro a 82, często każda ideologia przestaje mieć znaczenie.