Reklama

Emil Kot. Fanatyk, który został trenerem

redakcja

Autor:redakcja

14 października 2013, 13:38 • 12 min czytania 0 komentarzy

Charakter. To słowo klucz w tej opowieści. Bez niego już dawno zmieniłby zainteresowania, znalazłby inne zajęcie, odciąłby się od przeszłości. Nawet dla świętego spokoju, bo i po co brnąć w kolejne kłopoty. Mimo 23 lat, dużo przeżył. Można powiedzieć, że historia opowiedziana w filmie Green Street Hooligans, to przy jego doświadczeniach bajka o Bolku i Lolku. Dziś pisze nowy rozdział w swoim życiu. Emil Kot. Kiedyś gniazdowy na Polonii, od czterech miesięcy drugi trener tego klubu. Facet, który mówi co myśli, a że myśli, to chętnie się go słucha.
Od małego chodził pod prąd. Kiedy dzieciaki na warszawskiej Białołęce biegały w koszulkach Zeigbo i Czereszewskiego, on wyciągał z szafy czarny trykot Olisadebe i z podniesioną głową wychodził na boisko. Nigdy się z tym nie krył. Szybko też przyzwyczaił się do szydery ze strony starszych kolegów. W okolicy i tak wszyscy wiedzieli, że razem z bratem jeździ na Polonię. Miał osiem lat, kiedy na Konwiktorską, po raz pierwszy zabrał go ojciec.

– Grałem w małym osiedlowym klubie na Białołęce, w Polfie Tarchomin. Chciałem w końcu zobaczyć piłkę na najwyższym, krajowym poziomie. Z bliska. Gdziekolwiek. W pierwszej chwili pomyśleliśmy z bratem – chodźmy na Legię. Ale rodzice nie byli tym pomysłem zachwyceni. Stwierdzili, że jesteśmy za mali, a na trybunach przy Łazienkowskiej nie było wówczas najbezpieczniej. W końcu jednak trafił się weekend, podczas którego Legia grała u siebie w sobotę, a Polonia w niedzielę. Mieliśmy pójść z ojcem na oba te mecze, ale ostatecznie dotarliśmy tylko na Konwiktorską. Przeznaczenie. Usiedliśmy na trybunie Głównej. Byłem zachwycony, ale jadąc na kolejny mecz, powiedziałem, że chcę siedzieć na Kamiennej. Tak też zrobiliśmy. I zostałem tam na lata.

Na Legię w końcu też pojechał, ale dwa lata później. Na sektor gości. Miał 10 lat i z bliska obserwował, jak Wieszczycki, Bykowski i Olisadebe, zapewniają Polonii drugi w historii tytuł mistrza Polski. Cała Łazienkowska kipiała z wściekłości. Emil po raz pierwszy poznał smak wygranych derbów i to od razu z bonusem: mistrzowską fetą. Ten wieczór jeszcze nie raz będzie śnił mu się później po nocach.

W CZERNI

Muranów. Okolice stadionu Polonii. Siedzimy w jednej z lokalnych kawiarni. Proporcje kibicowskie w Warszawie są wszystkim dobrze znane, ale nawet tutaj, w pobliżu Konwiktorskiej 6, nie brakuje na murach legijnych motywów.

Reklama

– Chyba nie jest łatwo być kibicem Polonii w tym mieście? – pytam.
– Raczej nie. To jak w tym haśle: „Być Legionistą – takich jest wielu. Bycie Polonistą wymaga charakteru.” To idealnie oddaje całą sytuację. Najgorzej mają ci, którzy mieszkają na Woli lub na Grochowie, bo nie oszukujmy się – tam nie ma taryfy ulgowej. W każdej chwili może dojść do zwady. Bycie Polonistą na pewno wzmacnia charakter – odpowiada.

Trybuny bardzo szybko stały się dla niego czymś więcej, niż tylko weekendową rozrywką. Miał 14 lat, kiedy wraz z bratem uczestniczył przy stawianiu na nogi nowej, polonijnej grupy – „Ultras Enigma”. Zresztą, do dziś nadającej ultrastyczny ton na trybunach przy Konwiktorskiej.

– Kiedy zaczynaliśmy była tylko jedna ekipa, IFC Polonia, złożona z dwudziestoparolatków. Wyglądaliśmy przy nich trochę jak gimbusy, bo chyba tak się teraz mówi. Na początku spotykaliśmy się pod stadionem, robiliśmy proste oprawy, angażowaliśmy w szycie flag, pomagając w ten sposób grupie IFC. Później zaczęliśmy wprowadzać własne projekty. Z czasem IFC zaczęło się wykruszać, wiadomo – praca, rodzina, inne obowiązki – no i w końcu na tym ultrasowskim polu została tylko Enigma. W pewnym momencie nasza grupa liczyła nawet 30 osób, co jak na standardy naszego klubu, było mega wynikiem. Spędzaliśmy ze sobą bardzo dużo czasu. Nie były to wyłącznie relacje: trybuny – dom. Dobrze się dogadywaliśmy. Wszystko było robione w fajnym klimacie. A te oprawy, wiadomo, raz wychodziły lepiej, raz gorzej. Zdolności plastycznych czasami nam trochę brakowało – uśmiecha się.

Na Polonię już wtedy przyjeżdżał niemal codziennie. Nie tylko z pobudek kibicowskich. Trenował w drużynie juniorów, rocznik 90. Mieli dobrą paczkę: Damian Jaroń, Patryk Koziara czy Jacek Pawłowski – to był na Mazowszu absolutny top. Po kilku latach odszedł jednak do podwarszawskiej Marcovii. Trenerem był tam wówczas Jarosław Wojciechowski, były piłkarz Legii Warszawa, który zawsze wyjątkowo spinał się na mecze z Kosą Konstancin. A jak Kosa i rocznik 90, to wiadomo, kto na boisku robił najwięcej wiatru. Kuba Kosecki.

– W juniorach złapałem na nim ze trzy czerwony kartki. Prowokował. Potrafił nadepnąć na stopę, złapać za koszulkę, szepnąć słówko na ucho. Już wtedy prowadził seniorską grę. A nam głowa grzała się błyskawicznie. Jeden wślizg, drugi, i graliśmy w osłabieniu, a Kosa tylko przechodził obok i się śmiał. Ale już wtedy było widać, że potencjał piłkarski ma kolosalny. Ciężko się przeciwko niemu grało. Najgorzej było, jak dałeś mu się odwrócić w kierunku bramki, to mijał dwóch, trzech rywali i ładował bramkę. Mecze Kosy z Marcovią zawsze kończyły się awanturą. Ale piłkarsko najlepsze w tym roczniku było Piaseczno. Jankowski, Kupisz, Możdżeń, Maślanka, Witan. Niesamowita paczka. Kiedyś przyjęliśmy od nich 1:10. To chyba była najwyższa moja porażka w życiu.

Reklama

ZMIANY

W 2006 roku Polonia spadła z ekstraklasy. Podczas jednego z meczów, już w drugoligowej rzeczywistości, na trybunach panował chaos. Nie było gniazdowego, doping był szarpany. W szeregach Enigmy pojawiła się konsternacja. Ktoś musiał wejść i wziąć to na swoje barki. Wtedy 17-letni Emil postanowił po raz pierwszy rozruszać całe towarzystwo na Kamiennej.

– Brat się mnie tylko spytał, czy wiem, na co się decyduje… Skinąłem głową, że tak. Może nie wszystkim od razu przypadłem do gustu, ale chyba nie było najgorzej, bo zostałem tam na kilka lat. Fajny czas. Emocje, jakie towarzyszą ci na gnieździe są niesamowite.

– Można je porównać do tych, przeżywanych na ławce trenerskiej? – dopytuję.

– Tylko w pewnym stopniu. Nie ma nic bardziej niesamowitego, niż ten ryk trybun, który słyszysz, stojąc na gnieździe. Ciarki przechodzi po plecach. W dalszym ciągu zerkam z ławki na trybuny i patrzę jak się bawią koledzy, jak prowadzą doping. Cały czas jestem jednym z nich. Ludzie często pojmują fenomen ruchu ultras, dopiero wchodząc do tego środowiska. Ostatnio zabrałem Piotrka Dziewickiego na obchody uczczenia powstańców poległych na stadionie Polonii. Wtedy po raz pierwszy odpalił racę i widziałem ten błysk w jego oku. Zobaczył na czym to polega, jak to smakuje. Zresztą, wystarczy spojrzeć na jego reakcję na tak zwaną pomeczową „rakietę”, kiedy fetujemy zwycięstwo z kibicami. Piotrek stał się fanatykiem. Jest wychowankiem tego klubu i oddanym kibicem. Sam go trochę nakręcam na ten kibicowski klimat naszego klubu – odpowiada.

Jak sam przyznaje, kiedy otrzymał propozycję objęcia funkcji drugiego trenera, był w szoku. Przebywał akurat na terenie klubu, kiedy Piotrek Dziewicki zaprosił go na rozmowę. Zapytał wprost, czy pomoże mu w tym wszystkim, co się zaczyna dziać się w klubie. Odpowiedź mogła być tylko jedna.

Kilka tygodni później, poprowadził pierwszy trening, na którym zjawiło się kilkudziesięciu chłopaków, chcących grać w czwartoligowej Polonii. Nie był żółtodziobem. Od lat pracował już z młodzieżą, najpierw w Markach, a ostatnio w Akademii Polonii. Zaliczył też trenerski epizod w lidze okręgowej. Cytując Jana Furtoka, można powiedzieć, że wie, jak pachną skarpetki.

– Piotrek od razu mi zaufał i jestem mu za to wdzięczny. Często pyta mnie o zdanie. Słucha. To ważne. Jeśli daje mu konkretne, merytoryczne argumenty, to on je przyjmuje. Nie okopuje się i nie twierdzi, że ma niepodważalną rację. To normalny facet, skory do pomocy. Przedwczoraj na przykład posprzątaliśmy i przemeblowaliśmy pokój 112, gdzie jest nasze biuro. W ekstraklasie, jakby zobaczyli trenerów ze zmiotką, to by się za głowę złapali. Ale nam korona z głowy nie spadnie. To też bardzo mi się podoba w Piotrku. On nie uważa się za niewiadomo kogo. Nie jest gościem z wybujanym ego. A ten klub, to dla nas jak drugi dom.

ULTRAS OR HOOLIGANS?

Wyjazdy. Tych w jego kibicowskiem dossier jest mnóstwo. Jeszcze jako gniazdowy, zjeździł za Polonią całą Polskę, plus kawałek Europy. Najciekawiej, jak sam przyznaje było w Podgoricy, gdzie „Czarne Koszule” grały z Budocnostią.

– Pojechaliśmy tam samochodem w pięć osób, organizując sobie przy okazji mały tour po Bałkanach. Dwa dni spędziliśmy w Chorwacji, potem jeden dzień w Bośni, i dopiero ruszyliśmy na Podgoricę. Wiedzieliśmy, że fani Budocnosti nie należą do najspokojniejszych i byliśmy gotowi na różny rozwój wypadków. Ciekawie zrobiło się jednak już na granicy, gdzie okazało się, że zielona karta podbita w Bośni, ma złą datę. Celnik dość szybko i zdecydowanie oznajmił nam, że do Czarnogóry to my niestety, nie wjedziemy. Powiedział, żebyśmy spróbowali nazajutrz. Zaczęliśmy więc tłumaczyć, że jedziemy na mecz, trochę nam się spieszy i czy nie dałoby tego jakoś załatwić. A on do nas:

– Na mecz? A z kim gracie?
– Z Budocnostią.

Na chwilę zamilkł. Podciągnął tylko rękaw i pokazał nam tatuaż, który miał na barku. To był herb Budocnosti. Zapytał krótko: – Ultras or hooligans? Odpowiedzieliśmy, że ultras. Ale jako, że dwóch z nas było słusznej postury, to chyba nie uwierzył. Powiedział, że nie wjedziemy. Nie ma opcji. Przekonał go dopiero polski konsul, do którego udało nam się dodzwonić, argumentując, że to tylko jednodniowa wizyta. Celnik na odchodne jeszcze raz wskazał palcem na tatuaż i powiedział, żebyśmy uważali na siebie.

Będąc już w Podgoricy, zapytaliśmy boya hotelowego o jakiś parking w pobliżu stadionu. Ten grzecznie nam wytłumaczył, wskazując drogę do celu. Pojechaliśmy zgodnie z wytycznymi. Dojeżdżając na miejsce, zauważyliśmy, że dookoła jest strasznie niebiesko. Kupa ludzi i wszyscy w barwach Budocnosti. Pomyśleliśmy – pewnie to jakiś sektor rodzinny. Szybko przebraliśmy się w nasze barwy, wysiedliśmy z samochodu i dopiero dotarło do nas, że znaleźliśmy się w centralnym punkcie zbiórki młyna Budocnosti. To tak, jakbyśmy zaparkowali pod Ł»yletą. Ciarki przeszły nam po plecach, ale stwierdziliśmy – trudno, idziemy. W pięciu nic nam się nie stanie. Oczywiście już po kilku sekundach, czuliśmy na sobie wzrok i wytykanie palcami. Szybko pojawiły się też wyzwiska, poleciała jakaś butelka.

Nagle podbiegł do nas policjant, który zauważył nas z kilometra i wymamrotał przestraszony: „easy, easy”. Odprowadził nas w pojedynkę na sektor gości, gdzie już czekali pozostali Poloniści. Najgorzej miał jednak nasz kierowca, który przez pełne 90 minut meczu, myślał tylko o jednym: czy jego samochód przetrwa tę próbę czasu. Później, już po spotkaniu, nasi kibice zapakowali się do busa, a my udaliśmy się w drogę powrotną na parking. Dostaliśmy do eskorty znowu jednego policjanta, co tylko dodawało komizmu tej sytuacji, ale dotarliśmy na miejsce, gdzie okazało się, że samochód jest cały. Uff… Odetchnęliśmy.

Zdążyliśmy jednak tylko wyjechać z parkingu, kiedy drogę zajechał nam pierwszy samochód. W naszą stronę znów poleciało kilka butelek, ale zdążyliśmy się wywinąć. Uciekliśmy. Niemniej, po chwili widzieliśmy w lusterku, że za nami jedzie już nie jeden, a cztery samochody, co w mieście, którego kompletnie nie znaliśmy, trochę komplikowało sytuacje. Nasz kierowca miał więc wytężony wzrok, niczym bohater filmu Transporter, zerkał to w prawo, to w lewo, tamci podjeżdżali, co chwila zajeżdżając drogę. Robiło się gorąco. Zdawaliśmy sobie sprawę, że o ile w konfrontacji z załogą jednego samochodu, mamy jeszcze szansę, to już z czterema, może być problem. Uciekaliśmy więc przez skrzyżowania, na czerwonych światłach, aż w końcu wjechaliśmy w osiedle domków jednorodzinnych, gdzie zgasiliśmy silnik i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Na szczęście udało nam się ich zgubić. Nawet nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Nie mieliśmy żadnego GPS-a. Tylko mapy. Dochodziła północ. Zobaczyliśmy jakiegoś faceta, który jeszcze coś podlewał w swoim ogródku. Na nasz widok, od razu wyleciał z kijem, ale uspokoiliśmy go, że chcemy się tylko zapytać o drogę na Sarajewo. Okazało się, że byliśmy przy samej wylotówce do Bośni. Złapaliśmy oddech. Podróż do Polski zleciała w mgnieniu oka – kończy opowieść z szelmowskim uśmiechem.

BLIZNY

Gniazdowym był jeszcze tylko przez rok. Łącznie na Kamiennej prowadził doping przez trzy lata. W tym czasie kreował oprawy, wymyślał nowe przyśpiewki, w tym także nową wersję „Kto tak gra…”, śpiewaną na wzór kibiców Tottenhamu „Oh, when the Spurs…” Stał się najbardziej rozpoznawalnym kibicem Polonii spośród ultrasów, co nie zawsze było atutem. Jerzy Pilch powiedział kiedyś, że futbol jest metaforą bitwy, ale chyba nie taką bitwę miał na myśli.

11 listopada 2010 roku, Emil wraz z innymi kibicami wybrał się na Marsz Niepodległości. Po jego zakończeniu, w okolicach Pomnika Dmowskiego, on i jego kolega zostali zaatakowani przez innych panów w szalikach. Zadano im kilka ciosów nożem. Jedna z ran kończyła się na tętnicy szyjnej. Emil cudem uszedł z życiem, ale to go nie złamało. Po wyjściu ze szpitala zaskoczył wszystkich. Wrócił na Kamienną i poprowadził doping podczas meczu z Wisłą. Dla kibiców Polonii była to manifestacja jego wielkiego charakteru. Niezłomności. Kilka tygodni później pojawił się także na wyjeździe w Kielcach, ale z biegiem czasu zaczął nabierać zdrowego dystansu do życia trybun. Priorytetem stała się trenerka.

– Ostatnio kolega z Włoch, kibic Noceriny Calcio, napisał mi, że jestem prawdopodobnie pierwszym ultra-trenerem w Europie – przyznaje dzisiaj z entuzjazmem. Do wydarzeń z Marszu woli nie wracać. Wystarczy, że przypominają mu o tym blizny na ciele.

TRADYCJA

Jako trener jest wymagający. Ma fioła na punkcie zdrowego odżywiania. Kiedyś przecierał oczy ze zdumienia, widząc Ebiego Smolarka jedzącego przed meczem tosty, które popijał coca-colą.

– Przykład Ebiego był bolesny. Do meczu pozostało, bez mała, półtorej godziny, a on wszedł w getrach, koszulce i spodenkach do Czarnej Koszuli, gdzie zamówił colę i dwa tosty. Pół godziny później wyszedł na rozgrzewkę i okazało się, że gra w pierwszym składzie. Byłem w lekkim szoku. Jako kibica, strasznie mnie irytowało, kiedy trafialiśmy na piłkarzy w McDonald’s, w pobliskiej Arkadii. Oczywiście, wszystko jest dla ludzi, ale jeśli taka sytuacja powtarzała się kilka razy w tygodniu, albo w piątek, dzień przed meczem, panowie siedzieli w Bierhalle, no to coś było nie tak. Sam staram się patrzeć na to, co mam na talerzu. Dużo ćwiczę indywidualnie. Siłownia, bieganie, kalistenika , basen. Staram się cały czas być w ruchu. Naszych piłkarzy również staramy się uświadamiać, co powinni jeść, a czego nie, dlatego często posiłki jemy wspólnie. Pomimo tego, że to tylko czwarta liga.

Emil uświadamia piłkarzy Polonii nie tylko w kwestiach diety, ale i historii klubu. Jest pomostem pomiędzy ławką trenerską, a trybunami. Ma na ten temat nawet pewną teorię.

– Poniekąd wydaje mi się, że właśnie dlatego zdecydowano się mnie włączyć do sztabu szkoleniowego. Nie zadecydowały wyłącznie moje umiejętności i wiedza trenerska, ale również ten kibicowski background. Ktoś musi dbać o klimat wokół drużyny. A ten, wydaje mi się, że jest teraz dużo lepszy, niż w ekstraklasie. Piłkarze sami mówią, że po dwóch miesiącach spędzonych tutaj, czują się jak w domu. Jakby grali w Polonii od dwudziestu lat. To akurat słowa Daniela Grali, który przyszedł do nas z Kolna. On akurat połknął tego bakcyla w stu procentach, bo nawet w Ciechanowie, po bramce na 2:0 tak się zagalopował, że poleciał na tak zwanego misia do naszych kibiców i na chwile wylądował na sektorze gości. Nasi piłkarze zdają sobie sprawę, że to jest klub z piękną historią, tradycjami. Nawet siedząc w Czarnej Koszuli, mogą usłyszeć różne historie o Polonii, o całych rodzinach polonijnych, o tradycji tego klubu. Czy to od Pawła, który prowadzi ten lokal czy od naszego słynnego kibica, Konia, który jest encyklopedią w klubowych kwestiach. Sam często im opowiadam różne anegdoty.

– I jak reagują?

– Słuchają. Powoli pojmują, że tu nie jesteś jednym z wielu, jak na Łazienkowskiej. Tutaj po prostu jesteś wyjątkowy.

KUBA POLKOWSKI

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...