Reklama

Weszło retro: Barbados – Grenada, czyli najdziwniejszy mecz w historii futbolu

redakcja

Autor:redakcja

03 października 2013, 15:23 • 5 min czytania 0 komentarzy

Uwielbiamy futbol między innymi za jego nieprzewidywalność. W meczu Angola – Mali w Pucharze Narodów Afryki ci pierwsi prowadzą do 78 minuty 4:0. Potem jednak Keita, Kanoute i spółka wyrównują – niemożliwe staje się możliwe. Mecz Legia – Widzew o mistrzostwo Polski też raczej nie potoczył się torem, który zbyt wiele osób by przewidziało. A Urugwaj – Ghana w RPA, Suarez broniący strzał rękami w ostatniej minucie, zmarnowany karny Gyana? Niesamowite. I takie spotkania zdarzają się gdzieś na świecie każdego dnia. To sól piłki. Oglądanie starcia o wyjątkowym scenariuszu pozostawia niezatarte wrażenie, bez względu na stawkę czy poziom. Ale z każdą przyprawą można przesadzić, i tak właśnie było z meczem Barbados – Grenada. Nieprzewidywalny? Jak żaden inny w historii futbolu. Ale tym razem to nie atut.
Pewnie zbyt wielu meczów Pucharu Karaibów nie zdarzyło ci się śledzić. Kto wie, możliwe nawet, że nie zakreślasz daty rozpoczęcia tego turnieju czerwonym flamastrem w kalendarzu, albo wymyślną przypominajką w telefonie. Jednak gdybyś mieszkał w tamtym regionie, to jednak jest to impreza ważna. Drużyny z Karaibów przeważnie nie liczą się na Gold Cup, awans do Mistrzostw Świata przydarzył się w ostatnim czasie tylko Jamajce oraz Trynidadowi i Tobago. Dlatego ten lokalny puchar jest często jedyną szansą, by coś faktycznie wygrać. A futbol na wyspach jest naprawdę popularny, pokazać tyły innym wyspiarzom ma smak wyjątkowy. Nie może więc dziwić, że po omawianym poniżej meczu kibice jednej z drużyn wbiegli na boisko tak, jak gdyby ich zespół wygrał właśnie Puchar Świata. Mimo że były to tylko kwalifikacje.

Weszło retro: Barbados – Grenada, czyli najdziwniejszy mecz w historii futbolu

1994, Saint Michael, stolica Barbadosu, areną tamtejszy stadion narodowy. Gospodarze w pierwszym meczu przegrywają z Portoryko, są pod ścianą. Grenada wygrywa natomiast 2:0, Portoryko jest poza eliminacjami. O wszystkim ma zdecydować ostatnie spotkanie. Motywacja w obu jedenastkach jest ogromna, pierwsi chcą się za wszelką cenę zrehabilitować przed własną publicznością, drudzy mają awans na wyciągnięcie ręki. Barbados potrzebuje dwubramkowej wygranej, by przejść dalej.

I szybko realizuje plan w stu procentach: strzela dwa gole w początkowych minutach. Wymarzony start. Bynajmniej jednak ekipy z tamtego regionu nie słyną z żelaznej obrony, ryglowania terenu na styl norweski czy niemiecki, tworzenia ze swojego pola karnego bastionu nie do zdobycia. Siedem minut przed końcem meczu goście trafiają do siatki. I teraz zacznie się kabaret, dzięki któremu mecz ten na zawsze pozostanie zapamiętany. Barbados próbuje atakować, ale czasu jest coraz mniej. Na trzy minuty przed końcem decyduje się wreszcie na desperacki krok, na wyciągnięcie asa z rękawa. Na cios poniżej pasa, ale dający życie. Mianowicie strzelają sobie gola. W jaki sposób to ma pomóc? Otóż zasady tego turnieju najwyraźniej wymyślał Inspektor Gadżet, albo inny osobnik o logice rodem z kreskówek. Chciano sztucznie uatrakcyjnić rozgrywki, dodać im emocji, mecze nie mogły kończyć się remisami. Samobój dawał więc gospodarzom jeszcze 30 minut szansy na odrobienie strat. Co więcej, jakby tego było mało, pierwsza strzelona w dogrywce bramka…liczyła się podwójnie. A więc teraz Barbados potrzebował tylko jednego trafienia, aby awansować.

Czego w takiej chwili potrzebowała więc Granada? To przecież oczywiste – samobója. Skromne 2:3 w plecy i jedziemy na finały. Wielu zadaje pytanie – jak to możliwe, że im się nie udało? Owszem, przez ostatnie sekundy meczu gospodarze bronili obu bramek, bowiem każde trafienie ich eliminowało. Ale przecież Grenada zaczynała grę od połowy, wystarczyło długie podanie od środka do bramkarza. Nie od razu jednak zorientowali się oni, o co naprawdę chodzi. Można powiedzieć, że nie dotarło do nich co się właśnie stało, jaki jest sens tego, co zrobili rywale. Dlatego też ich brak zdecydowania sprawił, że Barbados zdążył już wysłać połowę swojej drużyny pod jedną bramkę, pozostałych pod drugą, i jakoś te ostatnie kilkadziesiąt sekund, gdy już goście wiedzieli co muszą zrobić, przetrwać.

Czy opłaciło się? Jak najbardziej. Gospodarze strzelili w dogrywce i wygrali… 4:2. Trener gości, James Clarkson, był tego dnia najbardziej wściekłym człowiekiem na świecie: – Czuję się oszukany. Osoba, która wymyśliła te zasady, powinna zostać zamknięta w szpitalu psychiatrycznym. Nasi piłkarze nawet nie wiedzieli w którą stronę atakować – na ich czy swoją. Nie widziałem czegoś takiego nigdy w życiu. W futbolu by wygrać powinieneś strzelać przeciw swojemu rywalowi, a nie dla niego, mam rację?

Reklama

Oczywiście miał. Ale też mecz wcześniej nie protestował, gdy po dziwacznych zasadach to jego zespół wygrał z Portoryko. Po 90 minutach było 0:0, a więc dogrywka, a tam jeden gol Grenady i zwycięstwo 2:0, dzięki czemu aż tak bardzo Barbados musiał gonić wynik. To Portoryko tak naprawdę było najbardziej poszkodowane, zdobyło bowiem sprawiedliwie 4 punkty, o tym już wspomniany trener wcale nie powiedział. Przy normalnych zasadach trzeci, cichy uczestnik powyższych wydarzeń, powinien triumfować.

Choć to epizod z Karaibów jest najsłynniejszym przypadkiem, tak nie jest to ostatnia historia z bronieniem bramki przeciwnika w tle. Deja vu zanotowaliśmy w 1999 podczas mistrzostw Południowo-Wschodniej Azji. Ostatni mecz grupowy pomiędzy Indonezją a Tajlandią miał zdecydować o tym, kto trafi na Wietnam w następnej fazie. W ostatnich sekundach obrońca Indonezji celowo zalicza samobójcze trafienie, mimo asysty próbujących przeszkodzić mu w tym rywali. w konsekwencji to Tajowie muszą trafić na niechcianego konkurenta. No ale cóż, można ich zrozumieć: któż nie zrobiłby czego tylko się da, by uniknąć starcia z futbolową potęgą Wietnamu? Sprawiedliwości stało się jednak zadość, Indonezja nic na tym nie zyskała, odpadła. Singapur, który ich pokonał, wziął również i na plecy w finale niesamowitych i przerażających Wietnamczyków.

Tym razem jednak kontrowersyjne zdarzenie nie wymknęło się uwadze FIFA. Obrońca Mursyid Effendi, strzelec decydującej bramki, dostał dożywotni zakaz profesjonalnego grania w piłkę. Argumentacja? Obraza sportowego ducha gry. Aby było śmieszniej, w wielu azjatyckich krajach „effendi” to słowo, wyrażające szacunek.

Najnowsze

Anglia

Transfer Osimhena do Chelsea? Obi Mikel zdradza szczegóły

Patryk Stec
0
Transfer Osimhena do Chelsea? Obi Mikel zdradza szczegóły

Komentarze

0 komentarzy

Loading...