Reklama

Najczęściej zadawane pytanie: komu kibicujesz?

redakcja

Autor:redakcja

31 października 2011, 21:21 • 12 min czytania 2 komentarze

Na wstępie uspokoję – nie mam tu zamiaru tłuc w nieskończoność kolejnych tekstów na swój temat, bo oczywiście zdaję sobie sprawę, że moje życie – i moja osoba generalnie – gówno was wszystkich obchodzi. Niemniej, mam wrażenie, że przez ponad trzy lata zawiązała się na Weszło ciekawa społeczność, której jestem winien jeszcze trochę informacji. Zróbmy tak – do końca roku napiszę jeszcze kilka tekstów: nie tylko o tym, skąd się wziąłem, ale też o moim podejściu do niektórych opisywanych na tej stronie osób, do dziennikarstwa, do kibicowania, do obiektywizmu. Jeśli tylko zobaczycie moją mordę na zdjęciu i uznacie „no nie, znowu on” – wiecie, co zrobić. Odpuścić i przeczytać coś innego. Zdradzę wam, że nawet sam swoich tekstów nie czytam. Piszę, piszę, w pewnym momencie zaczyna mi się nudzić (albo muszę wyjść z domu, ewentualnie zaczyna się coś, co chcę obejrzeć w telewizji) – i kończę jakąś szybką puentą, a literówki poprawiam, jeśli ktoś w komentarzach o nich zaalarmuje.
Krótko – lektura nie jest obowiązkowa, a wręcz przeciwnie: jest dla wąskiego grona osób tym właśnie zainteresowanych.

Najczęściej zadawane pytanie: komu kibicujesz?

Do rzeczy.

Bardzo często pojawia się pytanie, komu kibicuję. Odpowiem szczerze, ale… szczerość za szczerość. Proszę was, byście potraktowali każde zdanie jako równie istotne, bo to będzie klucz do zrozumienia. Chociaż nie mam wątpliwości – wielu nie zrozumie. Być może nawet większość. Znajomi już mi mówili: – Nie pisz tego, oni zapamiętają tylko nazwę klubu… To niezwykle ważne zastrzeżenie – nie można wziąć z tego tekstu połowy, jednocześnie ignorując jego drugą część.

Mógłbym nie pisać nic na ten temat i udawać, że podobne pytania w ogóle się nie pojawiały, mógłbym wszystko wygodnie przemilczeć. Chcę być jednak uczciwy. Możecie nie dawać wiary, wasza sprawa, ale mogę położyć rękę na sercu, a nawet powtórzyć to wszystko, co poniżej, podłączony do wariografu.

Nie kibicuję nikomu.

Reklama

Urodziłem i wychowałem się w Warszawie, a za Legią przejechałem pół świata, autokarami, pociągami (także specjalnymi), czy samochodem. Kiedy miałem 11 lat, zwariowałem na punkcie tego klubu. Chłonąłem wszystkie, nawet najbardziej błahe informacje. Czy wiecie, że Leszek Pisz, Jerzy Podbrożny i Adam Fedoruk urodzili się w grudniu 1966 roku, w odstępie zaledwie siedmiu dni? Takimi bzdurami mam głowę zapchaną do dziś. Mnóstwo migawek. Jak Grzesiak strzela gola. Kto w ogóle pamięta Grzesiaka? Nikt. A ja pamiętam jego gola, w meczu z Ruchem Chorzów i nawet nie muszę sprawdzać, że było 4:0, a wszystkie bramki padły w drugiej połowie, na bramkę od strony Łazienkowskiej. Dla odmiany, z Sokołem Pniewy było 4:0 już do przerwy i tak się skończyło, chociaż spiker w przerwie narobił mi smaku słowami: „może będzie sześć, a może osiem, kto wie!”. Kalkulowałem, że gdyby Legia zagrała pierwszą połowę jak z Sokołem, a drugą jak z Ruchem, to byłoby 8:0, ale wtedy jeszcze nie miałem świadomości, że piłkarzom nie chce się strzelać ośmiu bramek, nawet gdyby mogli.

Natłok wspomnień.

Wiem, że Jerzy Podbrożny nie zagrał w meczu z Widzewem, bo kilka dni później był finał Pucharu Polski z GKS-em Katowice, a „Guma” był zagrożony wykartkowaniem (podobnie jak Pisz). No i dlatego karnego z łodzianami strzelał Fedoruk, a nie Podbrożny, co z kolei sprawiło, że królem strzelców został Bogusław Cygan. O, a pierwszy gol w tamtym meczu to bomba Lewandowskiego zza pola karnego – wszystko to pamiętam, co mnie dziwi, bo poza golami, akcjami i innymi legijnymi wspomnieniami, z tamtych lat nie mam w głowie prawie nic. Jak poszedłem na spotkanie klasowe, to nie poznałem prawie nikogo, ale gdyby przy stoliku obok usiadł Adam Kucz albo Dariusz Podolski, to bym się zorientował od razu. Podolskiego pamiętam, jak grał w ŁKS-ie, a ŁKS miał reklamę „Dallas”, chociaż nawet nie wiem, czym to „Dallas” było. Pamiętam za to, że się kiedyś jednemu piłkarzowi odkleiło i oczom widzów ukazała się reklama z poprzedniego sezonu.

Tak, mam umysł zaśmiecony piłką nożną. Chociaż może to nie śmieci, ale piękne wspomnienia? Kiedyś wsiadłem w 185 i pojechałem na Legię, gdzie przez dziurę w płocie wszedłem na główne boisko – żeby sprawdzić, czy z rzutu rożnego jest tak łatwo dośrodkować, jak to robi „Piszczyk”. Pamiętam, że on miał Hondę Prelude, Ratajczyk Toyotę Celicę, pamiętam, że jak poszedłem na Legię po raz pierwszy, to wszyscy wrzeszczeli „Wojtek Kowalczyk” i że chciałem być taki jak on. Wiem, że nie zagrał w ostatnim meczu przed odejściem do Betisu (2:0 ze Stalą Mielec? – nie jestem pewny, to akurat sprawdzę), bo nie pozwolili mu Hiszpanie i że stał w jasnych dżinsach za bramką. Pamiętam, że z tydzień czy dwa tygodnie później, w poniedziałek pobiegłem do kiosku po „Przegląd Sportowy” i stojąc na skrzyżowaniu Płaskowickiej i Dereniowej (to akurat musiałem sprawdzić na mapce, nazwy ulic mi uciekły) kartkowałem, kartkowałem, aż znalazłem wynik meczu Betisu ze Sportingiem Gijon i sprawdzałem, czy w debiucie „Kowal” strzelił. Mam to przed oczami – mały druczek, 5:0, trafił jakoś w końcówce. 82 minuta? 86?

Mógłbym tak pisać i pisać.

Tak, byłem wielkim kibicem. Byłem na Polonii, jak płonęły budynki i jak policja ściskała nas z dwóch stron tak, że pachniało to drugim Heysel. W 1995 roku po finale Pucharu Polski zostałem spałowany, mimo że po prostu stałem na przystanku autobusowym przy placu na Rozdrożu. Szczęście w nieszczęściu, że połowa mojego ciała zrobiła się na skutek tych ciosów fioletowa i mogłem szpanować w szkole. W sektorze na Widzewie widziałem innych kibiców, którzy wychodzili – chociaż rzadko o własnych siłach – z roztrzaskanymi głowami, bo takie tam odchodziło kamieniowanie (stoisz otoczony, nie możesz się ruszyć, a z góry lecą kamienie, z których każdy – jeśli będziesz miał pecha – może cię zabić). Nieważne. Wierzcie mi lub nie, ale kibicowanie nie jest mi obce. Nie jechałem do Vicenzy tym autokarem, z którego we Włoszech uciekł kierowca, tylko tym, z którego już w Katowicach uciekła orkiestra.

Reklama

Myślę, że trzeba być najpierw fanatycznym kibicem, by później zostać dobrym dziennikarzem. Nie da się naprawdę interesować futbolem, nie mając za sobą całej tej ścieżki. Nie wierzę w to.

W tym momencie paść musi oczywiste pytanie: – Jak więc możesz twierdzić, że nie kibicujesz nikomu?

Zdaję sobie sprawę, że niewielu w to uwierzy, może nawet nikt, bo żeby to zrozumieć, trzeba to po prostu przeżyć. Trzeba być na moim miejscu. Nie potrafię powiedzieć, w którym dokładnie roku wyniki Legii mi zobojętniały, ale stało się tak na sto procent, a zobojętnianie zapewne postępowało latami. Przestałem też odczuwać jakiekolwiek złe emocje związane z innymi klubami, chociaż w przeszłości oczywiście śpiewałem te wszystkie obraźliwe piosenki, typu „Stalówce Mielec wsadzimy w dupę widelec”.

Przede wszystkim poznałem pierwszego piłkarza, drugiego, trzeciego, czwartego… Poznałem wszystkich, do tego działaczy, kolejnych trenerów itd. Jak to zawsze bywa, niektórych polubisz, niektórych nie. Po jakimś czasie zacząłem też poznawać piłkarzy z innych klubów i wielokrotnie okazywało się, że są oni po prostu sympatyczniejsi niż ci z Legii (chociaż nie twierdzę, że ci w Legii byli niesympatyczni – absolutnie nie, było wielu świetnych ludzi, z którymi mam kontakt do dziś), a po kilku latach znajomych miałem rozsianych po całym kraju, co naprawdę zmienia optykę. Przestajesz patrzeć na mecz, jak na spotkanie Legii z Ruchem, ale trochę jak na walkę Mietka ze Zdziśkiem.

Znam dziennikarzy, którzy do dziś pozostali kibicami i to zagorzałymi, chociaż stanowią w środowisku zdecydowaną mniejszość. Reguła jest jednak taka, że im bliżej klubu jesteś, tym bardziej emocje odchodzą na drugi plan, a cała ta piłka ci powszednieje. W efekcie stopniowo ulatuje z ciebie kibicowski zapał. Może generalizuję, ale przynajmniej mnie to spotkało.

Ł»ałuję.

Ostatnio w czasie meczu Legia – Widzew nie poczułem nic. Kiedy Michał Ł»yro strzelił gola, wszyscy wokół mnie wyskoczyli, więc i ja wstałem i biłem brawo, ale głównie dlatego, ponieważ „tak wypadało”. Ale serce nie zabiło mi mocniej, niestety. I nie czekałem, aż ten gol padnie. Nie patrzyłem nerwowo na zegarek. Było mi wszystko jedno.

To smutne i w sumie nawet smutno mi się o tym pisze, bo etap kibicowania był wspaniały, a oczekiwanie na mecz, a potem w czasie meczu na gola – nie zamieniłbym tego na nic innego. Zazdroszczę kolegom, tym z legijnej grupy „Cyber F@ns” (kiedyś razem rozlepialiśmy plakaty na mieście), że mają te swoje normalne zawody i że futbol pozostał dla nich odskocznią, ciągle pełną napięć, emocji i pasji. Dla mnie nie jest odskocznią, tylko zawodem. Oglądam mecze chłodnym okiem, ani przez moment nie denerwując się, kto wygra. W niedzielę złapałem się na tym, że mecz Legia – Lech włączyłem dopiero w drugiej minucie, chociaż piętnaście lat wcześniej czekałbym na to spotkanie jak na szpilkach. W końcu to Dembiński z Lecha przerwał kiedyś fantastyczną serię meczów Legii, czego nie mogłem mu wybaczyć. No i nie mogłem wybaczyć, że piłka po uderzeniu Mandziejewicza trafiła wówczas w poprzeczkę.

Nie jestem w stanie przeprowadzić wnikliwej analizy całego procesu, jaki zaszedł wewnątrz mnie, ale jestem w stanie szczerze przyznać, że faktycznie zaszedł i że dziś kibicem nie jestem. Wstyd się przyznać przed osobami, z którymi jeździłem po Polsce czy Europie. Wstyd im powiedzieć: – Wiesz co, ale ja to już nie kibicuję Legii…

Byłbym oszustem, gdybym napisał, że kibicuję.

Jestem warszawiakiem – jeśli komuś to przeszkadza, trudno. Byłem fanatycznym kibicem Legii – w tym momencie podpadam „reszcie Polski”. Ale już nie jestem – w tym momencie podpadam fanom z Łazienkowskiej. Takie zwichrowane losy.

Jestem obiektywny. Nie mam problemów z żadnym klubem. Wiem, że w każdym pracują tacy sami ludzie – niektórzy znakomici, ale są też małe chujki czy cwaniaki. Wiem, że gdybym urodził się w Poznaniu, to chodził na Lecha, a jeśli w Gdańsku – to na Lechię. I tak dalej. „Kolejorz” zarobił dzięki mnie może niezbyt dużo, jak na warunki klubu, bo bodajże ponad 100 albo 200 tysięcy złotych, ale zarobił – bo jak miałem trochę firmowych pieniędzy do wydania, to pojechałem właśnie do Poznania, gdzie czułem duży marketingowy potencjał. Kilkanaście lat wcześniej razem z kolegą – Pawłem Mogielnickim (dzisiaj jest właścicielem 90minut.pl) – jadąc do Poznania wysiadaliśmy w Koninie, żeby przesiąść się do pociągu, na który nie będzie czekać „komitet powitalny”.

Znak czasów.

Dziwne, pokręcone losy. Z tego jednego powodu nienawidzę dziennikarstwa – gdyby nie ten zawód, dzisiaj odliczałbym godziny do spotkania z Rapidem Bukareszt i tak jak koledzy wklejał na Facebooku jakieś meczowe plakaty. Tymczasem żar wygasł. Zamiast serca, zostało szkiełko i oko.

Bardzo tęsknię za tym, co kiedyś. Ale nie potrafię oszukać sam siebie. Tego już nie ma. Ognia raz ugaszonego nie wzniecisz.

Możecie z tymi informacjami zrobić, co tylko chcecie. Możecie uznać, że was oszukuję, ale mam nadzieję, iż wiele osób doceni, że postawiłem na szczerość. Gdybym nienawidził któregokolwiek klubu, otwarcie bym wam to przyznał – nie mam z tym problemów. Kiedyś nienawidziłem Polonii czy Widzewa, ale dzisiaj? Mam kolegów, którzy kibicują Polonii, mam i takich, którzy kochają klub z Alei Piłsudskiego, wszystkich tak sam szanuję. Gdybym na siłę chciał znaleźć klub, którego nie lubię, to bym chyba wskazał Cracovię – ze względu na to ślizganie się rok w rok – ale to antypatia naprawdę byłaby mocno naciągana, bo kibiców z Kałuży jednak podziwiam i chyba życzę im, by raz na jakiś czas mogli się z czegokolwiek ucieszyć.

Teraz ci, którzy już mają ochotę mnie zaatakować za to wszystko, co napisałem, muszą zadać sobie pytanie: czy naprawdę spodziewają się, że kiedykolwiek gdziekolwiek będzie pisał ktoś, kto nie był kibicem żadnej drużyny? Pewnie się tacy trafią, najpewniej w „Gazecie Wyborczej”, gdzie fetuje się Kakę, a walczy z kibolstwem. Czy uważając mnie za nieobiektywnego, sami siebie jednocześnie mają za obiektywnych i czy dostrzegają w tym pewną nielogiczność? Czy nie sądzą, że to jednak lepiej, jeśli dziennikarz wywodzi się ze środowiska kibiców, ponieważ lepiej pewne kwestie rozumie?

Piszę to, co w danej chwili przychodzi mi do głowy, nie będąc nastawiony antywiślacko (ostatni modny zarzut, a to przecież nie moja wina, że Maaskant wygaduje głupoty – tylko jego), antylechowo, antylegijnie czy antywidzewsko. Oglądam sobie ten piłkarski światek i wyciągam wnioski. Pewnie, że często błędne i często głupie. Taki zarzut zawsze przyjmę. Ale nigdy nie zgodzę się, że te błędy czy głupoty wynikają z uprzedzenia do jakiegoś klubu. Sam najlepiej wiem, co mi w głowie siedzi.

Nie mam pretensji do tych osób, które zarzucając mi brak obiektywizmu, same nie są obiektywne za grosz i wszystko co napiszę, traktują jako atak na klub. Nie dziwi mnie, że kiedy napiszę, iż Ljuboja pieprzy głupoty w jakimś wywiadzie, to za chwilę ktoś wykryje spisek. Kiedyś być może reagowałbym podobnie. W 1994 roku uważałem, że to całkiem normalne, iż Górnik kończył mecz z Legią w ósemkę.


OGŁOSZENIA PARAFIALNE:

– W ostatnich dniach dostałem od was kilkaset maili, tak na oko więcej niż czterysta, a mniej niż tysiąc. Wiele z nich ma po dwa-trzy tysiące znaków, co oznacza, że nie miałem szansy tego wszystkiego przeczytać, o odpowiadaniu nie wspominając. Mam z tego powodu – wprawdzie lekkie, ale jednak – wyrzuty sumienia. Wiem, że powinienem to wszystko chociaż pobieżnie przejrzeć i w miarę możliwości każdemu odpowiedzieć. Nie obiecuję, ale postaram się, tylko trzeba uzbroić się w cierpliwość.

– Prawdziwą plagą są przysyłane CV, z których mogę dowiedzieć się, czy ktoś ma prawo jazdy kategorii B. Gdybym szukał taksówkarza, to by mnie to interesowało, a tak… Ludzie, w żadnej znanej mi redakcji nikt nie przegląda CV lub jest to robione bardzo sporadycznie. W zasadzie, to te listy motywacyjne często walają się po biurkach, aż na koniec dnia przychodzi sprzątaczka i cała makulatura ląduje w koszu. Jeśli chcecie pisać teksty – piszcie. I nie ma innej drogi, by się przebić, niż po prostu pisząc. Ale pisząc teksty, a nie życiorysy. Dyplom ukończenia jakiejkolwiek uczelni nie jest dla nikogo żadną wskazówką, że oto pojawił się ktoś, kogo warto czytać.

– Nie pytajcie się, czy możecie nadesłać tekst, bo oczywiście możecie – tylko jak już to robicie, niech to będzie tekst, z którego jesteście rzeczywiście dumni. I nie piszcie w pierwszym zdaniu maila, że „w załączniku jest artykuł, ale nie jestem z niego zbyt zadowolony”, bo to równoznacznie z wysłaniem do trenera płytki dvd z informacją: „może pan przejrzeć moje zagrania, ale niestety nagrały się tylko te chujowe”.

– Najkrótsza droga, by zacząć pisać na Weszło, a z czasem może i stać się „jednym z nas” jest nadsyłanie artykułów na temat lig zagranicznych. Moim zdaniem łatwiej jest wam napisać o piłce z całego świata z kilku powodów: nikt nie wymaga ekskluzywności, lecz dobrego researchu, umiejętności połączenia kilku kiepskich tekstów zagranicznych w jeden, za to doskonały. Jeśli jednak czujecie się na siłach napisać fantastyczny tekst na temat naszego futbolu – droga wolna, korzystać możecie z tych samych maili, co w wypadku lig zagranicznych.

KRZYSZTOF STANOWSKI

Najnowsze

Ekstraklasa

Sędzia Sylwestrzak w ten weekend odpocznie. Obsada sędziowska 31. kolejki Ekstraklasy

Antoni Figlewicz
0
Sędzia Sylwestrzak w ten weekend odpocznie. Obsada sędziowska 31. kolejki Ekstraklasy

Komentarze

2 komentarze

Loading...