Reklama

PRASA. Lechia Gdańsk znów ma zaległości finansowe

redakcja

Autor:redakcja

11 marca 2022, 09:28 • 14 min czytania 9 komentarzy

Piątkowa prasa to naprawdę ciekawe wprowadzenie do 25. kolejki Ekstraklasy. 

PRASA. Lechia Gdańsk znów ma zaległości finansowe

PRZEGLĄD SPORTOWY

Ma twarz licealisty. I to takiego, który dopiero zaczął naukę po podstawówce, a nie kogoś, kto za chwilę miałby przeżywać pierwsze stresy związane z maturą. Bez zaglądania w dokumenty raczej mało kto uwierzyłby, że Arsen Hrosu w przyszłym miesiącu skończy 21 lat.

Do Polski przyjechał z Ukrainy latem 2019 roku. Zaczął od gry w podkarpackim Cosmosie Nowotaniec, gdzie ponad rok temu wypatrzyli go skauci Górnika Zabrze i zaproponowali przeprowadzkę na Śląsk. Gra w trzecioligowych rezerwach, ale też trenował z zespołem Jana Urbana, pojechał z nim na obóz i był widziany na ławce podczas ekstraklasowych meczów. Prezes Górnika Arkadiusz Szymanek opowiada, że Hrosu zjawił się w jego gabinecie po napaści Rosji na Ukrainę. – Zaimponował mi. Przyszedł i powiedział, że chce wrócić do ojczyzny i walczyć. Bo tam walczy jego ojciec, kuzyn. Był gotowy rozwiązać z nami kontrakt. Powiedziałem mu, że gdyby zdecydował się wyjechać, podejdziemy do tego ze zrozumieniem. Tylko to nie będzie rozwiązanie umowy, bo Górnik mocno nie zbiednieje, gdyby miał mu wypłacać pensje, a on walczyłby na froncie. Możemy umówić się, że kontrakt zostanie zawieszony. Uszanujemy każdą jego decyzję – deklaruje szef Górnika.

Hrosu ćwiczy z rezerwami, czeka na rozpoczęcie III-ligowej rundy, a po treningach wsiada w pociąg i jeździ po Polsce, żeby pomóc rodakom w kraju. Na facebookowym profilu podziękował Polakom za wsparcie dla Ukrainy i zaapelował o pomoc. Szuka m.in. wojskowych hełmów, kamizelek taktycznych, butów militarnych, krótkofalówek. To wszystko przekazuje do swojego kraju.

Reklama

– Przez ostatnie 14–15 dni pracuję właściwie jako kurier – zaczyna opowieść. – Ale po kolei. W pierwszych dniach po ataku miałem mnóstwo myśli, zastanawiałem się, co zrobić: wrócić czy zostać w Polsce i spróbować pomagać stąd? Nie wiedziałem, co będzie najlepszym rozwiązaniem. Gotowy byłem na wszystko, rozważałem różne opcje. Rozmawiałem z prezesem i po pierwszych dwóch–trzech dniach zdecydowałem, że zostaję i pomagam stąd. Na Ukrainie wiele osób zapisało się do wojska, a nie każdy może w nim zostać. Sytuacja jest taka, że nie dla wszystkich wystarczyło broni. Chętnych jest więcej niż sprzętu. Więc jeżeli wrócę do kraju, to na razie do wojska mnie nie wezmą. Werbują tylko tych wyszkolonych. Mam wielu kolegów, którzy chcieli zapisać się do armii. Skończyło się na pozostawieniu numerów telefonów.

Chwalił go Kosta Runjaic, otuchy dodawał Benedikt Zech, jak biegać uczył Miguel Angel Angulo. Tak rozwija się Mateusz Łęgowski.

– Nie trzymaj tego w sobie. Wyrzuć i zapomnij. Nikt w zespole nie ma do ciebie o to pretensji – usłyszał od Benedikta Zecha w sierpniu podczas podróży powrotnej z Poznania do Szczecina.

Pogoń zremisowała z Lechem 1:1, a bramkę dla Kolejorza w 93.minucie zdobył Tiba, którego nie zdążył zablokować Łęgowski. Dla nastolatka z Brodnicy był to drugi występ w lidze, znów wszedł w doliczonym czasie. Za pierwszym razem nie dotknął piłki, za drugim dostał srogą lekcję.

– Czemu mnie tam nie było?! – wyrzucał sam sobie. Z perspektywy czasu uważa, że to były jego najtrudniejsze chwile, odkąd dołączył do I drużyny Portowców. Był zwyczajnie podłamany, co prędko zauważył Zech.

Reklama

Starszy o 13 lat Austriak w pewnym sensie zaopiekował się młokosem, a zaczęło się od zwykłej podwózki. Mieszkają obok siebie, więc młodzieżowiec zapytał, czy nie mógłby się zabrać po treningu i okazało się, że złapali wspólny język. Od tamtego momentu stoper podpowiada pomocnikowi na zajęciach czy w trakcie meczów, zwyczajnie chętnie dzieli się doświadczeniem zebranym w austriackiej Bundeslidze i ekstraklasie. Siedzą obok siebie w autokarze, dlatego bez problemu zorientował się, że Łęgowski przeżywa końcówkę spotkania.

– Bardzo wtedy pomógł. Dzięki „Zechiemu” było mi trochę lżej. Pomyślałem: „Dobra, było, minęło, muszę pracować dalej i tyle” – opowiada Polak.

Były trener Wisły Kraków Adrian Gula opowiada, jak budowano zespół i dlaczego musiał odejść, choć jego misja miała trwać dwa lata.

Treningi zwiastowały, że w czasie meczu będzie tak źle?

Tu był jeden z problemów: w trakcie spotkania wyglądało to inaczej niż na zajęciach. I nie jest to tylko moja opinia. Szefowie klubu też byli na nich obecni, obserwowali je, widzieli cały proces treningowy. Zgadzali się, że wygląda to coraz lepiej i obiecująco. Zbliżał się mecz z Górnikiem Łęczna, potem z Legią, marką wciąż silną, ale sportowo na takim poziomie, że można było myśleć o dobrym wyniku. W ogóle przed nami było 13 spotkań, w tym trudne z Lechem i Pogonią, ale byłem przygotowany, by kontynuować pracę, na którą się umawialiśmy

Na co się umówiliście?

By w lidze zająć przynajmniej ósme miejsce, rozwijać młodych zawodników i jak najwięcej ugrać w Pucharze Polski. Plus zmieniać kulturę gry na coś, co nazywa się krakowską piłką. To bliskie mojej filozofii, podobało mi się i dlatego zdecydowałem się na ten projekt. To miało trwać przynajmniej dwa lata, pierwszy sezon miał być przejściowy. Prezesi zdecydowali się to przerwać i akceptuję ich decyzję.

Może problem polega na tym, że w klubie chciano zmieniać wszystko naraz: kadrę, trenera, filozofię gry, zatrudniono dyrektora sportowego. Jeśli chodzi o ten pierwszy element, latem przyszło dziesięciu zawodników, zimą sześciu. Dwóch kolejnych przybyło już po pana odejściu z Wisły.

Latem nie miałem dużego wpływu na kształtowanie kadry. Kiedy przyszedłem do Wisły, podpisane były już kontrakty z Mikołajem Biegańskim, Mateuszem Młyńskim, Aschrafem El Mahdiouim, Alanem Urygą czy Janem Klimentem, choć z tym ostatnim sprawa jest bardziej złożona. Wisła próbowała sprowadzić go już wcześniej, a ja, choć formalnie nie byłem jeszcze jej trenerem, pomogłem dzięki moim kontaktom dopiąć transfer do końca. Wtedy wydawało się, że odejdzie Felicio Brown Forbes i potrzebny był nowy napastnik. Zresztą uważam, że Kliment jest dobrym piłkarzem, kiedy pokaże pełnię potencjału, Wisła będzie miała z niego dużo pociechy.

Nowy prezes Górnika Zabrze, Arkadiusz Szymanek m.in. o transferach i zmianach w klubie.

(…) Nie da się ukryć. W Zabrzu więcej było prezesów niż trenerów.

Zgadza się. Dla mnie największą niewiadomą są kibice. Nie wyobrażałem sobie, że w taki sposób potrafią oddziaływać na klub. Spotkałem się z nimi kilkakrotnie i jakoś sobie układamy współpracę.

Czego oczekują?

W tym momencie – transferów. Po wygranym meczu jest bardzo dobrze, po przegranym następuje wyciąganie przeróżnych spraw. Takich, które nawet mnie nie dotyczą. Tym, z czym sobie najsłabiej radzę, jest hejt. Przestałem już czytać wpisy, ale pierwszy tydzień był trudny. Zwłaszcza że większość rzeczy była nieprawdziwa, wyssana z palca tylko po to, by cokolwiek napisać i kogoś obrazić.

Co pana zniesmaczyło?

Wpisy typu: „marionetka, laleczka”. Że przyszedł „cwaniaczek zarobić pieniądze i odejdzie”. Albo nieprawdziwe informacje, że pracuję i zarabiam w dwóch miejscach. A ja na uczelni jestem na bezpłatnym urlopie.

No dobrze, ale prezesom Górnika trudno o niezależność. Najważniejsze decyzje zapadają w Urzędzie Miasta. Nie zrobi się transferu bez zgody pani prezydent Zabrza.

Ale ja sobie tego nie wyobrażam inaczej. Wiedziałem, na co się piszę. Sam jestem członkiem Rad Nadzorczych dużych firm prywatnych i to zupełnie normalne, że właściciel chce mieć ostatnie słowo. Właścicielowi z 85 procentami akcji trudno odmówić prawa do decydowania o pewnych sprawach w Górniku. Natomiast myślę, że z czasem – i już to obserwuję – dostanę coraz większe zaufanie. Niektóre elementy wchodzą na poziom partnerski.

Czy Górnik to świetnie funkcjonująca machina?

Oj, wraca pan do mojej pierwszej wypowiedzi jako prezesa, za którą dość mocno dostałem po głowie. Wie pan, w jakimś sensie nie chcę się z niej wycofywać. Jak w każdej machinie, od czasu do czasu trzeba ją naoliwić. Może to porównanie nie było najtrafniejsze, ale ja cały czas uważam, że nie jest najgorzej. Klub sześć miesięcy funkcjonował bez prezesa i jakoś przetrwał, wynik sportowy jest przyzwoity.

Krzysztof Kamiński z Wisły Płock wraca do czasu spędzonego w Japonii.

Brakuje panu czegoś w Polsce, co miał w Japonii?

Trudno powiedzieć, bo są to zupełnie dwa różne światy. W Japonii jest całkiem inne podejście do zawodników, gdyż są tam traktowani jak produkty marketingowe. W każdej drużynie wszystko kręciło się wokół piłkarzy. Kibice inaczej reagowali na zawodników, interakcja jest na innym poziomie. Czy to gorsze, czy lepsze? Nie wiem. W Polsce jest też inna kultura kibicowania, ale ogólnie różnic można znaleźć wiele. Nawet nie tyle co w naszym kraju, a po prostu Europa i Azja to dwa różne światy. Azjatyckie kluby zdają sobie z tego sprawę, bo ten boom na piłkę jest na ogromną skalę.

Co przyciąga znanych piłkarzy do Japonii?

Japonia potrafi zaoferować wiele, jeśli chodzi o sferę prywatną czy życie poza sportem. Dodatkowo finanse stoją na bardzo dobrym poziomie. Nie mówię tylko o Japonii, ale ogólnie o krajach azjatyckich. Przykładowo każdy zawodnik, z którym rozmawiałem, a który grał w Korei Południowej, zachwalał ją. Jest kilka czynników, które piłkarz bierze pod uwagę, gdy pojawiają się oferty z różnych miejsc świata. Patrzy również przez pryzmat rodziny, gdzie będzie mu się lepiej żyło. Ważne jest także to, co będzie robił po meczu czy treningu. Ja kiedy wyjeżdżałem, zwracałem uwagę na najdrobniejsze rzeczy, detale.

Rozważyłby pan ofertę z Japonii?

Życie pisze różne scenariusze. Wspomnienia oraz doświadczenia, jakie mam z tamtym krajem, z pewnością zachęcałyby do powrotu. Nie lubię mówić hipotetycznie czy gdybać, bo póki co takiej opcji nie mam. Teraz trudno mi powiedzieć, bo zależy to również od miasta, w którym musielibyśmy żyć.

Pytam, bo rok temu otrzymał pan taką ofertę, jednak Wisła Płock szybko ją odrzuciła.

Rzeczywiście, dokładniej od mojego byłego klubu Jubilo Iwata, któremu zależało na moim powrocie. Wówczas ja i klub uznaliśmy, że to nie jest najlepszy moment na takie zmiany.

Lechia Gdańsk z drużyny grającej efektownie i skutecznie zmieniła się w ligowego średniaka. Przyczyną słabszych wyników mogą być zaległości finansowe.

Jak się dowiedzieliśmy, gdański klub ponownie ma zaległości wobec zawodników. To sytuacja, z którą Lechia zmaga się od wielu lat, co oczywiście nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla właścicieli i działaczy. Zwłaszcza że jeszcze za kadencji Piotra Stokowca przekonywano opinię publiczną o zaciśnięciu pasa i wychodzeniu na prostą. Cóż, mimo zapowiedzi, Lechia znowu znalazła się na zakręcie. Aktualne zaległości wynoszą dwa miesiące plus premie.

To wpływa na psychikę wielu graczy. Ci, którzy są w klubie dłużej, nie panikują, bo dobrze wiedzą, że prędzej, czy później otrzymają swoje wynagrodzenia. Tak przynajmniej było dotychczas. Można powiedzieć, że zdążyli się przyzwyczaić, jakkolwiek źle to nie brzmi. Inaczej do sprawy podchodzą obcokrajowcy, dla których to nowa sytuacja. 

Daniel Łukasik o czasie spędzonym w tureckim Ankaragucu.

Zaległości finansowe to pierwsza obawa wyjeżdżających do ligi tureckiej. Wszystko się potwierdziło?

Akurat ja o tym nie myślałem. Czasem te zaległości faktycznie wynosiły pięć–sześć miesięcy, ale w Gdańsku momentami było podobnie. I tu, i tu czekałem, tyle że w Turcji na dużo większe pieniądze. Chciałem się pokazać, poznać inny futbol, zebrać nowe doświadczenia.

I uzmysłowić sobie, jak wielu rzeczy nie da się przewidzieć?

Doświadczyłem tego już w Lechii. Kiedy odchodziłem z Gdańska na wypożyczenie do SV Sandhausen, drużynę prowadził trener Nowak, z którym miałem kiepskie relacje. Wracając, sądziłem, że to się nie zmieni, że nie pogram, a stałem się u niego podstawowym zawodnikiem. W Turcji było odwrotnie. W poprzednim roku miałem szkoleniowca, który mianował mnie kapitanem, strzelałem u niego gole. W lutym 2021 został zwolniony. Wrócił w czerwcu, większość chłopaków z drużyny żartowała: „Wraca twój tata, teraz będziesz miał luz”. Co się wydarzyło? Całkowicie wypadłem ze składu.

Dlaczego?

Mogę się domyślać. W naszym zespole było trzech piłkarzy z jednej agencji menedżerskiej. Latem dwóch z nich zostało wyszarpanych, odeszli. Zostałem sam, nagle mnie odsunęli, nie było żadnej rywalizacji, nie miałem najmniejszych szans, by się przebić. Wzywali mnie na rozmowy, nie chcieli, by podczas nich był obecny mój menedżer z tej agencji, mówili mi, że mają bardzo złe stosunki i nie chcą z nim rozmawiać. To był dziwny i trudny czas. Ludziom z zarządu Ankaragücü nie można było wierzyć. Niestety często oszukiwali.

Potrafił pan rozpoznać, kiedy mówią prawdę, a kiedy kłamią?

Próbowałem rozszyfrowywać ich zachowanie. Czytałem książkę dotyczącą metod negocjacyjnych. Było w niej wymienionych siedem technik. Większość Turcy stosowali podczas rozmów ze mną. Wciąż wzbudzali we mnie niepewność, byłem bardzo zmęczony, szczególnie gdy zapraszali na rozmowy, na których ich było dziesięciu, a ja sam. Raz zapewniali, że mnie cenią, nie przestawali chwalić, a następnym razem mówili coś zupełnie innego. Wiedziałem, że zmienię klub w zimowym oknie transferowym, ale mijały kolejne tygodnie, zamykały się następne opcje, moje położenie stawało się coraz trudniejsze. Gdy w końcu doszliśmy do porozumienia, nawet przy samym rozwiązywaniu kontraktu musiałem uważać. Wtedy wpisali inne daty z płatnościami niż te, na które się umawialiśmy. W Turcji zasada jest jasna: jeśli rozwiązujesz umowę, najlepiej dostać jak największą część swoich pieniędzy na konto przed opuszczeniem fizycznie klubu, w przeciwnym razie będziesz czekać na nie wiele miesięcy. Tak ustaliliśmy, jednak oni w porozumieniu napisali, że otrzymam je następnego dnia. Nie zgodziłem się. Gdybym podpisał papier, pewnie dostałbym swoje pieniądze półtora roku później. Siedziałem w klubie trzy godziny, odświeżając stronę i czekając, aż ta kwota pojawi się na moim rachunku. Byłem stanowczy, bez tego nie złożyłbym podpisu. Pieniądze dotarły koło godziny 16, rozwiązaliśmy kontrakt i wtedy ich reakcje się zmieniły. Prezydent żegnał mnie jak najlepszego przyjaciela.

SPORT

Rozmowa z Dariuszem Pawlusińskim – byłym piłkarzem min. Groclinu/Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, Cracovii, Termaliki Nieciecza, Rakowa Częstochowa.

Kto będzie mistrzem Polski w tym roku?

– Do zakończenia rozgrywek pozostało jeszcze 10 kolejek, więc wszystko się może zdarzyć. Nie będę jednak odkrywał Ameryki i powiem, że na mistrzowskim tronie zasiądzie ktoś z trójki: Lech, Pogoń, Raków.

To inaczej – szanse której drużyny stoją najwyżej stoją w pańskim rankingu?

– O mistrzostwie Polski nie będzie decydował potencjał drzemiący w każdej z drużyn, lecz stabilna gra do końca sezonu. Gdyby brać pod uwagę tylko sumę umiejętności poszczególnych piłkarzy, to mistrzowski tytuł zdobyłby bezdyskusyjnie Lech. Ale ja stawiam na kogoś z duetu Raków – Pogoń.

Jaki mecz będzie dla pana hitem nadchodzącej kolejki?

– Stawiam na pojedynek Wisły Kraków z Lechem Poznań. Gospodarze walczą o ligowy byt, natomiast „Kolejorz” o mistrzostwo Polski. To powinno być gwarancją odpowiedniego, wysokiego poziomu i tego, że będzie to zacięty pojedynek. Spodziewam się, że zwłaszcza wiślacy nie będą odstawiali nogi, bo muszą „łapać” punkty na swoim boisku. Natomiast drużyna trenera Skorży nie może tracić punktów, jeżeli chce skutecznie walczyć o pierwsze miejsce na zakończenie sezonu.

Trener Waldemar Fornalik przyznaje, że jego zespół wciąż uczy się gry w nowym ustawieniu. W sobotę gliwiczanie chcą wygrać po raz pierwszy u siebie w tym roku.

W ostatnich tygodniach śląski zespół grywał w składzie przypominającym ustawienie 1-3-4-3. Jak zwykle w takich przypadkach ma to swoje dobre i złe strony.

Po bezbramkowych remisach z Górnikiem Zabrze i Zagłębiem pojawiły się opinie, że gliwiczanie za bardzo skupiają się na defensywie, że są za mało kreatywni. Co na to trener Piasta? – To nie jest tak, że ostatnio ćwiczyliśmy tylko grę w defensywie. W Lubinie spotkały się dwie dobrze zorganizowane drużyny. Nie zgodzę się z opiniami, że to był słaby mecz. To był taktyczny mecz. Obie drużyny wymieniły ponad 500 podań, to nie była kopanina. Expect goal był na poziomie 1.5 z naszej strony i to o czymś świadczy. Okazje mieliśmy. Cały czas pracujemy nad fazami przejściowymi, nad kreowaniem sytuacji. Można zadać pytanie, co takiego się wydarzyło, że najpierw w dwóch meczach strzeliliśmy pięć goli, a w dwóch następnych ani jednego? Nie zmieniliśmy treningu. Szlifujemy nowe ustawienie i liczę, że efekty będą jeszcze lepsze – obszernie wyjaśnia Waldemar Fornalik.

Rozmowa z Damianem Trontem z Miedzi Legnica.

Czuje pan, że jesteście już w ekstraklasie?

– Prowokacja? (śmiech). Odpowiem tak – na pewno mamy świadomość przewagi w tabeli, jaką sobie wypracowaliśmy nad innymi drużynami. Oczywiście regularnie spoglądamy na tabelę, na wyniki naszych konkurentów, ale podchodzimy do wszystkiego ze spokojem i po prostu robimy swoje.

Proszę bez fałszywej skromności. To byłaby duża sztuka, gdybyście to wszystko spieprzyli? Zgodzi się pan z moją opinią?

– Wydaje mi się, że byłby to duży problem, gdybyśmy wypuścili z rąk awans do ekstraklasy.

W czym tkwi tajemnica waszych sukcesów w obecnym sezonie? Idziecie w lidze jak burza…

– Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo jest wiele czynników, które składają się na nasze bardzo dobre wyniki. Od przegranego meczu ze Stomilem Olsztyn wszystko idzie po naszej myśli. Od tamtego spotkania trenerzy zmienili ustawienie, zrezygnowaliśmy z gry trójką stoperów, wróciliśmy do klasycznej czwórki w obronie i efekty są widoczne.

SUPER EXPRESS

Były selekcjoner Adam Nawałka z uwagą śledzi to, co dzieje się wokół reprezentacji Polski.

„Super Express”: – Spodziewał się pan walkowera dla Polski w meczu z Rosją?

Adam Nawałka: – Tak. Myślę, że decyzja mogła być tylko jedna. Trzeba pochwalić PZPN i prezesa Cezarego Kuleszę za wszystkie podjęte działania. Z chwilą ataku zbrojnego Rosji na Ukrainę nie było innej opcji niż odmowa gry z Rosją, a w ślad za Polską poszły kolejne federacje. Nie tylko PZPN, lecz także sami zawodnicy – co trzeba podkreślić – wykazali się bardzo dużą świadomością i za to należą się brawa, bo rozgrywanie meczu w Moskwie było niemożliwe.

– Co ma pan na myśli, mówiąc o świadomości piłkarzy?

– Przykład dał Robert Lewandowski, choćby zerwaniem umowy z chińskim koncernem wspierającym rosyjski reżim albo nawet takimi gestami jak gra z opaską w barwach Ukrainy, czym okazał wsparcie. Inni kadrowicze w sposób werbalny robią to samo, a piłkarze grający na polskich boiskach podejmują wiele inicjatyw. Trudno przejść do porządku dziennego nad tragedią, jaka dzieje się w Ukrainie, ale życie toczy się dalej i trzeba się skupić na sprawach sportowych reprezentacji.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

9 komentarzy

Loading...