Reklama

PRASA. Ojrzyński: Końcówka pracy w Płocku była wewnętrzną walką. Żona poważnie chorowała

redakcja

Autor:redakcja

10 grudnia 2021, 08:34 • 19 min czytania 4 komentarze

Piątkowa prasa napakowana jak kabanos. Od Ligi Europy przez podsumowania 1. ligi do zapowiedzi kolejki Ekstraklasy. W ligowym dodatku „Przeglądu Sportowego” znajdziemy historie Kamila Grosickiego i Damiana Jakubika czy wywiady z Ilkayem Durmusem, Adrianem Gulą i Leszkiem Ojrzyńskim. Ten ostatni opowiada o trudnych chwilach w rodzinie i śmierci żony. – Nowotwór szybko postępował, na koniec sam podawałem jej morfi nę w ramię, a zastrzyki przeciwzakrzepowe w brzuch. Kiedyś sądziłem, że nie byłbym w stanie zrobić zastrzyku, ale gdy staniesz pod ścianą, okazuje się, że zrobisz wszystko, by ulżyć kochanej osobie. Mam wrażenie, że nigdy nie byliśmy tak blisko jak właśnie podczas ostatniego okresu jej choroby.

PRASA. Ojrzyński: Końcówka pracy w Płocku była wewnętrzną walką. Żona poważnie chorowała

Sport

Bogusław Kaczmarek zaprasza na kolejkę. Ekstraklasy.

Niekwestionowany lider rozgrywek, Lech Poznań, wybiera się do Radomia. Czy postawa beniaminka jest dla pana największym zaskoczeniem w tej rundzie? Piąte miejsce po 17. kolejkach to wynik, który mimo wszystko robi wrażenie.

– Nie jestem zaskoczony wysoką pozycją Radomiaka, to świadczy tylko o słabości polskiej ligi. W poprzednim sezonie takim „czarnym koniem” była Warta Poznań, która otarła się o europejskie puchary, a teraz jest w strefie spadkowej. Z całym szacunkiem dla Rakowa Częstochowa – drużyna bez własnego boiska wywalczyła tytuł wicemistrza Polski, Puchar Polski i Superpuchar. To ewenement na skalę światową. Przykład Radomiaka to pokłosie solidnej, systematycznej pracy. Trener Dariusz Banasik ma bardzo dobre podstawy, wyniesione przez lata pracy w Legii i to teraz procentuje. Prezes Sławomir Stempniewski stworzył w swoim klubie solidne podstawy organizacyjne oraz szkoleniowe i to teraz procentuje.

Byłby pan zaskoczony, gdyby „Kolejorz” stracił punkty w najbliższym meczu? Górnikowi Łęczna udało się zespół Macieja Skorży zatrzymać…

Reklama

– Zespół Maćka Skorży jest drużyną bardzo solidną i konsekwentną w działaniu. Nie zdziwi mnie, że przy obecnym poziomie polskiej ekstraklasy zostanie mistrzem Polski. Ale Radomiaka w tym konkretnym meczu nie skazywałbym na porażkę.

Dni trenera Dariusza Żurawa w Lubinie są policzone? Zagłębie w ośmiu ostatnich meczach ligowych zdobyło zaledwie dwa punkty. W wielu klubach przy takim bilansie szkoleniowcowi dawno pokazano by drzwi.

– Zagłębie Lubin to klub resortowy, spółki Skarbu Państwa. Proszę prześledzić, jak często w nim zmieniają się prezesi. Ci ludzie powinni zająć się naszą kulejącą gospodarką, a nie zarządzać klubem piłkarskim. Grają w nim piłkarze o określonej jakości i wartości rynkowej, ale na boisku tego nie demonstrują. Ponadto ten zespół jest za bardzo uzależniony od jednego zawodnika, mam na myśli Filipa Starzyńskiego. Drużyna ma duży problem, gdy go brakuje na boisku. „Figo” jest kreatywnym zawodnikiem, decyduje o taktyce gry, jest takim równoważnikiem w zespole. Gra słabo – nie ma wyników.

Jakub Szymański wchodzi do składu Górnika Zabrze. Kim jest?

Mecz tak na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczął, a 19-latek już – praktycznie bez rozgrzewki – musiał wchodzić na boisko. Wszystko za sprawą kontuzji szefa linii obrony Górnika Rafała Janickiego. Uraz mięśniowy sprawił, że już po kilkunastu minutach musiał zejść, a na boisko wszedł właśnie Szymański. Na początku było trochę nerwowo, ale potem z każdą kolejną minutą młodzian radził sobie więcej niż przyzwoicie. Nie tylko dobrze wywiązywał się z zadań defensywnych, ale swoje starał się też dołożyć z przodu, posyłając dobre prostopadłe piłki do pomocników. Nic dziwnego, że po kolejnej ligowej wygranej mógł mieć powody do satysfakcji. – Jestem bardzo zadowolony, ponieważ drużyna odniosła trzecie z rzędu zwycięstwo, odchodzimy od dołu i pniemy się w ligowej tabeli. Gramy swoją, szybką piłkę, tak jak chcemy. A co do mnie i do mojego drugiego meczu w ekstraklasie, to byłem zadowolony, bo ciężko pracuję na treningach, żeby grać. Uważam, że z kolejnymi minutami na boisku będzie coraz lepiej – podkreśla. 

Reklama

Rafał Niziołek ocenia rundę Odry. Opolanie marzą o barażach.

Co nie zmienia faktu, że Odra była nieprzewidywalna?

– Nasz największy problem był taki, że nie okazaliśmy się konsekwentni w punktowaniu. Raz dobrze, raz słabo albo bardzo słabo… Tak się to przeplatało. Rzeczywiście nie złapaliśmy dłuższej serii, a gdyby choć jedna taka się przydarzyła, to wynik punktowy byłby lepszy. Balansowaliśmy. Raz bliżej nam było do szóstego miejsca, raz – 13. Cieszymy się, że w końcówce odczarowaliśmy trochę wyjazdy, bo na nich też nie wyglądało to dobrze.

Z czego to wynikało?

– Trudne pytanie i nie jest to pierwszy sezon, kiedy je słyszymy. U siebie czujemy się pewni, mocni. Na wyjazdach ta pewność jakoś z nas ulatuje.

Gra pan w I lidze nieprzerwanie siódmy sezon. I…

– Tak jak rozmawialiśmy niedawno w szatni: to naprawdę bardzo mocna I liga. W tym sezonie zebrało się w niej sporo dużych firm, chcących awansować do ekstraklasy. Przez to poziom jest wyższy niż w poprzednich latach i wyrównany, różnice punktowe bardzo małe.

Tym przyjemniej dla was, że macie szansę powalczyć o baraże?

– Jak najbardziej. Baraże to może nie tyle cel, a nasze marzenie. Świetnie byłoby załapać się do szóstki i spróbować powalczyć. Nie mamy parcia na awans. Jeśli skończymy sezon wyżej niż w poprzednim sezonie – a wtedy było 8. miejsce – to będzie to na plus dla nas i klubu. Ambicja piłkarska nakazuje nam znaleźć się w szóstce, co stanowiłoby potwierdzenie, że jesteśmy mocnym I-ligowcem.

Artur Derbin podgląda pracę Adriana Guli.

– Po poniedziałkowym treningu i spotkaniu wigilijnym, na którym pożegnaliśmy się z zawodnikami, od wtorku jestem na stażu – tłumaczy. – Obserwuję z bliska pracę Adriana Guli w Wiśle Kraków i uczestniczę w całym mikrocyklu krakowian do sobotniego meczu z Zagłębiem Lubin. Mam też możliwość zadawania pytań i cieszę się z odpowiedzi, których udziela mi słowacki szkoleniowiec. Przekonuję się, że jako trener idę właściwą drogą, a jednocześnie dowiaduję się co można jeszcze usprawnić w funkcjonowaniu drużyny szczególnie w szatni i dookoła niej. Jestem wdzięczny trenerowi Guli, że tak chętnie dzieli się ze mną swoim doświadczeniem i zaprasza do dyskusji. Codziennie wchodzę więc do trenerskiej szatni Wisły z nowym zestawem pytań, które są dla mnie bardzo istotne. Najważniejsze jest jednak to, co trener Derbin ma do zrobienia w GKSie Tychy. – Dokonałem już analizy rundy jesiennej, której generalną ocenę na pewno zaniża to co się stało na finiszu – zaznacza. – Zdajemy sobie sprawę, że mogliśmy, a nawet powinniśmy mieć kilka punktów więcej i wtedy bylibyśmy na punktowym pułapie z poprzedniego roku. Jednak z drugiej strony musimy sobie odpowiedzieć na pytanie czy drużyna, która w tej chwili zajmuje wyższe miejsce niż roku temu jest silniejsza? Mam wrażenie, że już półtora roku ciśniemy ten zespół jak cytrynę, wydobywając ostatnie krople. W dodatku latem nie wzmocniliśmy składu jakimiś spektakularnymi transferami, a dodatkowo zmieniliśmy sposób grania.

Super Express

Dawni znajomi wspominają Marka Papszuna. Mówią jaki to trener i człowiek.

Adam Kossowski wypowiada się w podobnym tonie. Zna szkoleniowca Rakowa od 12. roku życia. Papszun prowadził go w drużynach młodzieżowych Polfy, a także takich klubach jak Białołęka, Targówek czy Łomianki. – To tytan pracy, człowiek konsekwentny, mający zasady, którymi się kieruje i których przestrzega – przekonuje jego były podopieczny. – Dla mnie był jak drugi ojciec. Niesamowity pedagog i wychowawca. Kiedyś miałem zagrożenie z historii. Byliśmy na turnieju, a trener siedział ze mną i przepytywał mnie z wymaganego materiału. Jego słowa zapamiętam do końca życia: piłkarzem możesz nie zostać, ale musisz być człowiekiem – podkreśla. […] – Na pierwszym miejscu Marek stawia solidne wykonywanie obowiązków – tłumaczy K a p u ś c i ń s k i . – Tego wymaga nie tylko od sztabu i zawodników, lecz także od siebie. Nie znosi „dziadostwa” i leserów. Tacy będą mieli z nim ciężko – kończy Kapuściński.

Przegląd Sportowy

Jedna wielka porażka. Czyli Legia Warszawa.

Luquinhas dopiero w ostatnich 20 minutach dostał trochę miejsca i był w stanie minąć któregoś z Rosjan, ale niewiele z tego wynikało, Lirim Kastrati był wolniejszy od obrońcy Ayrtona, precyzyjne kopnięcie piłki było dla reprezentanta Kosowa za trudne, Josue poślizgnął się, wykonując rzut wolny z 20 metrów, Pekhart najpierw trafi ł w poprzeczkę, potem bramkarz Aleksandr Sielichow obronił uderzenie z daleka Nawrockiego, a w doliczonym czasie pognębił legionistów, odbijając piłkę po strzale króla strzelców ekstraklasy poprzedniego sezonu. W meczu o prawie 8 mln złotych premii za wygraną, awans oraz udział w 1/16 fi nału LE Legii nie było stać nawet na remis. Miał być wieczór, który odmieni wszystko, wyszedł taki, który tylko pogłębi kryzys. Na dodatek nie można jeszcze gasić światła – Legii zostały do rozegrania trzy spotkania ligowe pod hasłem „ratujmy co się da”. W kwestii zmiany trenera najwięcej zależy od Marka Papszuna, który ma propozycję z Legii, ale musi przekonać właściciela Rakowa Michała Świerczewskiego, by pozwolił mu odejść już w styczniu. Inaczej trafi do stolicy dopiero w czerwcu, po skończeniu umowy z częstochowskim klubem. Wyczekiwany w Warszawie pięć lat powrót do fazy grupowej pucharów okazał się, na koniec, katastrofą. Legia nie zawojowała Europy, nie zagra po raz czwarty w fazie pucharowej LE, nie zadebiutuje w Lidze Konferencji. W ekstraklasie straty są nie do odrobienia. Z pucharów Legii został więc tylko Puchar Polski.

Kamil Grosicki zaskoczył. Najpierw kolegów w szatni, potem rywali na boisku.

Dlatego większość drużyny dziwiła się, co za Grosicki właściwie do nich dołączył, bo choć wygląda jak ten z telewizji, to zachowuje się zupełnie inaczej. Spokojny, cichy, skupiony na robocie. Zapytany bez problemów odpowiadał, ale to tyle. Sam nie ciągnął rozmowy, a praktycznie nigdy nie inicjował. Coś pogadał z siedzącym obok Hubertem Matynią, kilka zdań wymienił z Sebastianem Kowalczykiem, którego poznał podczas marcowego zgrupowania kadry narodowej i już. Bez żartów czy nakręcania atmosfery. – Jaki jest ten Grosicki? – słyszeli od znajomych, jednak właściwie nie wiedzieli, co na to powiedzieć. Zmiana nastąpiła, kiedy zaczął regularnie grać. Skrzydłowy został zawodnikiem Pogoni w trakcie piątej kolejki, dawno po zakończeniu okresu przygotowawczego, a że doskonale zdawał sobie sprawę z wielkich oczekiwań wobec niego, momentalnie wziął się do odrabiania zaległości. Przez pierwszych kilka tygodni nie miał wolnego. Ćwiczył dodatkowo, a nawet kiedy sztab szkoleniowy zaplanował mu czas na regenerację, potrafi ł zadzwonić i zapytać, co mimo wszystko mógłby zrobić tego dnia. Gdy kończył się trening zespołowy, a akurat nie przewidziano nic ekstra dla niego, podchodził i drążył, że jednak chciałby jeszcze coś dodać i prosił o wskazówki, by nie wyrządzić sobie krzywdy. Wręcz należało go hamować, by nie przesadził. Ale efekty przyszły, a z nimi ten dobrze znany Grosicki. 

Sylwetka Damiana Jakubika.

Od zawsze poruszał się w specyficzny sposób, taki wyprostowany. Porównywaliśmy go do żołnierza – wspomina Jarosław Stankiewicz, kilkanaście lat temu kierownik Mazura Karczew, a dziś wiceprezes klubu. Dodaje, że Damian Jakubik, mimo że miał 18 lat, grał solidnie, dojrzale i kiedy zespół prowadził Robert Podoliński, nie martwił się o miejsce w składzie. Po trzech latach szkoleniowiec objął Dolcan Ząbki i niedługo później sprowadził Jakubika. Podoliński określał go mianem żołnierza, który na boisku perfekcyjnie wykonuje rozkazy. Celestynów to wieś leżąca ponad 30 km od Warszawy. Jakubik od wczesnych lat grał koło domu w piłkę, najczęściej w trudnych warunkach – na betonie, piachu lub jakiejś polanie. Chciał być jak tata, Eugeniusz, który występował w Mazurze jako środkowy obrońca. – Miałem dziewięć lat, gdy zawiózł mnie do Karczewa na pierwszy trening. Na początku przeskok był duży. Patrzyłem na chłopaków, którzy trochę już potrafi li, a ja przyszedłem znikąd. Jednak szybko się dostosowałem. Zacząłem od gry z przodu i po sześciu miesiącach treningów w 12 meczach zdobyłem 13 albo 14 bramek. Dwa lata później, już w juniorskich drużynach, trenerzy stwierdzili, że skoro jestem najwyższy spośród rówieśników, będę grał na obronie – opisuje Damian.

Jesper Karlstroem od innej strony. Tej znanej poza boiskiem.

Szwed dowiedział się, że choruje na cukrzycę. Miał 16 lat i był dopiero na starcie kariery. Dla wielu choroba jest przeszkodą nie do przeskoczenia, dlatego odpuszczają. On walczył dalej. A dziś próbuje natchnąć do walki innych. – Kiedy Jesper dowiedział się o naszej drużynie, bez wahania zgodził się nam pomóc. Był u nas na treningu, potem mieliśmy też spotkanie online – mówi Marcin Ostrowski, współpracujący z drużyną CukierAsy Poznań, w której grają dzieci zmagające się z cukrzycą. Szwedzki pomocnik Lecha nauczył się żyć z chorobą. Zapewnia, że doskonale wie, co i kiedy ma robić, by nie wpływało to na jego boiskową formę. Większym problemem dla Karlströma były pieniądze. I wcale nie chodziło o ich brak. Harmonijny rozwój kariery sprawiał, że równie harmonijnie rozwijała się też wysokość wypłaty. A tę można było spróbować powiększyć, grając u bukmachera. – Najpierw stawiałem 50 koron, potem 100… aż doszedłem do naprawdę wysokich kwot. W końcu byłem tak pogrążony w gównie, że pomocy musiałem szukać u najbliższych – opowiadał o swoim uzależnieniu od hazardu w podcaście Lundh prowadzonym przez szwedzkiego dziennikarza sportowego Olofa Lundha. To był 2018 rok i nie ma w tym żadnego przypadku, że wtedy zaliczył najgorszy okres w karierze. Karlström spisywał się słabo, kibice byli wściekli i dawali upust emocjom w internetowych komentarzach. Hejt, z jakim się spotkał, nie pomagał wyjść z kryzysu. I tego sportowego, i tego związanego z uzależnieniem. Wtedy do akcji wkroczył Petter Andersson, w przeszłości piłkarz m.in. Hammarby IF, FC Groningen czy FC Midtjylland, który obecnie korzysta z doświadczenia i pomaga zawodnikom w uwolnieniu pełni potencjału. Kilka sesji pozwoliło wyjść z dołka sportowego.

Rozmowa z Ilkayem Durmusem. Piłkarz Lechii zakumplował się z Flavio Paixao.

Jak się panu podoba w Polsce?

Gdańsk to bardzo piękne miasto. Szczególnie podoba mi się Starówka, choć teraz jest bardzo zimno. Ludzie są dla mnie mili i pomocni, co sprawia, że czuję się w Polsce szczęśliwy. Lubię tu być. Nie ukrywam, że na początku było mi trudno ze względu na język i nowe otoczenie. Na szczęście mogłem liczyć na pomoc kolegów z szatni, czułem ich wsparcie, pomogli mi w szybkiej aklimatyzacji. Poza tym ważnym czynnikiem jest fakt, że wielu zawodników i trener mówią po niemiecku. To znacznie ułatwiło komunikację.

Kto z szatni wziął pana od początku pod opiekę? 

Oczywiście Flavio Paixao, ale reszta zawodników także. Zlatan Alomerović i Mario Maloča znają zarówno niemiecki, jak i polski, więc na ich pomoc również mogę liczyć. Atmosfera w szatni jest bardzo dobra.

Kto będzie bardziej zadowolony w marcu? Pan czy Flavio Paixao?

Wiem, do czego pan zmierza! Flavio jest moim dobrym kumplem. Długo gra w piłkę, więc mogę się od niego wiele nauczyć. Jest też dobrym człowiekiem. Wracając jednak do wiosennego barażu o mundial, to na papierze faworytem jest Portugalia, tak pewnie sądzi większość ludzi. Jednak w futbolu nigdy nie można być niczego pewnym. Wierzę, że Turcja awansuje.

Fran Tudor mówi o swojej karierze. Całej.

Cofnijmy się w czasie. Grecja trochę do pana wraca, bo występował pan już w tym kraju. W 2014 roku był pan rok w Panathinaikosie Ateny. Czemu ta przygoda nie potrwała dłużej?

Był problem z moimi dokumentami. Klub, w którym się wychowałem, NK Zagrzeb, chciał dostać za mnie należne pieniądze. Grałem u nich od czasów, kiedy byłem dzieckiem, więc chcieli ekwiwalent za wyszkolenie. To było jakieś 200–250 tys. euro. Panathinaikos nigdy tych pieniędzy nie zapłacił. Kluby długo rozmawiały, ale nie doszły do porozumienia. Trenowałem wtedy z pierwszym zespołem, ale nie zagrałem w żadnym meczu, bo nie mogli mnie zgłosić do rozgrywek. Występowałem tylko w juniorach.

Jak to się stało, że jako piłkarz z Zagrzebia trafił pan do Hajduka Split. Nie jest to chyba najczęstszy kierunek transferowy dla zawodnika z pana miasta?

Po powrocie z Grecji odezwali się do mnie ludzie z Hajduka. Byli zdecydowani. Zaczynałem tam w rezerwach, ale dość szybko dostałem szansę w pierwszej drużynie i od razu ją wykorzystałem. W pierwszych dwóch meczach udało się strzelić po golu (z Rijeką 1:2 i Slavenem Belupo 2:0 w kwietniu 2015 roku – przyp. red.). Dobry początek na pewno mi pomógł.

Dzięki występom w Splicie udało się panu zadebiutować w pierwszej reprezentacji Chorwacji. Zagrał pan w trzech meczach towarzyskich: z Chile (1:1), Chinami (1:1) i Meksykiem (2:1). W dwóch pierwszych miał pan dwie asysty, a w ostatnim była asysta i gol. Po takim wejściu do kadry 22-latek na pewno miał mnóstwo propozycji. Dlaczego wtedy, w 2017 roku, został pan w Hajduku?

Faktycznie zrobiło się o mnie dość głośno. Czekałem na propozycje z dużego klubu. Mówiło się, że lada chwila ktoś taki się po mnie zgłosi. Media pisały o zainteresowaniu niemieckich klubów, ale Hajduk odrzucał oferty. Co pół roku ktoś miał mnie wykupić ze Splitu, ale to się nie działo. W końcu latem 2019, po czterech i pół roku gry, skończyła mi się umowa. Klub chciał ją przedłużyć, ale ja nie. Wtedy od lipca do grudnia byłem wolnym zawodnikiem. Tym razem pojawiło się naprawdę sporo propozycji. Uważałem jednak, że stać mnie na występy w lepszych klubach niż te, które się do mnie zgłaszały. W efekcie zostałem bez umowy. Później odezwał się Raków. Bardzo szybko uzgodniliśmy war u n k i , bo zaledwie po dwó c h d n i a c h r o z m ó w . Już za bardzo się nie zastanawiałem.

Jakub Rzeźniczak broni Mahira Emrelego.

Mimo zdecydowanie słabszych liczb, dziś tę opinię o Emrelim potwierdza. – Wydaje mi się, że stał się ofi arą formy, którą prezentuje Legia w tym sezonie – rozpoczyna Rzeźniczak. Jego zdaniem Azerowi mocno zaszkodziła afera alkoholowa, która wybuchła w Legii po zwolnieniu Michniewicza. Były napastnik Wojciech Kowalczyk rozpowszechnił informację, że niektórzy piłkarze klubu z Łazienkowskiej prowadzą mocno imprezowy styl życia, wśród nich miał być i Emreli, a kibice zaczęli podrzucać zdjęcia z lokalu, na których był widoczny i Mahir, i alkohol. – Rozmawiałem z nim na ten temat, mocno to przeżywał, dotknęły go te doniesienia. Gdy tylko o tym usłyszałem, byłem pewny, że on do grupy bankietowej na pewno nie należy. Widziałem, że zamieszczono zdjęcie z jakiegoś lokalu, w którym miał być nawet z moją byłą żoną, wiem jednak, jaka jest kultura w Azerbejdżanie. Piłkarze bardzo często przesiadują w knajpach, co nie oznacza, że piją, nawet jeśli inne osoby w ich towarzystwie to robią. Sama obecność w takim miejscu nie jest przestępstwem – tłumaczy Rzeźniczak, który podczas dwunastu lat spędzonych w Legii na własnej skórze przekonał się, jak bezwzględni są fani z Łazienkowskiej. – Kiedy nie idzie, od razu są wyciągane takie rzeczy. Kiedy grałem w Legii, mieliśmy silną grupę, która wychodziła na miasto. Wtedy nikt nie robił z tego problemu, bo wyniki się zgadzały – opowiada i wspomina też czasy, kiedy znalazł się na celownikach fanów z Żylety. – Miałem bardzo podobne przeżycia, dlatego staram mu się doradzać, podtrzymać na duchu, by krytyka nie odbijała się to na jego grze. Kiedy miałem najtrudniejszy okres, analizowałem występy. Większość była dobra, ale popełniałem jeden błąd, który kończył się straconą bramką. Podobnie jest z napastnikiem: dwa słupki i ocena robi się drastyczna, bohatera od winowajcy dzielą centymetry – opowiada Rzeźniczak.

Adrian Gula opowiada o pierwszych miesiącach pracy w Wiśle.

Jest pan już kilka miesięcy w klubie. Gdyby miał pan wybrać jedną rzecz: z czego jest pan najbardziej zadowolony, co udało się wprowadzić?

Jedną rzecz? Szczerze? Zatkało mnie! Dobre pytanie. Brakuje nam stabilizacji, powtarzalności. To jest coś, co trochę mi przeszkadza, bo raz wygrywamy, by później przegrać. Mamy duży potencjał i chcę, żeby okresy bez porażki trwały jak najdłużej. Początek sezonu był dobry, teraz musimy wrócić do odpowiedniej dyspozycji. Nie ma jednej rzeczy, o którą podczas treningów dbam szczególnie. Jak każdy w tym zawodzie chcę jak największej liczby goli dla mojego zespołu i jak najczęściej grać na zero z tyłu. Obie rzeczy są dla mnie równie ważne.

Pana Wisła najczęściej ze wszystkich zespołów ekstraklasy gra młodzieżą. Jest jakiś zawodnik, w którym pokłada pan szczególne nadzieje?

Mamy kilku świetnych młodych graczy, jak Patryk Plewka, Konrad Gruszkowski, Piotrek Starzyński, Dawid Szot, Serafin Szota czy wspomniany Mikołaj Biegański. Niemniej muszę podkreślić: dla mnie wiek nie ma znaczenia. Lubię wystawiać młodych piłkarzy, ale każdy może się rozwinąć. Kiedy pracowałem w Žilinie, nie powiedziałbym, że mój podopieczny Milan Škriniar będzie grał w Interze Mediolan. Ci chłopcy mają talent i świetne warunki do pracy. Muszą dalej cierpliwie trenować, a efekty przyjdą. Limity są w głowie.

Co Michal Škvarka, z którym pracował pan w Žilinie, może wnieść do Wisły?

Na razie dobre mecze przeplata słabymi. Kiedy drużyna jest w formie, pojedynczy zawodnicy też. Zawodnikiem sierpnia został Yaw Yeboah, między innymi dlatego, że cały zespół miał dobry czas. Teraz mamy gorszy moment, więc czasem padają pytania o „Yebo”, Škvarkę czy innych. To pokazuje, jak ekstraklasa jest mocna i wyrównana. Nie ma wyraźnie gorszego zespołu w tej lidze.

Leszek Ojrzyński w szczerej rozmowie o rodzinie.

Miał pan siłę wejść w swój smutek czy próbował go pan zagłuszać?

Przychodziły różne momenty. Kiedy byłem w Anglii i zostawałem sam, dużo się ruszałem, ćwiczyłem, ważyłem wtedy tylko 86 kilogramów – niemal tyle co na studiach, a teraz mam już o 7–8 kilogramów więcej. W trakcie dnia pomagałem Kubie, cały czas coś robiłem, zdecydowanie trudniej było wieczorami. Nie mogłem zasnąć, ciężkich myśli napływało do głowy coraz więcej. Wypijałem jednego, dwa drinki, po których do oczu napływało jeszcze więcej łez, bo wiadomo, jak jest po alkoholu: wspomnienia przychodzą szybciej, człowiek łatwiej się rozczula. Przez chwilę można poczuć lekką ulgę, ale na dłuższą metę to droga donikąd. Potrzeba dużo siły i mądrości, by się nie zatracić, bo w tak trudnych momentach wiele osób ucieka w alkohol, narkotyki. Początkowo narzuciłem na siebie bardzo wiele obowiązków, a kiedy wróciłem do Polski, rozpocząłem pracę w Stali Mielec. Mam dla kogo żyć, wierzę, że mogę jeszcze sporo dobrego zrobić na tym świecie. Łatwo nie jest, współczuję każdemu w takiej sytuacji, zresztą wcześniej sam przeżyłem śmierć ojca. Kiedy z Koroną zostaliśmy liderem ekstraklasy, zatelefonował z gratulacjami. Dwie godziny później zadzwonił wujek z informacją, że tata nie żyje. W pierwszej chwili myślałem, że to jakieś żarty, ale przecież w takich tematach się nie żartuje.

Wtedy Korona bardzo mi pomogła, dwa lata temu również czułem duże wsparcie ze strony zespołów, w których pracowałem.

Niby to tylko gesty, a pomagają. I to bardzo. Zrozumienie i wsparcie są niezwykle ważne, miałem go jeszcze dużo, kiedy Ula żyła. Końcówka w pracy w Wiśle Płock była wewnętrzną walką: nie wiedziałem, czy zrezygnować, czy dalej prowadzić zespół, mimo że żona już bardzo poważnie chorowała. Myślałem, by odejść przed startem ligi, kiedy zapewniliśmy sobie utrzymanie w ekstraklasie, dzięki czemu podjęto decyzję o budowie stadionu w Płocku.

Dlaczego pan nie zrezygnował?

W 2017 roku przed startem sezonu Wisłę zostawił Marcin Kaczmarek, rok później Jurek Brzęczek, nie chciałem więc być trzecim szkoleniowcem, który opuści klub w tym samym momencie. Wierzyłem, że uda mi się wszystko poukładać. To był mój błąd, powinienem pożegnać się wcześniej, pozwolić, by ktoś inny przygotowywał drużynę do ligi. Wszyscy mnie jednak namawiali, abym został: chłopaki ze sztabu, prezes, dyrektor sportowy. Powtarzali, że nie muszę być w klubie codziennie, przekonywali, abym się zastanowił nad takim rozwiązaniem. To nie byłoby w moim stylu: albo oddaję się projektowi w całości, albo wcale w nim nie uczestniczę. Dlatego w końcu powiedziałem, że odchodzę, to była jedyna słuszna opcja. Kiedy zrezygnowałem, dołączyłem do żony, Ula była wtedy jeszcze w Anglii. Potem wróciła do Polski, tu się leczyła. Jej choroba postępowała bardzo szybko, szła nie w tym kierunku, na jaki liczyliśmy. 8 marca, w Dzień Kobiet dowiedzieliśmy się, że to nowotwór złośliwy, zmarła niecały rok później. Nowotwór szybko postępował, na koniec sam podawałem jej morfi nę w ramię, a zastrzyki przeciwzakrzepowe w brzuch. Kiedyś sądziłem, że nie byłbym w stanie zrobić zastrzyku, ale gdy staniesz pod ścianą, okazuje się, że zrobisz wszystko, by ulżyć kochanej osobie. Mam wrażenie, że nigdy nie byliśmy tak blisko jak właśnie podczas ostatniego okresu jej choroby.

W których momentach brakuje panu żony najbardziej?

Rano, po przebudzeniu. Nie ma rozmowy, nie ma dotyku. Wieczorem czuję tę samą pustkę. W trakcie dnia godziny można wypełnić różnymi zajęciami, najgorzej jest, kiedy zostaję ze swoimi myślami sam. Ale już jakoś sobie z nimi radzę. Wcześniej codziennie byłem na cmentarzu, teraz już nie mam takiej potrzeby.

fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...