Sobotnia prasa klasycznie napakowana. Co w niej ciekawego? Choćby długi tekst o Kazimierzu Górskim, który 2 marca obchodziłby 100. urodziny. – Kiedy jego koncepcje i decyzje zaczęły przynosić efekty, szybko stał się przywódcą z autorytetem. Nie podnosił głosu, nie walił pięścią w stół. Miał siłę argumentów. Towarzyszyło mu też szczęście. Nawet porażka z Bułgarią w eliminacjach do igrzysk olimpijskich 1972 miała dobre strony. Mecz w Starej Zagorze transmitowała telewizja, kibice widzieli, jak rumuński sędzia Victor Padureanu wyrzuca Lubańskiego z boiska i krzywdzi nas swoimi decyzjami. Kiedy Bułgarzy przyjechali do Warszawy na rewanż, w atmosferze wrogości, którą czuli na każdym kroku, przegrali gładko 0:3. To nam jednak nie dawało awansu na igrzyska i mało kto o nim myślał. W ostatnim meczu doszło jednak do sensacji. Amatorzy z Hiszpanii zremisowali z Bułgarią 3:3, dzięki czemu otworzyli Polakom drogę do Monachium. Wtedy zaczęło się mówić, że „Górski to ma szczęście” – pisze Stefan Szczepłek w “Rzeczpospolitej”.
Sport
Vitezslav Lavicka przeżywa trudne chwile, bo jego posada w Śląsku nie jest pewna. Natomiast przyznaje, że dostał od klubu wsparcie.
Chociaż tegoroczny bilans Śląska jest kiepski, Vitezslav Laviczka na konferencji prasowej przed meczem z Pogonią nie wyglądał na załamanego. – Nie dostałem ultimatum od zarządu – zapewnił Czech. – Przed meczem w Poznaniu rozmawiałem z prezesem i powiedział, że da mi wsparcie. Owszem, czuję odpowiedzialność za funkcjonowanie drużyny i za to, jakie ma wyniki, ale teraz wszyscy skupiamy się na tym, aby naszą sytuację jak najszybciej poprawić. Najbliższy pojedynek nie będzie dla piłkarzy Śląska bułką z masłem. – Wiemy, jaka jest nasza aktualna sytuacja. Brakuje nam punktów i większej jakości, ale pod uwagę trzeba też brać przeciwnika. Pogoń jest konsekwentna, dobrze zorganizowana z tyłu, dzięki czemu ma najmniej porażek. Wie jak grać, ma swój styl i jest groźna w ataku. Czeka nas trudny mecz, ale skupiamy się nie na przeciwniku, tylko na sobie – powiedział trener Laviczka. Czy po serii niepowodzeń piłkarze Śląska będą w stanie stawić czoło wiceliderowi? – Początek drugiej części sezonu nie jest taki jak byśmy chcieli, ale chłopcy pracują na treningach i ich morale nie upadło – zapewnił doświadczony szkoleniowiec. – Myślę, że teraz ciąży na nich presja psychologiczna, ale cały sztab daje im wsparcie, by wzmocnili to co dobre. Jasne, że trzeba wytknąć błędy; zarówno te taktyczne, jak i indywidualne. Analizujemy też treningi i rozmawiamy, co jest do poprawy.
Wypowiedzi trenerów po meczu Rakowa z Podbeskidziem. Marek Papszun narzeka na jakość murawy.
Robert KASPERCZYK: – Mecz miał dla nas dwa oblicza. Do straty gola broniliśmy się dosyć mocno wszystkimi liniami. Raków nas zepchnął i ciężko było wyprowadzić atak. Po przerwie chcieliśmy dać więcej jakości, jeżeli chodzi o odbiór piłki w kontekście kontrataku. Rywal strzelił gola w sposób dla nas kuriozalny, bo wiedzieliśmy, że Ivi Lopez ma świetne uderzenie z wolnego, który wziął się po trochę przypadkowym faulu. Michal Pesković wykazał się nie lada kunsztem, ale brak asekuracji spowodował, że rywal objął prowadzenie. Później zaczęliśmy grać odważniej. Napędzaliśmy się i pokazaliśmy, że jesteśmy dobrze przygotowani do sezonu. Poszliśmy do przodu i przycisnęliśmy bardzo dobry zespół, jakim jest Raków. Zabrakło łutu szczęścia, ostatniego elementu technicznego. Patrzymy na siebie i już myślimy o następnym meczu.
Marek PAPSZUN: – To był trudny mecz, a warunki nie pozwalały, aby grać w piłkę. Z zazdrością patrzymy na kluby, które mogą korzystać z dobrej murawy. Idzie wiosna, a tu jest coraz gorzej… Tym bardziej gratuluję swojej drużynie, że w takich warunkach potrafi ła wygrać z trudnym rywalem. Na takim boisku nie było mowy o piłce nożnej. Czekamy aż coś się stanie i będziemy mogli grać w normalnych warunkach. Na szczęście nie tylko infrastruktura i organizacja decyduje o wynikach, bo grają ludzie. Przeciwnik był silny fi zycznie, wybiegany i stosował proste środki. Druga połowa szła na „przebitkę” i był spory chaos. Mam nadzieję, że w marcu do mojej dyspozycji będą Tomasz Petraszek i Marcin Cebula. Trzeba jednak trochę czasu, by ci zawodnicy doszli do pełnej dyspozycji.
Piast Gliwice nie pobił rekordu meczów bez porażki. Zespół mocno pracował nad analizą błędów w meczu z Wartą.
W tym tygodniu czas poświęcono na analizę błędów z ostatniego meczu i przygotowanie odpowiedniego planu na Jagiellonię. Przy Okrzei każdy zdaje sobie sprawę, że zespół musi wygrywać jeśli chce się piąć w tabeli. – Cały czas pracujemy, nie jesteśmy zadowoleni z miejsca, bo Piast pokazał już, na co go stać i udowodnił, że jest w stanie wygrywać. Będziemy chcieli punktować jak najwięcej i skończyć sezon na możliwie wysokiej pozycji. Mecz z Wartą był bardzo ważny i chcieliśmy wykonać kolejny krok naprzód. Być może zrobiliśmy krok w tył, ale jesteśmy dorośli i odpowiedzialni. Musimy pracować, by wygrać następne spotkanie i by zapomnieć o tej porażce – podkreśla kapitan Gerard Badia. […] Szkoleniowiec Piasta spodziewa się kompletnie innego meczu. Ze względu na wyciągnięte przez jego drużynę wnioski, ale i z powodu stylu gry Jagiellonii. – Spodziewam się trochę innej postawy przeciwnika. Podejrzewam, że Jagiellonia będzie chciała prowadzić grę i konstruować akcje. Oczywiście będą też fazy, w których będzie musiała funkcjonować w defensywie. Na pewno jesteśmy źli, bo w poniedziałek Warta oddała jeden celny strzał i wygrała. My natomiast mieliśmy swoje okazje, których nie wykorzystaliśmy, więc jest w nas sportowa złość i liczę, że to będzie widać w Białymstoku – kończy Waldemar Fornalik.
Górnik Zabrze wróci do systemu z czwórką obrońców? Przynajmniej na mecz z Legią, co byłoby pewnym rozwiązaniem.
Przed konfrontacją z mistrzem Polski sztab szkoleniowy Górnika musi sobie odpowiedzieć na kilka pytań. Dotyczą one słabszej ostatnio gry. Problemy są w defensywie, a poza tym drużynie zdarzają się niepokojące przestoje. – Pracujemy nad tym. To element, któremu poświęcamy dużo czasu i mam nadzieję, że już w sobotę pod tym względem progres będzie widoczny. Chcemy nie tylko grać widowiskowo i strzelać gole, ale też nie zapominać o linii defensywnej. To coś, na co musimy zwracać szczególną uwagę, zwłaszcza w takim meczu jak ten najbliższy. Atakujemy wszyscy, ale też bronimy wszyscy. Liczę, że ten mecz będzie atrakcyjny i zwyciężymy – dodaje szkoleniowiec zabrzan. Zapytaliśmy też Marcina Brosza czy nie rozważa powrotu do ustawienia z czterema obrońcami. – Bierzemy taki wariant pod uwagę. Cały poprzedni sezon graliśmy czwórką obrońców, więc przeszlibyśmy do tego płynnie. Rozważmy różne rozwiązania – odpowiada trener. Kto wie czy taka taktyka nie będzie jednym ze sposobów na legionistów, którzy w czterech tegorocznych meczach zdobyli 8 bramek i pod tym względem nie mają sobie równych. Dla porównania zabrzanie strzelili dotąd 4 gole.
Podwójna rozmowa z Marcinem Malinowskim i Janem Wosiem. Obaj zmierzą się dziś jako asystenci trenerów Miedzi i Stomilu.
Jakie boiskowe cechy podziwiał pan u swojego kolegi?
MM: – Charakter. Janek do wszystkiego doszedł ciężką pracą, w Nierodzimiu często dojeżdżał na treningi na rowerze lub pieszo. Był zahartowany, odznaczał się niesamowitym samozaparciem. Z umiejętności piłkarskich wymieniłbym technikę, dorzutkę i strzał.
JW: – Zawsze twierdziłem, że „Malina” nie wykorzystał do końca swojego talentu. Znakomicie wyszkolony technicznie, ze świetnym przyjęciem kierunkowym, zagraniem między linie przeciwnika, czytaniem gry. Nie był gigantem, jeżeli chodzi o wydolność, lecz nie musiał dużo biegać, bo szybciej reagował od innych i doskonale przewidywał zagrania rywali.
Jakiej umiejętności najbardziej zazdrości pan kumplowi?
MM: – Gotowania! Janek jest mistrzem w tym fachu. Poza tym to pogodny facet, optymistycznie podchodzący do życia. Ja jestem jego przeciwieństwem, zawsze zakładam pesymistyczne rozwiązania.
JW: – Nie załamuje się, nie ma wybuchów paniki. Cechuje go tzw. olimpijski spokój.
Dlaczego pańska drużyna wygra w sobotę?
MM: – Bo gra u siebie, dobrze pracowała w okresie przygotowawczym, jest bardzo zmotywowana, ma serię pięciu meczów bez porażki i chce pójść za ciosem.
JW: – Miedź potrzebuje punktów, ma bardzo fajną passę na wyjazdach i chce, żeby zimowa praca znalazła odzwierciedlenie w lidze.
Hoffenheim i Bayer poległy w pucharach, więc trenerzy tych drużyn mają gorące posady. Czy w weekend je stracą?
– Ze względu na wszystkie niepowodzenia trzeba mówić o nieudanym sezonie – nie ukrywał trener Hoffenhein, Sebastian Hoeness, bratanek legendy Bayernu, Ulego. Młody Hoeness zastąpił zwolnionego pod koniec zeszłego sezonu Alfreda Schreudera, który nie osiągał złych wyników. Szefostwo chciało po prostu… ładniejszej piłki i choć faktycznie Hoffenheim Hoenessa na początku sezonu grało widowiskowo i w imponującym stylu zdobyło awans do Ligi Europy, to jednak w Bundeslidze pałęta się obecnie co najwyżej w środku tabeli. Hoeness w lidze zdobywa średnio 1,18 punktu, podczas gdy Schreuder „wykręcał” 1,43. Hoeness zapewne nie załapie się z zespołem do europejskich pucharów, podczas gdy Schreuderowi się to udało – został co prawda zwolniony na 4 kolejki przed końcem, lecz zostawił drużynę w strefie pucharowej. Jeszcze bardziej dotknięty może się z kolei poczuć Peter Bosz w Leverkusen. Przed Bożym Narodzeniem Bayer zajmował przecież 1. miejsce i – licząc wszystkie rozgrywki – przegrał tylko jeden mecz, w dodatku w grupie Ligi Europy, gdzie w pozostałych spotkaniach zdobył komplet punktów. Na holenderskiego szkoleniowca spływało mnóstwo pochwał, czego nie zmieniła porażka z Bayernem Monachium na zakończenie 2020 roku, która zrzuciła Leverkusen z fotela lidera. Nowy rok to jednak dla Bayeru passa niepowodzeń.
Dużo pozytywnej energii od Adriana Błąda przed startem drugiej ligi. Pomocnik GKS-u Katowice wierzy w to, że zagra na nowym stadionie GieKSy.
Jesienią były gole, asysty, asysty drugiego stopnia. Choć zwykle był pan wyróżniającą się postacią GKS-u, to chyba nigdy nie było to tak jaskrawe, jak w poprzedniej rundzie.
– Przyczyna tkwić może w zmianie pozycji. Zawsze grałem na boku pomocy, a obecnie – na „10”. Operuję piłką więcej niż boczny pomocnik, ode mnie jest uzależnione napędzanie, kreowanie akcji. To większa odpowiedzialność niż na boku pomocy. Gdy tam grałem, często czekałem, co zrobią koledzy, ale już wtedy szukałem też dla siebie miejsca w środku pola. Zmiana roli i odpowiedzialności na boisku wpłynęła na mnie. Zdecydował się na to trener Górak już w poprzednim sezonie. Wtedy to była dla mnie nowość, potrzebowałem chwili na przyswojenie nowych zadań. Teraz mam więcej bramek, asyst. Cieszę się z tego i wierzę, że ta wiosna nie będzie gorsza. A jeśli okaże się taka sama jak jesień, to wszyscy na tym skorzystamy.
Czy latem zabolało, gdy opaskę kapitańską z pańskiego ramienia przejął Arkadiusz Jędrych?
– Nie no, gdzie? Czysta demokracja! Nie było powodu, bym czuł się zawiedziony. Opaska kapitańska jest oczywiście ważna, ale szatnia powinna mieć kilku liderów, którzy dźwigają ją na barkach. Arek to odpowiednia osoba do tej roli, odpowiedzialna. Mnie ta zmiana może w jakimś stopniu nawet pomogła. Tak zadecydowała szatnia w głosowaniu. Tyle.
Super Express
Czy Richmond Boakye postraszy Legię? Mówi o tym Marcin Brosz w rozmówce z “Super Ekspressem”.
– Nowy piłkarz Richmond Boakye po kilku dniach pobytu w Zabrzu wyrecytował, w których latach Górnik zdobywał mistrzostwo Polski. Czy wie już, czym dla Górnika są spotkania z Legią?
– Richmond jest bardzo świadomym człowiekiem i piłkarzem. Wiedział, po co przychodzi do Górnika, jakie są oczekiwania w stosunku do niego. Z każdym treningiem i występem jego wartość dla zespołu będzie wzrastała.
– Może być dla Górnika taką postacią jak Tomas Pekhart dla Legii?
– Za szybko o tym mówić, bo Boakye jest za krótko z nami. Pracujemy nad tym, żeby jego „fizyczność” szła do góry, bo tego elementu mu najbardziej brakuje.
Przegląd Sportowy
Legia Warszawa nadal boryka się z urazem Tomasa Pekharta. Możemy jednak spodziewać się debiutów nowych piłkarzy.
Lopes nie grał źle, jak cały zespół, ale zabrakło konkretów. Z trzech strzałów dwa były celne, z 20 podań 16 razy piłka poleciała pod nogi kolegi (80 procent skuteczności). Zaliczył jedno kluczowe podanie, z 15 pojedynków wygrał siedem, raz został sfaulowany, miał dziewięć strat, dwukrotnie odzyskał piłkę. – Rafa narzeka na drobny uraz – martwił się trener Michniewicz. To oznacza, że Lopes raczej nie wytrzyma 90 minut. Być może na boisku pojawi się sprowadzony kilka dni temu 19-letni Albańczyk Ernest Muci. – Może występować za napastnikiem i jako kreatywna „dziewiątka” schodząca do drugiej linii – mówił trener Michniewicz. – Ma sporo cech, które przypominają piłkarzy z wysokiej półki, czyli swobodę w operowaniu piłką, kreatywność, dużo widzi na boisku, podejmuje dobre decyzje. Ale to tylko wstępna ocena po jednym sparingu i paru treningach. Wszystkim, którzy do nas dołączyli, życzę, by się rozwijali i pokazywali potencjał – dodał szkoleniowiec. W Zabrzu od pierwszej minuty zagra Rusłan Szabanow, który zajmie miejsce przesuniętego do pomocy Josipa Juranovicia. Paweł Wszołek usiądzie na ławce rezerwowych. Przed tygodniem 28-latek został zmieniony w przerwie i frustrację wyładował na sztabie szkoleniowym.
Djibril Diaw namówił Dawida Mawutora na grę w polskiej lidze. Jaki to piłkarz?
W rozmowie z klubowymi mediami wspomniał pan, że do transferu zachęcił pana piłkarz, który grał już w polskiej lidze.
Tak, Djibril Diaw. Senegalczyk był ze mną na testach w drużynie Worskły Połtawa, ale kontrakt podpisał z Żalgirisem Wilno. Podczas obozu w Turcji mieszkaliśmy w jednym pokoju. Już miałem podpisać umowę, ale w ostatniej chwili zadzwonił menedżer, który powiedział, że przyszła propozycja z Polski. Zapytał, czy wolę grać u was, czy na Ukrainie. Poprosiłem o chwilę do namysłu i w internecie zacząłem szukać informacji o Wiśle, jej historii i kibicach. Oddzwoniłem i powiedziałem, że wybieram Krakóww. Powiedziałem o tym Diawowi i okazało się, że on już występował w Polsce. Poprosiłem, by jak najwięcej opowiedział mi o Wiśle. Usłyszałem wiele dobrego o atmosferze na stadionie i o samym zespole. To mnie utwierdziło, że dobrze wybrałem.
W wywiadzie dla klubowych mediów wspomniał pan o propozycji występowania w reprezentacji Tadżykistanu.
Kiedy grałem w Istiklol, otrzymałem tadżycki paszport i dostałem propozycję, aby dołączyć do kadry tego państwa. Wciąż chciałem walczyć o powołanie do reprezentacji Ghany, którą uważam za swoją ojczyznę.
Jak by pan opisał Tadżykistan? Z polskiej perspektywy to egzotyczny kierunek.
Kraj jest położony w środkowej części Azji, ale widać tam duży wpływ dawnego Związku Radzieckiego. Mieszkańcy mówią po rosyjsku i persku. Polubiłem tamtejszą tradycję i wspaniałych ludzi.
Która z tradycji zaskoczyła pana najbardziej?
Jest taki festiwal, podczas którego mężczyźni jeżdżą na koniach i próbują złapać owcę, która biega po ziemi. Widowiskowa zabawa.
Maciej Bartoszek w rozmowie o tym, jakie łatki do niego przylgnęły. Oraz rzecz jasna o wiośnie w Kielcach.
ŁUKASZ GRABOWSKI: Ma pan w środowisku opinię…
MACIEJ BARTOSZEK (TRENER KORONY KIELCE): …faceta od motywacji.
O tym chciałem porozmawiać później, ale skoro tak zaczęliśmy. Denerwuje pana ta łatka?
O Bartoszku już wiele rzeczy powiedziano. Nie zawsze fajnych, nie zawsze miłych, nie zawsze prawdziwych. Denerwuje mnie to, że na siłę próbuje mi się coś przykleić.
To jakim jest pan trenerem?
No, motywatorem…
A serio?
A serio to naprawdę ma być zarzut? Przygotowanie mentalne to część piłki. Dla mnie niedopuszczalne jest, by zawodnik nie dał z siebie na boisku maksa. Może się mylić, może źle zagrać, ale ma robić wszystko najlepiej, jak potrafi. Do tego ma być dobrze przygotowany fizycznie oraz wiedzieć, jakie ma zadania i czego oczekuję na boisku. Tego zawsze będę bezwzględnie wymagał. Ale przecież na samej pompce to nic byśmy nie wygrali. Dlatego ćwiczymy na treningach schematy, ustawienia, stałe fragmenty… cały wachlarz.
To skąd taka opinia?
Nie wiem. Może ktoś myli wysoki pressing z motywacją? Sposób odbioru piłki na połowie przeciwnika to element taktyki. I to bardzo trudny do zrealizowania. Jeśli ktoś tego nie widzi, trudno. Nic na to nie poradzę.
Hertha Berlin. Miało być pięknie, jest batalia o awans. Klub ze stolicy Niemiec wciąż tkwi w miejscu, albo nawet się cofa.
Tak słabego bilansu po dwudziestu dwóch kolejkach Hertha nie miała nawet w sezonie 2011/12, gdy po raz ostatni spadła do drugiej ligi. Teraz również do niej zmierza. Nie pomogła zmiana trenera, nic nie dało zwolnienie dyrektora sportowego. Bruno Labbadia i Michael Preetz musieli odejść, a zastąpili ich Pal Dardai oraz Arne Friedrich. Bilans tych zmian to raptem punkt w czterech meczach i coraz niższa pozycja w tabeli. A w tej kolejce Herthę czeka starcie z Wolfsburgiem i nawet remis w rywalizacji z Wilkami będzie dla niej wielkim sukcesem. Krzysztofa Piątka i kolegów czeka więc brutalna walka o utrzymanie. A do tego ta drużyna nie jest stworzona, tak przynajmniej uważa dyrektor sportowy Herthy. – Mamy zawodników, którzy chcą grać ładnie, efektownie, skutecznie, a nie takich, którzy wyróżniają się walką potrzebną w dolnych rejonach tabeli – tłumaczył ostatnio Friedrich. – Tworzyliśmy kadrę z myślą o rywalizacji o czołowe miejsca, gdzie potrzebni są inni zawodnicy niż do drużyn broniących się przed spadkiem. Absurdalne tłumaczenia jednego z szefów klubu idealnie oddają obraz tego, co się dzieje w Berlinie. Wielkie jak na niemieckie warunki pieniądze inwestowane, a w zasadzie wydawane na Herthę przez Windhorsta spowodowały, że niektórzy zaczęli tracić kontakt z rzeczywistością.
Marsylia w oczekiwaniu na nowego trenera zagra z Lyonem. Jakie wnioski da ten mecz Jorge Sampaolemu?
Najbliższe starcie będzie jednym z ostatnich, w którym OM poprowadzi Nasser Larguet, szef klubowej okolicznościach debiutowałby w środowym meczu z Lille. Tyle że w koronawirusowej rzeczywistości zgodnie z obowiązującymi we Francji przepisami obcokrajowcy spoza Europy są zobowiązani poddać się siedmiodniowej kwarantannie. Argentyńczyk na debiut może będzie musiał poczekać do 10 marca i starcia z Rennes. 60-letni szkoleniowiec rozstał się już z brazylijskim Atletico Mineiro. W czwartek ekipa z Belo Horizonte rozegrała pod jego wodzą mecz ostatniej kolejki tamtejszej ligi. Na pożegnanie jego zespół pokonał Palmeiras 2:0. Sezon zakończył na trzecim miejscu, kwalifi kując się do fazy grupowej Copa Libertadores, południowoamerykańskiego odpowiednika Ligi Mistrzów. W podziękowaniu za pracę dostał koszulkę z numerem 45, w tylu meczach prowadził ten zespół. – Dziękuję bardzo, niech pan będzie szczęśliwy. Może jeszcze kiedyś się spotkamy – powiedział prezydent klubu Sergio Coelho. Atletico otrzyma 600 tysięcy euro. Tyle wynosiła klauzula w kontrakcie ze szkoleniowcem, którą wykorzystało OM. Trener ma podpisać umowę do 2023 roku. I od przyszłego tygodnia zacznie pewnie wprowadzać swoje porządki, najpierw jedynie na odległość, a pewnie dopiero przed meczem z Rennes będzie mógł spotkać się osobiście z drużyną. Sampaoli ma 30 lat doświadczenia w pracy trenerskiej, pracował w połowie krajów Ameryki Południowej, ale tylko rok spędził w Europie, prowadząc Sevillę.
Ronald Araujo, czyli bohater z przypadku. A może i przyszły kapitan Barcelony?
Patrząc na to, jak młodzian zachowuje się na boisku, jeśli rzeczywiście zostałby na Camp Nou, tylko kwestią czasu jest, kiedy przejmie kapitańską opaskę. Już teraz należy do najgłośniejszych graczy Barcelony. Non stop podpowiada i mobilizuje kolegów. – Zawsze tak miałem. Na treningach też jestem jednym z najgłośniejszych. To dla mnie naturalne zachowanie – tłumaczy piłkarz. O ile jeszcze boiskowe podpowiedzi tak bardzo nie dziwią, to już przemówienie 21-latka przed serią rzutów karnych w Superpucharze Hiszpanii z Realem Sociedad (1:1; 3:2 w serii jedenastek) – tak. – Nie zastanawiałem się nad tym, czy wypada mi coś powiedzieć, czy nie. Po prostu to zrobiłem – przyznał Araujo. Teraz Urugwajczyk wraca do kadry meczowej Barcelony po kontuzji kostki, a wraz z nim nadzieja dla fanów Dumy Katalonii, że sezon można jeszcze uratować. Ligowo-pucharowy dwumecz z Sevillą, który teraz czeka zespół Koemana, da odpowiedź na pytanie, czy Blaugrana jest w stanie w obecnych rozgrywkach cokolwiek ugrać. Kluczem do triumfów ma być piłkarz, który przed startem sezonu nie był nawet pierwszy w kolejce do wejścia na boisko.
Gazeta Wyborcza
Nic o piłce.
Rzeczpospolita
Stefan Szczepłek wspomina legendarnego Kazimierza Górskiego. Wkrótce 100. rocznica urodzin najbardziej utytułowanego trenera naszej kadry.
Grał w piłkę w Robotniczym Klubie Sportowym. W sportowej hierarchii Lwowa to druga kategoria – za Pogonią, Czarnymi, Lechią i Hasmoneą. Wszystkie cztery grały w pierwszej lidze. Górski nie był piłkarzem na tyle w mieście znanym, aby trafić do drużyny lepszej niż RKS występujący w lidze okręgowej. Kibicował Pogoni, jednemu z najsłynniejszych klubów przedwojennej Polski, czterokrotnemu mistrzowi kraju. Czasami oglądał mecze z zielonej trybuny – kasztanów rosnących wokół boiska. Na gałęziach drzew siedzieli młodzi kibice, których nie stać było na bilety. Górski oglądał tam m.in. reprezentanta Polski Michała Matyasa, który po wojnie zdobędzie sławę jako trener. Piłkarskie buty po Matyasie dostał obiecujący junior Pogoni Zbigniew Kurtycz, który jako piosenkarz wylansował wielki przebój lat pięćdziesiątych „Cicha woda”. Jeden z jego partnerów w drużynie juniorów, Tadeusz Jedynak, zostanie w Polsce Ludowej generałem i działaczem Legii. Drugi, Adam Wolanin, będzie reprezentował Stany Zjednoczone na mistrzostwach świata 1950 w Brazylii. Kiedy Górski trzymał się gałęzi, na fotelu w najlepszym sektorze stadionu rozpierał się inny wielki sympatyk piłki nożnej, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza matematyk Stefan Banach.
Chyba nikt nie wziął pod uwagę faktu, że Górski – cichy, niekonfliktowy człowiek – zacznie mieć swoje zdanie i wymagać. A kiedy jego koncepcje i decyzje zaczęły przynosić efekty, szybko stał się przywódcą z autorytetem. Nie podnosił głosu, nie walił pięścią w stół. Miał siłę argumentów. Towarzyszyło mu też szczęście. Nawet porażka z Bułgarią w eliminacjach do igrzysk olimpijskich 1972 miała dobre strony. Mecz w Starej Zagorze transmitowała telewizja, kibice widzieli, jak rumuński sędzia Victor Padureanu wyrzuca Lubańskiego z boiska i krzywdzi nas swoimi decyzjami. Jan Ciszewski przeobraził się z obiektywnego komentatora w niepanującego nad nerwami kibica. Poczucie krzywdy, jakie nas wtedy spotkało, bodaj pierwszy raz na skalę ogólnopolską zjednoczyło kibiców, którzy stanęli murem za reprezentacją. Kiedy Bułgarzy przyjechali do Warszawy na rewanż, w atmosferze wrogości, którą czuli na każdym kroku, przegrali gładko 0:3. To nam jednak nie dawało awansu na igrzyska i mało kto o nim myślał. W ostatnim meczu doszło jednak do sensacji. Amatorzy z Hiszpanii zremisowali z Bułgarią 3:3, dzięki czemu otworzyli Polakom drogę do Monachium. Wtedy zaczęło się mówić, że „Górski to ma szczęście”.
fot. Newspix