W środowej prasie m.in. rozmowy z Peterem Hyballą, Andrzejem Niewulisem i prezesem Górnika Zabrze. Jest też tekst o kryzysie Zagłębia Lubin, cytaty z Richmonda Bokaye i felieton o pasywności kandydatów na prezesa PZPN.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Ilkay Gündogan w tym sezonie popisuje się fantastyczną skutecznością. W takiej formie może nawet zostać najlepszym graczem Premier League.
– Sam nie błyszczysz, ale sprawiasz, że błyszczą inni – powiedział kiedyś Ilkayowi Gündoganowi Mikel Arteta, były asystent Pepa Guardioli w Manchesterze City. Niemcowi taka rola zawsze odpowiadała, lubił być w cieniu kolegów. Ale w tym sezonie coś poszło nie tak – Gündogan, dzięki niespodziewanej skuteczności, został jedną z pierwszoplanowych postaci drużyny liderów Premier League.
– Wcale nie uważam, żebym teraz grał najlepiej w karierze. Po prostu strzelam dużo goli i ludzie dostrzegają moje udane występy. Ale myślę, że byłem w lepszej formie pod koniec sezonu 2018/19, kiedy wygraliśmy mistrzostwo o punkt wyprzedzając Liverpool – twierdzi skromnie pomocnik City. Jednak liczby już takie skromne nie są. Niemiec w tym sezonie, licząc wszystkie rozgrywki, strzelił już 13 goli. W dwóch poprzednich sezonach łącznie zdobył 11 bramek, więc postęp jest ogromny. Dla Guardioli tym ważniejszy, że w obecnych rozgrywkach zespół coraz częściej gra bez klasycznego napastnika. Sergio Agüero wciąż nie może dojść do siebie po kontuzjach, które co i raz go dopadają, a Gabriel Jesus nie wyrósł jeszcze na takiego supersnajpera, by był w zespole nietykalny. Hiszpański szkoleniowiec musiał więc znaleźć inne źródła zdobywania bramek. Jednym z nich jest właśnie odblokowanie Gündogana.
Ostatni raz równie słabo rundę wiosenną Zagłębie Lubin rozpoczęło jeszcze za czasów PRL.
Tak zły początek roku w wykonaniu KGHM Zagłębia pamiętają tylko najstarsi górnicy Zagłębia Miedziowego, bo trzeba się cofnąć aż do 1987 roku. Wtedy w Polsce rządził I sekretarz KC PZPR Wojciech Jaruzelski, Jan Paweł II zapowiadał trzecią pielgrzymkę do ojczyzny, Zbigniew Boniek grał drugi sezon w AS Roma z Carlo Ancelottim i – w co uwierzyć najtrudniej – na świecie nie było jeszcze Roberta Lewandowskiego. Nie było też żadnego z piłkarzy Zagłębia, którzy niedzielnym meczem z Rakowem Częstochowa (1:2) powtórzyli niechlubny wyczyn drużyny sprzed 34 lat.
Wówczas zespół trenera Grzegorza Szerszenowicza w pierwszych czterech spotkaniach zdobył jeden punkt. Później Miedziowi już nigdy tak źle nie zaczynali grania w nowym roku, nawet kiedy spadali z ligi. Aż do teraz, do czasów Martina Ševeli. Obecnie jest nawet jeszcze gorzej, bo jego zespół na dodatek odpadł na swoim stadionie z Chojniczanką z rozgrywek o Puchar Polski. Nie zdołał II-ligowcowi strzelić gola przez 120 minut, a w karnych poległ 5:6.
Dariusz Czernik jeszcze niedawno był dziennikarzem katowickiego “Sportu”, dziś jest prezesem Górnika Zabrze.
Robert Błoński: Znamy się ponad 20 lat, więc nie będziemy się wygłupiać i mówić sobie na pan. Tym bardziej, że – jak stwierdził kiedyś Michał Żewłakow – „na pana to trzeba mieć wygląd i pieniądze”. Ale nie mogę sobie odmówić i nie zacząć od: „Panie prezesie…”.
Dariusz Czernik (prezes Górnika Zabrze): A, daj spokój z tym prezesem. Prezesem się bywa, a człowiekiem jest zawsze. Kto wie, czy obecna funkcja nie była mi przeznaczona. Po maturze, za pierwszym razem, nie dostałem się na studia, więc – żeby uchronić się przed pójściem do wojska – chodziłem przez rok do policealnej szkoły górniczej. Miałem przetrwać i nie „iść w kamasze”. W mojej klasie byli piłkarze z różnych zabrzańskich klubów z niższych klas. Żaden nie zrobił kariery, mieliśmy po 19 lat. Któregoś dnia poszliśmy na kufel piwa – każdy z chłopaków wiedział, że jestem wielkim kibicem Górnika. Wychowałem się kilkaset metrów od stadionu, przy ulicy Chłopskiej. Ciocia cały czas tam mieszka, a wcześniej babcia z dziadkiem. To były pierwsze lata mojego życia. Od linii bocznej bocznego boiska jest bliżej do mojego bloku niż do gabinetu, w którym teraz siedzimy. No i przy tym piwie któryś z kolegów rzucił: „No to, jak już jesteś w szkole górniczej, to masz szansę zostać prezesem, bo przecież każdy prezes Górnika musi pochodzić z górnictwa”. To był rok 1987, a trzy lata później klub przestał mieć cokolwiek wspólnego z górnictwem. Oprócz nazwy. Po ponad 30 latach prezesem został absolwent dziennikarstwa i były pracownik katowickiego „Sportu”. Pracowałem w tej gazecie, co do dnia, 25 lat. Etat dostałem 1 kwietnia 1992 roku, a 31 marca 2017 skończyło się wypowiedzenie. Przyszedłem jako bajtel w krótkich spodenkach z bujną czupryną, odszedłem jako stateczny ojciec trójki dzieci, siwy, z wysokim czołem łagodnie przechodzącym w plecy. Szmat czasu i prawie pół życia…
Byłeś na dole w kopalni?
Miałem praktyki na lampowni, ale mieszkając i żyjąc w Zabrzu nie trzeba być na kopalni, żeby czuć jej klimat. Teść pracował na kopalni 45 lat, dziadek w hucie „Pokój”, ojciec też był górnikiem. To jest Zabrze, tu wszędzie jest blisko, a ludzie się znają. W dzieciństwie sporo czasu spędzałem u dziadków przy wspomnianej Chłopskiej, przez dziurę w płocie wchodziłem na stary stadion i oglądałem treningi Lubańskiego i reszty. To działało na wyobraźnię. To był początek lat 70., ludzie żyli tamtym Górnikiem, finalistą Pucharu Zdobywców Pucharów, wielokrotnym mistrzem Polski, o nim mówiło się na co dzień. Zaraz przy stadionie jest kościół, w którym latem 1968 roku zostałem ochrzczony. Po mszy mama, babcie i ciocie poszły do domu szykować obiad, a ojciec, dziadek i wujkowie – na mecz. I dopiero potem do domu. Zabrze oddychało Górnikiem. Zyga Anczok to rodzina mojej rodziny, spotykałem się z nim na przeróżnych uroczystościach. A mówimy o lewym obrońcy, którego legendarny radziecki bramkarz Lew Jaszyn osobiście zaprosił na swój pożegnalny mecz. Wtedy piłkarze, dosłownie, byli na wyciągnięcie ręki.
Dziś miasto też oddycha klubem?
Też, ale inaczej niż kiedyś. Wtedy niemal każdy pracował na miejscu albo miał związek z kopalnią, których było siedem. Górnik, z przełomu lat 60. i 70., to był klub z europejskiej ekstraklasy, znajdował się jak nie w czołowej dziesiątce, to na pewno w piętnastce na kontynencie. Wtedy w Zabrzu mieszkało więcej ludzi, bardziej się identyfikowali z miastem i klubem. Dziś jest inaczej, dlatego mam wielki szacunek do kibiców, bo dorosło drugie pokolenie, które nie przeżyło żadnego wielkiego sukcesu klubu. Ani mistrzostwa, ani Pucharu Polski. Promykiem było czwarte miejsce w 2018 roku i awans do eliminacji Ligi Europy. Ale to tylko namiastka tego, co działo się kiedyś. Dziś kibic Górnika musi żyć wspomnieniami oraz historią. Syn pyta mnie wprost: „Tato, ty pamiętasz Lubańskiego, Urbana, Matysika, a co ja opowiem swoim dzieciom za 20 lat? Z kim mam się identyfikować?” Kiedy miasto zbudowało nowy, piękny stadion – zapełniał się w całości. Ludzie przychodzili „na Górnika”, a nie „na rywala” – dlatego mam szacunek do obecnego pokolenia. 20 tysięcy ludzi na meczu to niesamowity potencjał i powód do dumy.
Piotr Janczukowicz miał kilka ofert z ekstraklasy, ale zdecydował się na transfer do pierwszoligowego ŁKS.
Cześć, jestem Piotrek i przyszedłem pograć w piłkę – karteczkę z taką treścią, napisaną jak najprostszym językiem, nastoletni Piotr Janczukowicz wybrał się na pierwszy trening po przeprowadzce do Niemiec, gdzie wyjechał razem z rodziną. Nie znał nikogo, nie potrafił też powiedzieć słowa po niemiecku. Ale za to dobrze kopał, czym szybko zyskał w oczach kolegów i trenerów SV Böblingen.
Wejście do szatni ŁKS 21-latek, przynajmniej teoretycznie, miał łatwiejsze. Znał język, nie musiał się też prosić o pozwolenie na grę, bo to łodzianie mocno się starali, by sprowadzić utalentowanego gracza. Chętnych na zatrudnienie zawodnika Olimpii Grudziądz nie brakowało nawet wśród ekstraklasowych klubów. Do walki o podpis piłkarza zgłosiły się m.in. Piast Gliwice, ale to klub z alei Unii ostatecznie go skusił.
Gdzie są kandydaci na prezes PZPN? – pyta w swoim felietonie Antoni Bugajski.
Czas pandemii dla ludzi ubiegających się o stanowisko na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej powinien być okresem zwielokrotnionej aktywności. Teraz mogą się wykazać, dać próbkę skutecznego działania, a przynajmniej zaangażowania w sprawy, które mocno zajmują środowisko piłkarskie. Ale kandydaci są wycofani, nie stają na barykadach, nie chcą narażać się na strzały. Jakby przekalkulowali i wyszło im, że więcej mogą stracić niż zyskać.
To dziwne, bo teraz naprawdę można się wypromować w słusznej sprawie. Nie chodzi o efekciarskie pobrzękiwanie szabelką, lecz o ważne zadania, które mogłyby ulżyć polskim klubom. Dwa tygodnie temu przedstawiciele PZPN pojawili się na posiedzeniu sejmowej Komisji Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki. Poruszyli na niej temat otwierania części trybun dla kibiców na ligowych meczach. Prosili posłów o wsparcie w tych staraniach, doskonale zdając sobie sprawę, że decyzje zapadają znacznie wyżej, zwłaszcza że na czele rzeczonej komisji stoi przedstawiciel sejmowej opozycji.
Dla klubów, które od roku mają ograniczone przychody, możliwość sprzedaży choćby kilku tysięcy biletów na każdy domowy mecz będzie istotnym zastrzykiem finansowym. Oczywiście trzecia fala pandemii w żaden sposób nie sprzyja poluzowywaniu obostrzeń, ale PZPN od tego jest, żeby lobbować i przekonywać. Nie da się otworzyć trybun z dnia na dzień, lecz można się starać o sporządzenie planu postępowania. Sam rząd na to nie wpadnie, bo dla niego kwestia zamkniętych trybun delikatnie mówiąc nie jest priorytetowa. Podejrzewam, że jeśli nikt o kibiców nie będzie się upominał, na stadiony wrócą najwcześniej w następnym sezonie, zostaną „odmrożeni” na szarym końcu.
SPORT
Rozmowa z Andrzejem Niewulisem, kapitanem Rakowa Częstochowa.
Trzy punkty poprawiły atmosferę w szatni? Można było odnieść wrażenie, że nastroje zaczęły podupadać…
– Nie podupadały, ale trochę zeszliśmy na ziemię. Nie mówię, że bujaliśmy w obłokach i myśleliśmy o mistrzostwie. Wiedzieliśmy, że mamy solidną drużynę, dobrze wyglądamy, jesteśmy optymalnie przygotowani i wszystkie tegoroczne mecze mogły się różnie potoczyć. Z Zagłębiem również jako pierwsi straciliśmy bramkę, ale pokazaliśmy jednak, że jesteśmy drużyną. Wygrana w takim momencie jest niesamowicie motywująca. Jestem przekonany, że pchnie nas do przodu.
Nie mieliście momentu, że przez dobre wyniki w lidze i Pucharze Polski, dodatkowo w roku 100-lecia klubu, po prostu uderzyła wam „sodówa”?
– To się dzieje jakby naturalnie, media nas dość mocno „pompowały”. Zresztą nie robiły tego nie mając powodów. Wszystko układało się dla nas bardzo dobrze. Zdobywaliśmy punkty, a nasza gra przekonywała. Graliśmy zdecydowanie, wysokim pressingiem, mieliśmy piłkę i stwarzaliśmy sobie sytuacje. Taki jest nasz cel. Po prostu, jak większość drużyn przeszliśmy mały kryzys, aczkolwiek chodzi mi głównie o wyniki. Będę w tej sytuacji bronił całą drużynę. Mówiło się, że nasza gra nie wyglądała najlepiej. Uważam, że jak na stan boisk i warunki atmosferyczne, nie graliśmy źle. Po prostu czegoś nam w poprzednich spotkaniach zabrakło. Mogły się one dla nas potoczyć zupełnie inaczej. Wyszliśmy jednak z tego kryzysu wynikowego i cieszymy się z zwycięstwa nad Zagłębiem.
Richmond Boakye poprzez dobrą grę w Górniku Zabrze chciałby wrócić do reprezentacji Ghany.
Grając w Serbii często narzekał na bóle pleców, jednak teraz jest w 100 procentach zdrowy. – Na szczęście moje kłopoty skończyły się we wrześniu. Trenuję i gram bez problemów. W Zabrzu pomaga mi Bartek Spałek. To dobry fizjoterapeuta – chwali byłego „fizjo” reprezentacji Polski.
Richmond Boakye jest drugim w Górniku – obok Alasany Manneha – zawodnikiem z Afryki. O młodym Gambijczyku wypowiada się w superlatywach. – Jeśli będzie ciężko trenował, to może być jak słynny Seydou Keita. Trzeba jednak cały czas nad sobą pracować, a nie zadowalać się tym co jest. Na treningach widać zresztą, jak wszyscy się starają – powtarza napastnik, który ma już trzy występy w górniczych barwach, ze Stalą i Lechią w lidze oraz pucharowy z Rakowem, a teraz czeka na Legię. Kilka miesięcy temu spekulowano, że może trafić do klubu z Warszawy… – To była plotka, a w sobotę będzie okazja do strzelenia gola – uśmiecha się szeroko Richmond.
Dobra gra i bramki w ekstraklasie powinny mu pomóc w powoływaniu do drużyny narodowej. Za miesiąc Ghanę czekają mecze w eliminacjach Pucharu Narodów, z RPA i z Wyspami Świętego Tomasza i Książęcymi. – Mamy kilku doświadczonych zawodników, ale też kilku młodszych, więc stanowimy dobrą mieszankę. Mecze są jednak dopiero w marcu, a ja koncentruje się na najbliższym spotkaniu z Legią. Ono jest obecnie dla mnie najważniejsze – podkreśla napastnik Górnika.
Konrad Jałocha zagrał w Łodzi dzięki Leszkowi Simiłowskiemu, który bramkarza GKS-u Tychy postawił na nogi w ekspresowym tempie.
Tydzień przed inauguracją rundy wiosennej Konrad Jałocha nie wystąpił w próbie generalnej. Dostał czas na wyleczenie urazu i gdy ktoś obserwował występ tyskiego bramkarza w Łodzi, mógł sobie pomyśleć, że szybko wrócił do pełni sił. – Szybko, to prawda – potwierdza Konrad Jałocha. – Chciałbym za to podziękować naszemu „fizjo” Leszkowi Simiłowskiemu, bo postawił mnie na nogi w pięć dni, a normalnie takie urazy leczy się dwa tygodnie. Dlatego muszę powiedzieć: „Leszek, szacun i dzięki, za to, że mogłem w meczu z ŁKSem zagrać”. Cieszymy się ze zwycięstwa, bo zagraliśmy bardzo dobre spotkanie. Tak jak w sparingach pokazaliśmy, że potrafimy grać i potrafimy się dostosować do tego, co przeciwnik chce grać i przeciwstawiamy się temu oraz umiemy wykorzystać mankamenty rywala. Wykorzystaliśmy je w stu procentach i wygraliśmy 3:0. Cieszy „zero z tyłu” i postawa drużyny. Cieszy dobry początek, a jak dobrze pamiętam – od kiedy jestem w Tychach – to tylko debiut zaliczyłem zwycięsko, wygrywając 2:1 z Chrobrym Głogów. Później było już gorzej. Sezon 2018/19 zaczęliśmy od porażki 1:2 w Opolu, a rundę wiosenną od porażki 0:2 w Olsztynie, natomiast sezon 2019/20 od porażki 1:2 w Radomiu i rundę wiosenną od remisu 2:2 z Sandecją w Tychach. Pół roku temu też najpierw była pucharowa porażka z Wisłą Płock 1:2, a po niej 0:0 w I-ligowej inauguracji ze Stomilem Olsztyn. Cieszy więc takie przełamanie i… godziny 12.40, o której zaczynał się mecz w Łodzi, bo ta godzina też nam nie leżała. Mówiąc krótko – jesteśmy zadowoleni.
Mając niespełna 15 lat zagrał w sparingu pierwszej drużyny Polonii Bytom, a teraz grać będzie w Centralnej Lidze Juniorów w barwach Wisły. Bytomianie sprzedali do Krakowa pomocnika Franciszka Stachonia i cieszą się z postawy Mariusza Fornalczyka w Pogoni Szczecin.
Tym bytomskim kibicom, którzy oglądali ostatnią kolejkę ekstraklasy, zapewne mocniej zabiły serca, gdy w końcówce meczu z Wisłą Kraków w składzie Pogoni Szczecin pojawił się Mariusz Fornalczyk. Do Szczecina trafił z Olimpijskiej ostatniego lata. W piątek zaliczył trzeci i najlepszy dotąd występ w lidze.
– Wszyscy doskonale znamy walory Mariusza. Gdy finalizowany był jego transfer do Pogoni, mieliśmy świadomość, że jeśli będzie odpowiednio prowadzony, to prędzej czy później pokaże swoje walory w ekstraklasie, bo jego motoryka jest na poziomie europejskim. Jak widać, trochę to trwało, skoro musiało minąć ponad pół roku, byśmy doczekali się pierwszego godnego odnotowania występu Mariusza. To było 10 minut, które pokazało, że można wejść do polskiej ligi bez kompleksów, wygrać na skrzydle 5 z 6 pojedynków, pokazać się z bardzo dobrej strony. Jestem pełen wiary w umiejętności Mariusza i w to, że trener Kosta Runjaić ma na niego pomysł. Trzymamy kciuki za naszego wychowanka, pozostaję zresztą z nim w kontakcie i powtarzam, że cierpliwość jest najważniejsza. Mariusz zna swoją wartość i wie, że przyjdzie moment, kiedy będzie stanowił o sile swojej drużyny – wyraża nadzieję dyrektor bytomskiego klubu.
SUPER EXPRESS
„Super Express”: – Sprawił pan, że piłkarze Wisły Kraków biegają po 120 km co mecz. Dadzą radę tak orać do maja?
Peter Hyballa: – Myślę, że tak. Mój trening jest ciężki, ale polega również na sztuce regeneracji. Zawsze musisz znaleźć ten balans. Czasem zespół zbyt często traci piłkę. Jeśli jesteś lepszy w posiadaniu piłki, to masz władzę. Pomysł na mecz jest po twojej stronie. Ostatnie dwa spotkania graliśmy w totalnym śniegu – z Jagiellonią i ze Śląskiem. Wtedy nie możesz grać w normalną piłkę, grasz długimi podaniami. Musisz mieć drugą piłkę. Wszystkie muszą być nasze. W mojej drużynie musisz co mecz biegać jak diabeł i grać jak diabeł. Prawie każdy nasz mecz był „stykowy” – 1:1, 1:0, 3:4, 1:1, 2:1 Musimy się szarpać o każdy punkt.
(…) – Czy Jakub Błaszczykowski przejawia chęci pomagania w treningu?
– Jestem tutaj trzy miesiące. Wszyscy zdążyli już zauważyć, że jestem postacią dominującą. To oznacza, że Kuba pomaga mi, ale tylko jako zawodnik. Jeśli rozmawiamy o sprawach treningowych, organizacyjnych, to sprawa jest jasna – Kuba jest zawodnikiem, a ja trenerem. Rzadko zdarza się, by właściciel był również piłkarzem, ale tutaj granice są przejrzyste. Jesteśmy w dobrej relacji, ale to ja jestem bossem w drużynie.
Śląsk Wrocław weźmie Jerzego Brzęczka?
(…) Jeśli Śląsk nie wygra – a gra u siebie – to los Lavicki będzie przesądzony. Kto go zastąpi? Możliwe, że będzie to były selekcjoner reprezentacji, Jerzy Brzęczek. Jeśli jednak Śląsk postawi na tego szkoleniowca, to zacznie on pracę dopiero po zakończeniu sezonu, ponieważ jest związany kontraktem z PZPN. Możliwe więc, że klub spisze ten sezon na straty i pozwoli dokończyć rozgrywki Laviczce, a następnie zastąpi go Brzęczkiem.
Fot. Newspix