Sporo się dzieje w piątkowej prasie. Mamy wywiady z Klausem Fischerem, Rafałem Janickim czy Alexem Sobczykiem i jego trenerem mentalnym, który jest księdzem. Mamy sylwetki Kamila Piątkowskiego i Dejana Drażicia. Są też rozmówki z Jackiem Gmochem i Adrianem Benedyczakiem.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Klaus Fischer zdobył 268 bramek w Bundeslidze i zajmuje drugie miejsce w klasyfikacji strzelców wszech czasów. Ale jeszcze tylko kilka meczów.
MACIEJ SZMIGIELSKI: Liczy pan jeszcze, ile goli ma przewagi nad Robertem Lewandowskim i kiedy nasz napastnik wskoczy na drugie miejsce w klasyfikacji strzelców wszech czasów Bundesligi?
KLAUS FISCHER: Od kilku miesięcy już nie sprawdzam tego, bo wiem, że mnie przegoni. To nieuniknione. Wasz napastnik jest w takiej formie, że przemknie obok mnie ekspresowo. Ile mu jeszcze brakuje goli do mnie?
Lewandowski ma w Bundeslidze 260 bramek, pan 268.
No to może już nawet w lutym spadnę na trzeci stopień podium, może w pierwszej połowie marca. Ale że to się stanie, to nie ulega wątpliwości.
Gdy w 1988 roku kończył pan karierę jako drugi najskuteczniejszy piłkarz w historii Bundesligi, spodziewał się pan, że ktoś kiedyś okaże się skuteczniejszy?
To się zmieniało. Gdy ja przestałem grać w piłkę, to w Niemczech mieliśmy wielu świetnych środkowych napastników i wtedy wydawało mi się bardziej realne, że ktoś mnie dogoni. Ale większość napastników wybierało grę za granicą, zwłaszcza Serie A kusiła niemieckich piłkarzy. A potem to już byłem przekonany, że umrę jako drugi strzelec, że mojego osiągnięcia nikt nie przebije. Aż pojawił się wasz Lewandowski.
Co u pana przeważa: podziw dla Polaka czy może jednak jakaś forma niechęci?
Zdecydowanie podziw i uznanie. O niechęci nie ma mowy, ale wiadomo, że nikt nie lubi przegrywać. A ja na stare lata muszę jeszcze przeżyć, że ktoś okaże się lepszy ode mnie. Że jeszcze mając 71 lat, doznam takiej porażki, to bym się nie spodziewał. Ale już na poważnie, to naprawdę podziwiam Lewandowskiego.
Za co najbardziej?
Za wszechstronność. Może strzelać lewą nogą, prawą, głową, wykonuje rzuty karne, wolne, coraz częściej też ma udane dryblingi. I jest przede wszystkim niezwykle skuteczny, jak już ma okazję, to jej nie marnuje.
Mecz z Rakowem pokaże, w jak poważnych tarapatach znajduje się Legia. To nie jest jej dobry moment.
Wokół drużyny, która w Bielsku-Białej zagrała słabo, wolno, przewidywalnie i jednowymiarowo, zebrały się ciemne chmury. W trakcie meczu dochodziło do wymiany zdań zawodników, które niekoniecznie mogą służyć za przykład savoir-vivre’u albo być obrazkiem ilustrującym stwierdzenie „wszystkie ręce na pokład, ciągniemy wózek w jednym kierunku”. To też nie buduje odpowiedniej atmosfery w zespole, a ostatnie wyniki nie pudrują mankamentów. Pole manewru przed meczem z Rakowem jest właściwie żadne. Transferów do klubu nie ma, bo na zawodników, jakimi chciałaby się wzmocnić Legia (gotowych do gry w podstawowej jedenastce od razu) nie ma pieniędzy. Budżet na zimowe wzmocnienia to około 500 tys. euro. Na wszystko. Dlatego zmianą, w porównaniu ze spotkaniem w Bielsku-Białej, będzie powrót do jedenastki Artura Jędrzejczyka, który pauzował za kartki. Ale przecież miesiąc temu 33-letni kapitan rozegrał jeden z najsłabszych meczów w sezonie i to on odpowiadał za dwa rzuty karne dla Stali. Wtedy mocno narzekano na jego formę i niefrasobliwe, czasem wręcz niebezpieczne zachowania szczególnie przy wyskokach do piłki, kiedy łokcie obrońcy mocno pracują w okolicach karku i głowy rywala, co najczęściej kończy się upomnieniem.
Przechodzący latem z Rakowa do Salzburga Kamil Piątkowski lubi dobrze zjeść i ciężko trenować. Kiedy nie zrobi czegoś dodatkowo – źle się czuje.
Kilka dobrych lat minęło, od kiedy z początkiem nauki w gimnazjum przeprowadził się z rodzinnego Jasła do Krosna, by zamieszkać w internacie Szkoły Mistrzostwa Sportowego i grać w juniorach Karpat, jednak nie zapomniał, że wcale nie był najzdolniejszy. W zespole rocznika 2000 prowadzonym przez trenera Marka Adamiaka w najlepszym wypadku był trzeci, a tak bardziej realistycznie pewnie czwarty czy piąty. Piątkowski: – Nie czułem się wyjątkowy ani fizycznie, ani technicznie. Natomiast nie brakowało mi zawziętości i zaangażowania.
Adamiak powtarzał chłopcom, że wszystko robią dla siebie. Nie dla niego czy rodziców. Bo jeśli odpuszczą, to oni poniosą konsekwencje, nie trener albo mama z tatą. Na Piątkowskiego to działało.
Piątkowski: – To mnie napędzało. Głupio było oszukiwać i nigdy nie zrobiłem nikogo w „ciula”. Dla mnie szczerość jest najważniejsza. I tak kiedy trzeba było wykonać 10 powtórzeń, ja zatrzymywałem się na 15, nie na 8 czy 9. Zawsze czułem, że mogę jeszcze coś więcej od siebie dać.
Po wielu treningach prosił o dodatkowe ćwiczenia albo po prostu o zgodę na zostanie jeszcze na boisku z kolegami. Adamiak chciał kontrolować wysiłek nastolatków dla ich własnego bezpieczeństwa, stąd konieczne pozwolenie, aczkolwiek ci… i tak kombinowali i nawet kiedy mieli przykaz odpoczynku, w tajemnicy zbierali się na tartanowym boisku szkolnym i grali czterech na czterech albo pięciu na pięciu. W takim wieku zmęczenie nie istnieje, prawda? Na więcej młodzieńczego buntu nie było miejsca, bo szkoleniowiec mieszkał przy samym internacie.
Piątkowski: – Trener widział z balkonu mój pokój, więc wystarczyło, żeby wyjrzał i wszystko wiedział. Czy to była godzina 23, czy 4 nad ranem. Czasem wpadał z kontrolą koło 20, żeby sprawdzić, czy nie szalejemy w innych pokojach. To było dobre.
Pogoń Szczecin nieprzypadkowo walczy o podium. Władze wyciągają wnioski z pomyłek i klub notuje stały progres.
Władze uczyły się także piłkarzy. Mate Cincadze za żadne skarby nie potrafi ł utrzymać odpowiedniej wagi (zapraszano na rozmowę w tej sprawie nawet narzeczoną, a później żonę Gruzina). Adam Gyurcso marzył o 1. Bundeslidze, ale z treningów znikał niezmiennie jako pierwszy. Wypożyczony z Celticu Nadir Ciftci miał niezłe CV, jednak nic więcej. Jin Izumisawa nie znał żadnego języka obcego (nawet angielskiego „yes” nie rozumiał), choć akurat jego sprowadzenie można tłumaczyć tym, że był niedrogi w utrzymaniu. Srdjan Spiridonović w związku z ofertą z Crvenej Zvezdy Belgrad stracił ochotę do występów w granatowo-bordowych barwach. Dzięki tym przypadkom skauci uważniej przyglądali się potencjalnym kandydatom, co zaowocowało zatrudnieniem Benedikta Zecha, Dante Stipicy, Alexandra Gorgona czy Luki Zahoviča. Oczywiście, błędy ciągle będą się przytrafiać, jak ze Spiridonoviciem czy Pawłem Cibickim, ale w dużej mierze to pokłosie pozycji negocjacyjnej ekstraklasy. Ci zawodnicy, których zatrudnienie jest mało ryzykowne, po prostu z reguły nie mają ochoty na przeprowadzkę do Polski.
Ksiądz Krzysztof Pelczar, trener mentalny Alexa Sobczyka, stara się, żeby na boisku nic nie zatruwało myśli napastnika Górnika Zabrze.
Można powiedzieć, że między tobą i księdzem Krzysztofem jest już przyjaźń?
AS: Nawet więcej. Traktuję go jak członka rodziny.
Poznaliście się dziesięć lat temu.
AS: Miałem 13 lat.
KP: A ja byłem trenerem mentalnym w juniorach Rapidu. W latach 2007–2011 stworzyliśmy Junior Project Team, za który odpowiadałem. Trenerzy wskazali najzdolniejszych zawodników w drużynach od U-12 i U-15. Dwa razy w tygodniu prowadziłem z nimi proste treningi mentalne, pracowaliśmy nad rozwojem osobowości, odwagą, poznawaniem siebie. W ten sposób chcieliśmy ich przygotowywać do poważnej piłki. Tak poznałem Alexa i wielu innych zawodników grających teraz poza Austrią.
Aż się zaprzyjaźniliście.
KP: Ma to związek z wędrówką przez góry i doliny. Łatwemu i szybkiemu sukcesowi towarzyszy też radość. Tam, gdzie są gole, wszyscy chcą twojej koszulki, zdjęć, autografów. Ludzie chcą być twoimi przyjaciółmi, znają cię, klepią po plecach, lajkują i Bóg wie, co jeszcze robią.
AS: To prawda.
KP: Tylko to jest ulotne. Jeżeli znikasz, to nikt nawet nie zapyta, jak się czujesz. Wolę pomóc komuś, kto nic nie ma. Znika z piłkarskiej mapy, a ty mówisz: „Chodź, dam ci rękę i pójdziemy razem. Potrwa to rok czy dwa, ale z tego wyjdziemy”. W takich sytuacjach rodzą się wielkie, szczere i głębokie przyjaźnie. Jesteś 24 godziny na dobę przy kimś, na kogo nikt więcej nie patrzy.
Na co ksiądz zwraca uwagę, gdy prowadzi piłkarzy?
KP: Nad tym, żeby poczuli, co należy do całokształtu piłkarza i człowieka. Na naszym treningu duchowo-mentalnym nie odmawiamy „Zdrowaś Mario” czy „Ojcze nasz”. To odbywa się na innej płaszczyźnie, nas zajmuje sportowy trening duchowo-mentalny. Oglądam mecze, a wielu komentatorów podkreśla, że coś siedzi w głowie zawodnika. I tak sobie myślę, przepraszam za wyrażenie: „Chłopie, pomyśl, w d… siedzi, a nie w głowie. Sukces rodzi się we wnętrzu i stamtąd wysyła impulsy do głowy”. Gdzie podejmujemy najlepsze decyzje?
Mam powiedzieć, że w sercu?
KP: W brzuchu. To przenosi się na ciało, które dostaje impulsy i musi coś zrobić. Pamiętajmy, że ono jest tłumaczem duszy i ducha na zewnątrz, pokazuje nasz stan w środku. Na boisku brakuje czasu, by zajrzeć do psychiki i coś analizować. Czyli to nie siedzi w głowie, a w jedności ducha z duszą. Ktoś to rozrywa, a później dziwi się, że nie działa.
Chodzi o spojrzenie holistyczne, całościowe?
KP: Absolutnie. Ludzie analizują i wpadają we własną pułapkę zamartwiania się nad problemami, gdzie jeden goni drugi. Tracą czas na zbędne analizy, gdy rozwiązania są czasami bliskie i proste. Na boisku trzeba decydować w mikrosekundach. Widać po twarzy zawodnika, gdzie on patrzy. Jeżeli robi to za długo, zaraz straci piłkę. A jak się układa, to efekty są jak w meczu Górnika z Legią. Barcelońskie trio: pach-pach-pach i dziękuję.
Barcelońskie trio wróciło w meczu z Lechem. Nowak-Jimenez-Sobczyk i gol.
KP: I tak sobie powinni grać. Do tego wymagana jest współpraca, stałe nadawanie na tych samych falach, a nie co jakiś czas.
Gdy Dejan Dražić był dzieckiem, uwielbiał FC Barcelona. W wieku 20 lat zagrał przeciwko niej i był świadkiem słynnego karnego.
Dražić miał 12 lat, gdy trafił do akademii tego słynnego klubu z Belgradu. Ze wsi Vladimirovac, w której mieszkał z rodziną, do stolicy jest około 50 kilometrów. – Przez dwa lata wstawałem o świcie i szedłem do szkoły. Później jechałem prawie dwie godziny na trening. Po zajęciach posiłek w klubie i kolejne dwie godziny do domu. Wracałem po godzinie 22 i nie miałem sił na nic. Później zamieszkałem sam w Zagrzebiu, następnie z kolegą. Trzeba było nauczyć się samodzielności, ale życie było łatwiejsze – opowiada.
W Partizanie, o którym marzył, mu jednak podziękowano. Dostał propozycję testów w Rubinie Kazań i poleciał do Rosji, ale nie zdecydował się tam zostać. Stwierdził, że długo musiałby czekać na szansę, a jeśli znajdzie odpowiedni klub w Serbii, może być jego pierwszoplanową postacią. I z OFK trafi ł w dziesiątkę. W końcu jednak wyjechał do Hiszpanii. Od dziecka kibicował Barcelonie, a gdy wieszał plakaty ówczesnych gwiazd tego klubu, nawet nie marzył, że 14 lutego 2016 sam, jako zawodnik Celty Vigo, wybiegnie na murawę Camp Nou. – Wszedłem na boisko na ostatnich kilkanaście minut. Niedługo później Barcelona miała słynnego karnego. Messi lekko podał w bok, a Luis Suarez trafił do siatki. W tej jednej chwili utwierdziłem się w przekonaniu, że są geniuszami. Przegraliśmy 1:6 – opisuje Serb.
Obrońca Podbeskidzia, Rafał Janicki o swojej walce z krytyką i postrzeganiem własnej osoby.
Kiedy pan poczuł, że jest źle odbierany?
Sam nie wiem. Opinia ludzi na mój temat nijak ma się do mojego piłkarskiego CV, bo przez wszystkie lata, do września 2020, regularnie grałem. Zdanie trenerów było dla mnie najważniejsze, a nie to, co ktoś anonimowy o mnie pisał.
Gdy po raz ostatni robiłam z panem dłuższy wywiad, rozmawialiśmy o ofercie z Bolonii, która była panem poważnie zainteresowana. To był rok 2017. Co poszło nie tak?
Może gdybym nie zdecydował się na Lecha, a wyjechał za granicę, wszystko potoczyłoby się inaczej? Temat Bolonii faktycznie był, tylko że Lechia na ten transfer się nie zgodziła. Dwa, trzy razy mogłem wyjechać, najbliżej byłem przenosin do Belgii, kiedy dowiedziałem się, że trener Piotr Nowak nie chce mnie w swojej drużynie. Ale czy tak naprawdę jest sens, żebym się teraz nad tym zastanawiał? Pewnie, że oczekiwania wobec siebie miałem inne, większe, ale dziś, będąc w Podbeskidziu, doceniam, że jestem zdrowy, że wciąż gram w piłkę. Błędy na pewno popełniłem i popełniać będę, normalna sprawa. Błędy popełnia każdy, kwestia tego, jak się do nich podchodzi.
Kiedyś miał pan z tym duży problem. A dziś?
W przeszłości bardzo mocno się przejmowałem, trawiłem wszystko nie przez godzinę, a przez kilka dni. To był błąd. Teraz już nie rozpamiętuję.
Kiedy nastąpił przełom w pana myśleniu?
Po narodzinach dziecka. Maksymilian przyszedł na świat w listopadzie 2018 roku, wtedy zacząłem się zmieniać. Wracając do domu, przestaję myśleć o tym, co jeszcze godzinę temu działo się na boisku. Widzę uśmiech synka, wszystko mija. Kiedy pojawił się w naszym życiu, usunąłem media społecznościowe. Telefon leży gdzieś w domu na półce, ładuję go raz na dwa dni. Dobrze mi z tym. Wolałem epokę sprzed czasu smartfonów, kiedy człowiek wychodził na podwórko i niczym się nie przejmował.
Rok 2018 to pana okres gry w Lechu. Poznań to wyjątkowo trudny teren, ogromna presja.
Wspominam go dobrze, szczególnie pierwszy rok. Presja jest wszędzie, teraz w Podbeskidziu też. Tutaj stres jest nawet większy, bo walka o utrzymanie to zdecydowanie inny ciężar gatunkowy, więcej traci się, spadając z ligi niż nie zdobywając mistrzostwo Polski.
SPORT
Rozmowa z byłym piłkarzem m.in. Cracovii, Termaliki i Rakowa, Dariuszem Pawlusińskim przed najbliższą kolejką Ekstraklasy.
Zacznijmy od pierwszej tegorocznej kolejki. Bardziej był pan zaskoczony porażką Cracovii z Wartą czy rezygnacją Michała Probierza z posady trenera i wiceprezesa „Pasów”?
– Bardziej byłem zaskoczony decyzją trenera Probierza, który pracował z drużyną przez cały okres przygotowawczy i nagle, po jednej porażce, rzucił ręcznik. Mecz przecież nie był najgorszy w wykonaniu Cracovii, miała sytuacje do zdobycia bramki, więc tym bardziej decyzja szkoleniowca była zaskakująca.
Koniec końców trener Probierz pozostał na stanowisku…
– Tego się można było spodziewać. Profesorowi Filipiakowi nie na rękę było pozbycie się Michała Probierza, bo to dobry szkoleniowiec.
Większe wrażenie zrobiło na panu zwycięstwo Podbeskidzia z Legią czy odwrócenie losów spotkania z Wisłą Kraków przez Piasta?
– Stawiam na zwycięstwo Podbeskidzia. Po cichu liczyłem, że bielszczanie nie przegrają tego spotkania. Dlaczego? Pobyty w Stanach Zjednoczonych czy Dubaju nie służą drużynom. To nie tylko ogromny skok temperatury, ale również zmiana strefy czasowej. Powiem panu w zaufaniu, że gdybym był bukmacherem, nie postawiłbym na zwycięstwo Legii w Bielsku-Białej. Ten wynik to ogromny plus dla Podbeskidzia.
Oprócz tergo Podbeskidzie wzięło na testy medyczne liberyjskiego napastnika Petera Wilsona, a Filip Bainović z Górnika Zabrze powędrował na wypożyczenie.
SUPER EXPRESS
Rozmowa z Arturem Wichniarkiem przed starciem polskich strzelb w Bundeslidze.
„Super Express”: – Ten strzelony tydzień temu gol pomoże Piątkowi wywalczyć miejsce w podstawowym składzie?
Artur Wichniarek: –W przypadku napastnika każdy gol ma znaczenie, bo nabiera on zaufania do swoich umiejętności, do podejmowania lepszych decyzji. Dardai nie będzie miał powodów, żeby nie wystawić go dzisiaj do składu.
– Znasz Dardaia piłkarza i jako trenera. Mógłbyś coś podpowiedzieć Piątkowi?
– Dardaia znam z boiska, czasami spotykały się nasze rodziny, a nasze żony znają się dobrze, ale przyszłość Piątka jest wyłącznie w jego własnych nogach i głowie. Obojętnie, kto jest trenerem, to piłkarz musi dawać z siebie 100 proc. Nie mówię, że tego nie robi, bo nie przez przypadek jest najskuteczniejszym zmiennikiem w Bundeslidze. Krzysiek nigdy nie zmieni swojego stylu gry i nie będzie napastnikiem jak Lewandowski. Poprzedni trener Labbadia próbował nawet zmienić ustawienie i grał dwoma napastnikami, ale nie przyniosło to Hercie efektów punktowych.
Jacek Gmoch komentuje zmianę selekcjonera w naszej reprezentacji.
„Super Express”: – Zaskoczyła pana decyzja o zwolnieniu Jerzego Brzęczka?
Jacek Gmoch: –Sama decyzja nie, ale moment jej podjęcia tak. Brzęczek nie był gotowy do objęcia tej posady. Próbował coś zrobić, ale to nie wystarczyło i czas go zweryfikował. Żaden z polskich trenerów nie ma czym zaimponować piłkarzom kadry grającym za granicą, a jest ich większość.
Zatem wybór Paula Sousy jest dobry?
– Ważny aspekt to model budowy reprezentacji wokół najlepszego zawodnika, czyli Roberta Lewandowskiego, wybranego na piłkarza roku na świecie. W przeszłości Fernando Santos zbudował reprezentację Portugalii wokół Cristiano Ronaldo. Pamiętamy, że w meczu finałowym Euro 2016 przeciwko Francji Ronaldo na początku doznał kontuzji, ale stał za linią autową idyrygował drużyną. To było znamienne. Santos nie miał nic przeciwko temu, bo to mądry człowiek.
Rozmowa z Adrianem Benedyczakiem, który zapewnił Pogoni Szczecin zwycięstwo nad Rakowem.
„Super Express”: – Świetnie zachowałeś się przy akcji bramkowej, gdy uprzedziłeś doświadczonego Andrzeja Niewulisa. Ponoć ćwiczysz takie zagrania z trenerem Robertem Kolendowiczem.
Adrian Benedyczak: – Ćwiczymy na boisku, ale trener Kolendowicz po każdym meczu wysyła piłkarzom, szczególnie tym młodym, filmiki z naszych meczów z analizą ruchów i zachowania na boisku. Uczulał mnie, żebym ustawiał się za plecami obrońcy, żeby on stracił mnie ze swojego radaru.
– Jak dużo dało ci wypożyczenie do Chrobrego w ubiegłym sezonie?
– To był strzał w dziesiątkę. Na początku trener Runjaić nie chciał mnie puścić, bo niejasna była sprawa z odejściem Adama Buksy. Walczyłem do ostatniego dnia o wypożyczenie. W Chrobrym nabrałem dużo pewności siebie. Trener Ivan Djurdjević dał mi poczucie, że jestem ważnym piłkarzem dla niego. Zostawałem z nim po treningach i miałem indywidualne treningi strzeleckie.
Fot. FotoPyK