Dziwny to był mecz. Spotkały się dwie ekipy, które potrafią grać w piłkę i które lubią ją mieć przy nodze. Problem Arsenalu polegał jednak na tym, że by mieć piłkę przy nodze, to najpierw trzeba ją rywalowi odebrać. Kanonierzy jakoś się do tego nie kwapili i nawet przy jednobramkowej stracie nie ruszyli na graczy Manchesteru. Więc od gola Sterlinga oglądaliśmy klepanie Citizens i przyglądanie się graczów Arsenalu. Prawie tak, jakby ta skromna porażka im pasowała.
Trudno zarzucić Arsenalowi, że był dziś bezpłciowy. To był poukładany zespół z dość klarownym planem na mecz. Oglądaliśmy zatem bardzo wyraźny artetyzm – mnóstwo akcji otwieranych krótkim rozegraniem z bramkarzem, sporo podań wymienianych już pod własnym polem karnym, dynamiczne ataki skrzydłami. Arsenal nie chciał pozbywać się piłki, chciał ją trochę pogłaskać. Ale brakowało tam dwóch ludzi – kogoś, kto posłałby decydujące podanie. I kogoś, kto włoży kij w szprychy Manchesteru City.
Oczywiście pierwszą z wyżej wymienionych ról mógłby odgrywać Mesut Ozil, ale on od dłuższego czasu w klubie zajmuje się jedynie kasowanie przelewów na swoim koncie. A w drugą z potrzebnych funkcji mógłby wcielić się dopiero co kupiony Thomas Partey, ale on z kolei dopiero co dołączył do treningów z zespołem.
No i cały misterny plan Kanonierów niby miał kształty, niby jakoś funkcjonował, ale ze strony gości brakowało ewidentnie konkretów. Takiego mięsa – realnych szans strzeleckich, przyciśnięcia ekipy Guardioli, wrzucenia rywala na karuzelę już na przeciwnej połowie boiska.
To, czego nie robił Arsenal, robił doskonale Manchester. I to nawet mimo braku Kevina de Bruyne. W buty Belga dość zgrabnie i bezboleśnie wskoczył dziś Raheem Sterling. O golu Anglika jeszcze napiszemy, natomiast dzisiaj oglądaliśmy go w trybie “rozgrywający”. To nie był ten znany nam szybkobiegacz z głową w chmurach, tylko facet, który potrafił dryblingiem, kółeczkiem czy balansem ciała stworzyć przewagę w środku pola. Groźny był Mahrez, który nie tylko szukał swojej tej swojej lepszej lewej nogi, ale też strzelał i dośrodkowywał nogą, którą na ogół się tylko podpiera.
Dość symptomatyczne były te obrazki, gdy Citizens długo rozgrywali piłkę pod polem karnym Arsenalu. Gdyby gospodarze dostawali punkt za każde przeniesienie piłki z jednej flanki na drugą, to już przed przerwą nastukaliby tyle punktów, że wygraliby trzy siatkarskie sety. Przytłaczające były te statystyki pierwszej połowy – 65% do 35% w posiadaniu piłki na korzyść City. W podaniach prawie dwukrotna przewaga Manchesteru. Arsenal kocha mieć piłkę, a dzisiaj musiał patrzeć, jak inny zespół ma ją przy nodze.
I musiał oglądać też takie akcje, jak ta przy golu na 1:0. Fantastyczne było to rozegranie Manchesteru. To dość wyświechtane, ale niech będzie, bo pasuje to stwierdzenie jak ulał – piłka krążyła jak po sznurku. Przeszywające podanie przed linię pomocy rywala, drybling, zmiana strony, wygrany pojedynek, ruch na dobitkę. Elementarz atakowania dla grupy zaawansowanej.
Pewnie niektórzy będą mieć pretensje do Leno, że ten po dobitce został w blokach. Ale wydaje się, że nie pomogła mu śliska murawa i po prostu osunęła mu się stopa. Trudno winić Niemca, bo przecież swoje w tej akcji zrobił – to koledzy z defensywy nie zdążyli do tej dobitki Sterlinga.
Arsenal dopiero w ostatnich minutach pierwszej połowy stworzył sobie groźne sytuacje. Najpierw Saka świetnie wkleił się w linię spalonego, ale znakomicie w sytuacji sam na sam interweniował Ederson. Trzy minuty później – znów Brazylijczyk ratuje tyłki kolegom z defensywy. Tym razem w roli strzelca był Aubameyanga, ale znów golkiper Manchesteru popisał się świetną paradą.
Kanonierzy przeoczyli swój moment na powrót do meczu i… właściwie na tym ich inwencja w tym starciu się skończyła. Dziwna to była druga połowa. Momentami można było odnieść wrażenie, że Manchester czeka na jakiś zryw rywala. Doskok, wywarcie presji, wyższy pressing. Tymczasem Arsenal cały czas grał tak, jakby bronił dobrego rezultatu z pierwszego meczu i to 0:1 w rewanżu by im pasowało.
Niech wymowny będzie fakt, że najgroźniejszym momentem tej drugiej połowy był upadek Pepe po starciu z rywalem. Skrzydłowy Arsenalu chwycił się za kolano, szybko wołał o pomoc medyków, ale po dwóch minutach wrócił do gry. No i tyle. Chyba, że jako ciekawszy moment uznamy strzał Luiza z rzutu wolnego trzy metry nad poprzeczką.
Jeśli ktoś był zadowolony z tego, co zobaczył w pierwszej połowie, to drugiej nie musiał włączać. Przynajmniej poszedłby spać/na spacer/na imprezę z przekonaniem, że jego oczekiwania estetyczne zostały zaspokojone.
Ekipa Guardioli wraca do gry – to dopiero drugie zwycięstwo po czterech meczach, strata do Evertonu wynosi nadal sześć punktów. Ale Manchester ma do rozegrania jeszcze jeden mecz zaległy. Teraz na rozkładzie City – West Ham i Sheffield, a później dwie kolejki prawdy. Najpierw przyjazd Liverpoolu, przerwa na kadrę i wyjazd na Tottenham.
Manchester City – Arsenal FC 1:0 (1:0)
Sterling (23.)
fot. NewsPix