Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nie było w Europie potężniejszego klubu niż Liverpool. The Reds wygrywali na wszystkich frontach. Od 1976 do 1984 roku zgarnęli siedem z dziewięciu tytułów mistrzowskich w kraju. Do tego dołożyli cztery triumfy w Pucharze Europy. Nie wiodło im się tylko w Pucharze Anglii, lecz coś nam się wydaje, że fani z Anfield potrafili przymknąć na to oko. Jednak trochę niepostrzeżenie po drugiej stronie parku Stanleya wyrósł Liverpoolowi równorzędny przeciwnik w walce o trofea. W sezonie 1984/85 Everton zepchnął rywali zza miedzy z ligowego tronu, sięgając tym samym po pierwsze mistrzostwo Anglii od piętnastu lat. Gigantyczne wydarzenie – wyobrażacie sobie, że teraz przykładowe Torino nagle wydostaje się z przeciętności i przerywa hegemonię Juventusu w Serie A? The Toffees czegoś w tym stylu dokonali.
I jest w tym wszystkim tylko jeden problem. Mało kto tak naprawdę widział tamten Everton w akcji. – Futbol zdecydowanie za wysoko się ceni – grzmiał szef redakcji sportowej BBC, Jonathan Martin. – Nie jest zapisane w dekalogu, że mecze piłkarskie muszą być transmitowane w publicznej telewizji.
Everton wychodzi na prostą
Everton na początku lat osiemdziesiątych przechodził przez okres wielkich turbulencji. Drużyna z donośnym łoskotem wyleciała z ligowej czołówki i w sezonie 1979/80 uplasowała się na fatalnym, dziewiętnastym miejscu w ligowej tabeli. Nie spadła, wówczas w angielskiej ekstraklasie występowały dwadzieścia dwa zespoły, no ale do degradacji zabrakło niewiele. Na mecie rozgrywek The Toffees mieli tylko cztery punkty zapasu nad czerwoną strefą. A przecież mówimy o klubie, który zaledwie cztery sezony z całej swojej bogatej historii spędził poza najwyższym poziomem rozgrywek.
Degradacja byłaby więc postrzegana jako dziejowa klęska.
Następna kampania niby wypadła lepiej, bo Everton uplasował się na piętnastej pozycji, ale to tylko pozory. W praktyce dystans dzielący drużynę od strefy spadkowej zmniejszył się już do trzech punktów. Wówczas sir Philip David Carter, prezydent klubu, stracił cierpliwość do trenera Gordona Lee. Na ławce trenerskiej Evertonu zasiadł Howard Kendall. Co okazało się strzałem w dziesiątkę.
LIVERPOOL WYGRA Z EVERTONEM? KURS: 1.87 W EWINNER!
Kendall już jako piłkarz zrobił w Evertonie znaczącą karierę. Trafił na Goodison Park jako obrońca, lecz szybko przerobiono go na środkowego pomocnika. Stworzony przez niego tercet z Alanem Ballem i Colinem Harveyem kibice nazwali wymownie “Świętą Trójcą”. Oczywiście Kendall nie był zawodnikiem tej klasy co Ball, 72-krotny reprezentant Anglii, mistrz świata z 1966 roku. Ale swoją robotę w środkowej strefie boiska wykonywał rzetelnie. W 1970 roku sięgnął w barwach The Toffees po mistrzostwo Anglii. Potem przez pewien czas był nawet kapitanem zespołu. – Różnie nas nazywano. “Los Tres Amigos”, “Święta Trójca”, “Trzy Gracje” – wspomina Kendall w swojej autobiografii. – Potrafiliśmy zrobić w drugiej linii wszystko. Kontrolować grę, przełamywać rywala. Wygrywaliśmy dla Evertonu mecze. Zrozumieliśmy się właściwie od razu, nie potrzebowaliśmy czasu na złapanie zgrania.
Pomnik “Świętej Trójcy”
Z kolei Colin Harvey opowiadał: – Alan Ball dołączył do nas w 1966 roku. W sobotę, jeszcze przed jego przyjazdem, graliśmy z Liverpoolem o Tarczę Dobroczynności. Na Goodison Park, bo takie wtedy były zasady. Przegraliśmy 0:1, ale mogło być nawet 0:5. Kompletnie nas zmiażdżyli. W poniedziałek dołączył do nas Bally, a dwa tygodnie później zagraliśmy z Liverpoolem mecz ligowy. Wygraliśmy 3:1. Taką różnicę zrobił Bally. Podniósł nam wszystkim poprzeczkę. Na każdym treningu dawaliśmy z siebie więcej niż wcześniej, bo chcieliśmy grać tak dobrze jak on. W 1967 roku do klubu trafił też Howard. Od razu nawiązała się miedzy nami więź. Nadawaliśmy na tych samych falach.
Początkowy plan był taki, żeby Kendall w 1981 roku wyciągał Everton z kryzysu jako grający trener. W takiej roli doskonale sprawdził się wcześniej w Blackburn Rovers, skąd wykupił go prezydent Philip Carter. Jednak co innego wywalczyć awans z trzecioligowym klubem, a co innego pełnić rolę grającego trenera na poziomie First Division. 35-letni Kendall kilka razy pojawił się wprawdzie na boisku, lecz nie był już w stanie zagwarantować nawet ułamka tej jakości, jaką zapewniał drużynie dekadę wcześniej. W grudniu oficjalnie zakończył piłkarską karierę i skoncentrował się na trenerskich zadaniach. A roboty miał sporo. – Zacząłem od wymiany całego sztabu szkoleniowego, który został skompletowany przez mojego poprzednika. Odniosłem wrażenie, że wokół zespołu zgromadziła się grupa ludzi dobrana nie z uwagi na kompetencje, ale układy koleżeńskie. Dzisiaj wiem, że przesadziłem. Wyrzuciłem wtedy kilka osób, które rzetelnie wykonywały swoją pracę dla Evertonu – przyznał Kendall.
Jednym z odpalonych wówczas z Goodison Park trenerów był Eric Harrison. Anglik szybko znalazł zatrudnienie jako szkoleniowiec w akademii Manchesteru United. To w dużej mierzy on odpowiadał za wypromowanie do pierwszego zespołu całej zgrai legendarnych już dziś wychowanków, takich jak David Beckham, Gary Neville, Nicky Butt, Ryan Giggs i Paul Scholes.
Rewolucja nie ominęła też pierwszej drużyny Evertonu.
Wzmocnienia dokonane przez Kendalla
Dla nowego szkoleniowca The Toffees kluczowym elementem sprawnie funkcjonującej drużyny było zachowanie balansu między wyjściowym składem a ławką rezerwowych. Co dzisiaj jest już oczywiste – każdy trener chce mieć najlepiej dwie równorzędne jedenastki do dyspozycji, a w najgorszym razie pięciu czy sześciu zmienników, którzy mogą w każdej chwili wskoczyć do składu i zrobić różnicę. Jednak na początku lat osiemdziesiątych nie wszyscy szkoleniowcy wyznawali tego rodzaju filozofię. Wielu managerów w angielskiej ekstraklasie ograniczało się do gry żelaznym składem. Trzynastoma-czternastoma zawodnikami. Reszta na murawie pojawiała się od wielkiego dzwonu albo w razie wyższej konieczności. Kendall nawet nie chciał słyszeć o takich rozwiązaniach. Oczekiwał wzmocnień.
I doczekał się ich.
EVERTON WYGRA DZIŚ Z LIVERPOOLEM? KURS: 3.87 W TOTOLOTKU!
Już podczas pierwszego okna transferowego nakłonił Cartera do przeprowadzenia aż siedmiu transferów. Kibice Evertonu nowych zawodników określili mianem “Siedmiu wspaniałych”. Sporo w tym jednak było przekąsu. Kendall bowiem straszliwie spudłował w ocenie potencjału większości graczy.
Alan Biley, Mickey Thomas, Alan Ainscow, Mick Ferguson, Mike Walsh – żaden z nich furory przy Goodison Road nie zrobił. Wyjątkiem okazał się natomiast Neville Southall – walijski bramkarz, który zagrał dla Evertonu prawie 750 meczów i w swoim czasie mógł uchodzić za jednego z najlepszych golkiperów w Europie. Kendall miał go na oku jeszcze za czasów pracy w Blackburn, lecz wtedy jego klubu nie było stać na zapłacenie kwoty odstępnego.
– Za Neville’a zapłaciliśmy 150 tysięcy funtów, ale był wart tych pieniędzy. Co innego Alan Biley – wspomina Kendall. – Do dziś pamiętam, jak Dennis Law dziwił się w jednej z rozmów radiowych, że Bob Paisley pozwolił Evertonowi zgarnąć takiego napastnika jak Biley. Okazało się jednak, że Paisley wiedział więcej niż ja i Law, dlatego odpuścił negocjacje. Biley poruszał się po boisku za małymi kroczkami, dlatego niby zawsze był bardzo bliski opanowania piłki, ale koniec końców tego nie robił. No i ta jego blond czupryna… Nigdy nie miałem zaufania do łysych i blondynów. Za bardzo się wyróżniają na boisku.
“Howard Kendall od razu mi zaimponował. Był pełen energii i prostolinijny. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, rozmowę zaczął od pytania: “Napijesz się ze mną drinka?”. Odpowiedziałem szczerze, że jestem abstynentem. Spojrzał na mnie wtedy jak na przybysza z innej planety”
Neville Southall
Na szczęście dla The Toffees, w kolejnych latach Kendall poprawił swoją transferową skuteczność. Za jego sprawą na Goodison Park trafiali zawodnicy, którzy szybko zaczynali stanowić o sile zespołu. Trevor Steven, Peter Reid, Pat Van Den Hauwe, Derek Mountfield, Paul Bracewell, Andy Gray, Adrian Heath – wyliczankę można prowadzić długo. Wszyscy byli stosunkowo młodzi, a co za tym idzie – również stosunkowo niedrodzy. Sir Philip Carter – można z przymrużeniem oka powiedzieć, że jak przystało na Szkota – starał się spełniać zachcianki managera, ale nie miał zamiaru szaleć na rynku. Jego podejście do kwestii transferowych dość dobrze obrazuje wypowiedź na temat Trevora Francisa. Pierwszego brytyjskiego zawodnika, za którego zapłacono milion funtów. – Ani ja, ani zarząd Evertonu nie mamy zamiaru nigdy zrobić czegoś tak głupiego i nieodpowiedzialnego. Z całym szacunkiem dla Francisa, bo powszechnie wiadomo, że to wspaniały zawodnik. Sam też tak sądzę. Ale wydać milion funtów na piłkarza?! To absurdalna kwota.
Przebudowany Everton szybko skończył z walką o utrzymanie. W sezonie 1981/82 podopieczni Kendalla znaleźli się na ósmym miejscu w tabeli. Rok później wskoczyli jeszcze o oczko wyżej. Na bodaj największą gwiazdę zespołu wyrósł Graeme Sharp, który wcześniej w ogóle nie potrafił przebić się do składu. Kendall otworzył też drzwi do pierwszej drużyny przed najbardziej obiecującymi wychowankami, takimi jak choćby Kevin Ratcliffe czy Gary Stevens. – To był czas przemian, ewolucji. Spośród “Siedmiu wspaniałych” tylko Neville Southall się tak naprawdę sprawdził, ale nie przejmowałem się tym za mocno. Nie bałem się szybko rezygnować z poszczególnych zawodników. Szukałem optymalnych rozwiązań – mówi Kendall.
Przeoczone mistrzostwo
Sezon 1983/84 rozpoczął się jednak dla Evertonu bardzo kiepsko. W rundzie jesiennej The Toffees przegrywali mnóstwo spotkań ligowych i mówiło się nawet, że posada managera wisi na włosku. Ekipa pełna młodych graczy nie uczyniła spodziewanego progresu. Przeciwnie – zrobiła dwa kroki wstecz. – Pewnego dnia wróciłem do domu i zauważyłem, że na drzwiach mojego garażu wandale wymalowali wielki napis: “KENDALL OUT”. Sprawy zaczynały się robić poważne – wspomina trener. – Niedługo potem odbyłem trudną rozmowę z Carterem. Prezydent zapewnił mnie, że daje mi kredyt zaufania. Kiedy słyszysz takie słowa z ust przełożonego, zazwyczaj jest to znak, że pora się pakować, bo po następnej porażce zostaniesz zwolniony.
Punktem przełomowym okazało się wyjazdowe starcie ze Stoke City w Pucharze Anglii.
7 stycznia 1984 roku Everton pokonał “Garncarzy” i ponownie nabrał wiatru w żagle. Do tego stopnia, że podopieczni Kendalla wygrali całe rozgrywki. Był to dla The Toffees pierwszy triumf w FA Cup od osiemnastu lat. Tym bardziej cenny, że odniesiony przed stutysięczną publicznością na Wembley. Dla nieopierzonej drużyny gra przed tak wielkim tłumem widzów była zupełnie nowym, inspirującym doświadczeniem. Frekwencja na Goodison Park leciała bowiem w tamtym czasie na łeb, na szyję. W całym sezonie 1983/84 na stadion przychodziło średnio mniej niż dwadzieścia tysięcy widzów, co do dziś jest zdecydowanie najgorszym wynikiem w powojennych dziejach klubu. Mogący pomieścić grubo ponad pięćdziesiąt tysięcy kibiców obiekt często po prostu świecił pustkami.
Everton FC 2:0 Watford FC (finał Pucharu Anglii 1994)
Nie było wątpliwości, że – zarówno jeżeli chodzi o wyniki sportowe, jak i wzbudzane zainteresowanie – klubem numer jeden w mieście jest Liverpool. Zresztą The Reds regularnie udowadniali swoją wyższość nad rywalami zza miedzy, co i rusz gnębiąc ich w derbowych konfrontacjach. O ile Kendallowi udało się znaleźć sposób na generalną poprawę wyników zespołu, tak w starciach z Liverpoolem nic się za jego kadencji zasadniczo nie zmieniło. Everton wciąż i wciąż dostawał po głowie. Od 1972 roku aż do marca 1984 The Toffees zaledwie dwa razy zdołali wygrać derby Merseyside. Przegrali je natomiast piętnastokrotnie. Niekiedy były to naprawdę bolesne klęski, jak choćby ta z listopada 1982, gdy ekipa Kendalla przerżnęła na Goodison Park 0:5 po czterech trafieniach Iana Rusha. W sezonie 1983/84 The Reds pokonali też Everton w finale Pucharu Ligi, odbierając mu szansę na małą podwójną koronę.
– Derby przegrane 0:5 nawet dzisiaj bywają wspominane jako jeden z najczarniejszych momentów w dziejach Evertonu – przyznaje Neville Southall. – Nadal nie obejrzałem żadnego skrótu tego spotkania, więc nie wiem nawet, czy można mnie winić za którąś ze straconych bramek. Nie sądzę, żebyśmy przegrali przeze mnie. Raczej nie popełniłem wtedy żadnego babola. Ale następne pół roku przesiedziałem na ławce. Jednak kiedy dzisiaj wracam pamięcią do tamtych lat, to sądzę, że dobrze się dla nas stało, iż Liverpool był wówczas tak mocny. Everton do rozwoju potrzebował potężnego Liverpoolu, który stanowił dla nas punkt odniesienia.
The Reds w 1984 roku zdobyli nie tylko czwarty z rzędu Pucharu Ligi i trzeci z rzędu tytuł mistrzowski. Dołożyli też do kolekcji kolejny Puchar Europy po zwycięstwie nad Romą na Stadio Olimpico. Było zatem sporą sensacją, gdy latem Everton przełamał derbową niemoc w starciu o Tarczę Dobroczynności. Mało tego – kilka tygodni później The Toffees pokonali również Liverpool w starciu ligowym. Dokładając też do tego triumfu takie wyniki jak zwycięstwo 5:0 z liderującym w tabeli Manchesterem United. Wyjazdowe 5:4 z Watfordem, 4:0 ze Stoke City i kolejne 5:0, tym razem przeciwko Nottingham Forest. Zimą 1995 roku Everton był już przed ekspertów wymieniany jako kandydat do mistrzostwa, choć przed startem rozgrywek nikt nie postawiłby na podopiecznych Kendalla złamanego pensa.
“Dla nas najważniejszy był przegrany finał Pucharu Ligi. Zgadza się, nie zdobyliśmy trofeum. Czuliśmy jednak, że dorównujemy już Liverpoolowi w każdym aspekcie gry. A przecież oni byli najlepszym klubem Europy. To nam uświadomiło, że jesteśmy drużyną podobnego kalibru”
Neville Southall
W rundzie wiosennej Everton nie tylko nie wyhamował, ale jeszcze dodał gazu. Od początku 1985 roku drużyna nie przegrała ani jednego spotkania w First Division aż maja, gdy sposób na nią znalazło Nottingham. Lecz ta porażka nie miała najmniejszego znaczenia dla układu tabeli. The Toffees zdążyli już sobie bowiem zapewnić mistrzowski tytuł. Przyklepali go na pięć kolejek przed końcem rozgrywek, nie pozostawiając konkurencji żadnych złudzeń. Liverpool, który musiał się wówczas zadowolić drugą lokatą, stracił do Evertonu aż trzynaście punktów. I zdobył o dwadzieścia bramek mniej. Ekipa Kendalla była nie tylko zabójczo skuteczna. Grała też efektowny, otwarty futbol.
Potrafiła to udowodnić również na międzynarodowej arenie, 15 maja 1985 roku pokonując Rapid Wiedeń w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Rundę wcześniej Everton okazał się w tych rozgrywkach lepszy od Bayernu Monachium. Do pełni szczęścia zabrakło jedynie triumfu w Pucharze Anglii, gdzie w finale lepszy od The Toffees okazał się Manchester United.
Co i tak nie zmienia faktu, że sezon 1984/85 jest dzisiaj uważany za najlepszy w całej historii Evertonu.
Everton FC 3:1 Rapid Wiedeń (finał Pucharu Zdobywców Pucharów 1985)
Sęk w tym, że spektakularne triumfy podopiecznych Kendalla przeszły w pewnym sensie… niezauważone. Trzeba sobie bowiem zdać sprawę, o jakim puncie w dziejach angielskiego futbolu mówimy. W połowie lat osiemdziesiątych piłka nożna w brytyjskim wydaniu kojarzyła się w pierwszej kolejności z chuligańskimi wybrykami, które z każdym rokiem przybierały na sile. Było jasne, że prędzej czy później skończy się to wszystko jakąś gigantyczną tragedią. No i tak też się stało. Najpierw doszło do śmierci kibica w zamieszkach, które wybuchły podczas spotkania Birmingham City i Leeds United. A potem finał Pucharu Europy z udziałem Liverpoolu i Juventusu został zupełnie przyćmiony przez śmierć 39 osób. Tragedia na Heysel przelała czarę goryczy – UEFA wykluczyła angielskie kluby z udziału w europejskich rozgrywkach. Najmocniej ucierpiał na tym zakazie właśnie mistrzowski Everton.
Ale to nie wszystko. Lata osiemdziesiąte stanowią również jeden z najmroczniejszych okresów w dziejach samego miasta Liverpool. Rząd Margaret Thatcher podjął szereg wysoce niepopularnych decyzji, które z olbrzymią mocą uderzyły w jeden z najpotężniejszych niegdyś ośrodków brytyjskiego przemysłu. Bezrobocie przekroczyło tam 20%, a zatem było dwukrotnie wyższe niż krajowa średnia. Kolejne fabryki padały jak muchy, choć do niedawna gwarantowały zatrudnienie tysiącom mieszkańców. Niektóre z dzielnic zaczynały przypominać slumsy.
Miastem wstrząsały liczne protesty, bynajmniej nie pokojowe.
A to jeszcze nie koniec. Gigantycznym problemem miasta był w tamtym czasie rasizm. Opowiadał o tym między innymi John Barnes, czarnoskóry gwiazdor The Reds w latach 1987 – 1997. – Zanim nie przeprowadziłem się do Liverpoolu, nie zdawałem sobie sprawy, jak głęboko segregacja rasowa wrosła w całą kulturę tego miasta. To było zdumiewające.
Protest w Liverpoolu. Jedno z wielu kultowych zdjęć autorstwa Dave’a Sinclaira
Kibice z Goodison Park często przodowali w rasistowskich wybrykach. Imitowanie małpich odgłosów, rzucanie bananami, obelżywe wyzwiska – to wszystko była norma wśród fanów Evertonu. W końcu sir Philip Carter nie wytrzymał, a jego dosadne oświadczenie obiegło czołówki wszystkich brytyjskich gazet. – Wynoście się, szumowiny – powiedział Carter w stronę rasistów i chuliganów. – Nie potrzebujemy was. Jeżeli nie potraficie kontrolować swojego zachowania, mam wam do przekazania prostą wiadomość. Wynoście się. Nie chcemy was tutaj. Nie może być tak, że dziesiątki tysięcy ludzi chcą cieszyć się meczem, a garstka idiotów to psuje.
Jeżeli zbierzemy to wszystko do kupy, to okaże się, że epokowe sukcesy Evertonu zostały po prostu przyćmione kwestiami pozasportowymi. Nie jest zresztą przypadkiem, że średnia frekwencja na stadionie The Toffees w mistrzowskim sezonie wyniosła tylko nieco ponad trzydzieści tysięcy widzów. Znacznie lepiej niż sezon wcześniej, ale wciąż grubo poniżej pojemności obiektu. Na dodatek tylko jeden mecz Evertonu w sezonie 1984/85 doczekał się telewizyjnej transmisji na żywo. Sierpniowy.
Zespół, który wywalczył mistrzostwo kraju mógł być oglądany wyłącznie w ramach skrótów najciekawszych akcji.
Rozgoryczenie Kendalla
Everton zdobył zatem mistrzostwo Anglii, dołożył do tego Puchar Zdobywców Pucharów. Zdetronizował przepotężny Liverpool. Mimo to, nie doczekał się stosownego docenienia wśród opinii publicznej.
W kolejnych rozgrywkach The Reds odzyskali krajowy tytuł, lecz w 1987 roku ponownie przyszło im oglądać plecy podopiecznych Kendalla, którzy nie grali aż tak spektakularnie jak wcześniej, ale wciąż potrafili wykazać się dobrą organizacją gry w defensywie. W związku z kolejnymi sukcesami u szkoleniowca narastała… frustracja. Anglik chciał sprawdzać się na europejskiej arenie, tymczasem w Evertonie nie było takiej możliwości. – Kara nałożona na angielskie kluby była okrutna. To było straszne. Z góry wiedzieć, że nie dostaniemy szansy na rywalizację z najlepszymi. Zawodnicy uwielbiali występy w Europie i ja – nie ukrywam – również je uwielbiałem. Byliśmy jedną z najlepszych drużyn na świecie, wszyscy to wiedzieli. Ale na boisku nie mogliśmy tego w żaden sposób udowodnić – wspomina Kendall.
W 1986 roku po szkoleniowca The Toffees zgłosiła się FC Barcelona. Carter dał trenerowi swoje błogosławieństwo i pozwolił mu na rozpoczęcie negocjacji, ale ostatecznie działacze z Camp Nou się rozmyślili. Kendall nie poprzestał jednak na poszukiwaniu opcji zagranicznych. I rok później dopiął swego. Po drugim mistrzostwie opuścił Goodison Park na rzecz Athletiku Bilbao. – Nigdy nie ruszyłbym się z Evertonu, gdybym miał tam możliwość rywalizowania w europejskich pucharach – przyznał trener.
Howard Kendall
Odejście architekta sukcesów zakończyło krótki okres dominacji Evertonu na krajowym podwórku. Od 1987 roku The Toffees zdołali zdobyć tylko dwa trofea – Puchar Anglii i Tarczę Wspólnoty w 1995 roku. Po zdjęciu zawieszenia z angielskich klubów Everton był już zbyt słaby, by włączyć się do rywalizacji o mistrzostwo kraju, a co tu dopiero mówić o celowaniu w europejskie sukcesy. Sam Kendall paradoksalnie również nie wyszedł najlepiej na zmianie otoczenia. W Bilbao nie mógł konstruować drużyny w takim samym stylu jak w Evertonie z uwagi na oczywiste ograniczenia transferowe panujące w tym wyjątkowym klubie. Po niezbyt udanej przygodzie w Kraju Basków łączono go z Manchesterem United, gdzie miał zastąpić Alexa Fergusona, lecz Szkot zdołał utrzymać posadę.
Media spekulowały także o tym, że Kendall może objąć reprezentację Anglii. Na to jednak sam trener nie miał ochoty. Summa summarum – jego obiecująca kariera się załamała. Nigdzie nie odniósł już takich sukcesów jak w Evertonie w połowie lat osiemdziesiątych.
REMIS W DERBACH MERSEYSIDE? KURS: 4.10 W TOTALBET!
Mimo wszystko, mistrzowskie lata Evertonu – choć trochę przeoczone – to jedno z istotniejszych wydarzeń dla tamtego okresu w dziejach angielskiej piłki. Dlaczego?
Musimy wrócić do osoby Philipa Cartera.
Prezydent The Toffees nie mógł przeboleć tego, jak niekorzystnie dla klubów skonstruowany jest kontrakt z telewizjami BBC oraz ITV. W grudniu 1985 roku doszło przecież nawet do tego, że żaden mecz piłkarski nie doczekał się telewizyjnej transmisji na żywo. A wiadomo doskonale, jak ważny jest to okres dla angielskiej ligi. – Jako kluby potrzebujemy dzisiaj telewizji znacznie mocniej, niż telewizja potrzebuje futbolu – przyznał z goryczą John Smith, prezydent Liverpoolu.
BBC i ITV zapłaciły ledwie sześć milionów za prawo do pokazywania wybranych meczów First Division w latach 1986 – 1988. Cztery lata później doszło jednak do finansowej rewolucji, gdy na arenę wkroczyła telewizja Sky, która płaciła klubom aż 190 baniek za sezon. Narodziła się Premier League. Dziś prawa telewizyjne tych rozgrywek wyceniane są już na kilka miliardów funtów. I to właśnie Carter był jednym z głównych inicjatorów i orędowników przetransformowania angielskiej ekstraklasy w osobny byt. Pragnął nawet dołączyć do Premier League dwie potęgi szkockiego futbolu, Celtic i Rangerów. Tego nie udało się zrealizować, lecz zrekonstruowane rozgrywki i tak doskonale się sprawdziły. – Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielki sukces nam to zagwarantuje – przyznał legendarny prezydent Evertonu. – Nie miałem pojęcia, jak wielki będzie wpływ telewizji Sky na futbol. Kiedy ich przedstawiciele kreślili przede mną wizje rozwoju, byłem bardzo sceptyczny. Po latach okazało się, że mieli stuprocentową rację.
fot. NewsPix.pl