Krystian Getinger doskonale pamięta czasy, gdy hasło „organizacyjnie Stal Mielec” było wciąż aktualne. Grzyb w szatni, kurczaki z rożna jedzone przed meczami, pająki chodzące po prysznicach. To już przeszłość. Od jakiegoś czasu mówiło się, że Getinger wyróżnia się na zapleczu, ale nigdy nie dostał oferty z elity. Żeby zadebiutować w Ekstraklasie w wieku 32 lat, musiał samemu awansować ze Stalą jako jej kapitan i jeden z najbardziej zasłużonych piłkarzy w ostatnich latach. Rozmawiamy o…
- żużlowej nawierzchni, która zdzierała korki w ekspresowym tempie i pensji, która starczała tylko na nowe buty
- organizacyjnym przełomie Stali, który przyszedł wraz z nowym stadionem
- przypadkowym zaproszeniu na testy do Zagłębia Lubin i nagłym przeskoku z czwartoligowej Stali Mielec do ówczesnego mistrza Polski
- braku świadomości w młodych latach, która powoduje wyrzuty sumienia
- ważnej roli menedżera
- braku zaufania do piłkarzy, którzy wyróżniają się w pierwszej lidze
- odejściu Artura Skowronka i Dariusza Marca, a także Dariuszu Skrzypczaku, który zaraża pozytywną energią
- problemach Stali na początku sezonu i spełnianiu marzeń w Ekstraklasie
Historia ostatnich lat Stali Mielec opowiedziana przez jeden z jej symboli. Zapraszamy!
***
Jak to możliwe, że zadebiutowałeś w Ekstraklasie dopiero w wieku 32 lat?
Trudne pytanie! Każdy z nas ma zapisaną swoją historię, to jak jego życie ma się potoczyć, moje potoczyło się akurat tak. Czy to zbyt późno? Faktycznie, wiele razy było zainteresowanie moją osobą, ale nigdy nie doszło do żadnych konkretów. Słyszałem, że mnie oglądają, obserwują, lecz nie było rozmowy na zasadzie “chcemy cię, jak załatwić w klubie, żebyś był naszym zawodnikiem?”.
Dlaczego? Nie wiem. Dlatego cały czas grałem w Stali, mieliśmy cel i marzenia o Ekstraklasie. Było ciężko je do tej pory realizować. Prób było trochę, zawsze nam czegoś brakowało po drodze. Ciężkim momentem było dla mnie to, gdy dwa lata temu zdobyliśmy 64 punkty, które i tak nie dały nam awansu, bo ŁKS i Raków byli poza zasięgiem. Wyliczyliśmy z chłopakami, że na ostatnie dziesięć lat osiem razy dawałoby nam to awans.
Trochę dołujące – masz wrażenie, że zrobiłeś naprawdę dobrą robotę, a efektu nie ma.
Trudny moment. Miał człowiek z tyłu głowy myśli: jak nie teraz, to już chyba się to może nie udać. Całe szczęście, że się udało i dotarliśmy do tej Ekstraklasy. W poprzednich sezonach kręciliśmy się koło podium, ale w ostateczności gubiliśmy punkty w końcówce i spadaliśmy na niższe miejsca. Wtedy to było mniej bolesne. Mieliśmy poczucie, że najwyraźniej nie zasługujemy. A gdy były 64 punkty… Siedziało to w głowie. Gdy miały awansować trzy drużyny, powiedzieliśmy sobie, że to ostatni dzwonek, teraz musimy. Fajnie się sezon układał, mieliśmy trochę porażek, ale wpadek i tak było mało. Trzymaliśmy w miarę wyrównaną formę, punktowaliśmy sporo na wyjazdach.
Abstrahując już od Stali – od którego momentu swojej kariery czułeś, że jesteś gotowy na Ekstraklasę? Panowała o tobie opinia, że spokojnie byś sobie poradził w elicie. Dużym entuzjastą twojej gry był Andrzej Iwan, który wielokrotnie wskazywał cię – także w naszych redakcyjnych rozmowach – jako gościa gotowego na najwyższą ligę.
Pamiętam, jak byłem w magazynie pierwszej ligi w studiu w Warszawie. Pan Andrzej wychodząc powiedział mi to samo: – Mam nadzieję, że w najbliższym czasie zobaczę cię w Ekstraklasie, bo na to zasługujesz.
Bardzo miło to wspominam – ciepłe, pozytywne słowa i jakiś bodziec dla mnie. Kiedy czułem, że był odpowiedni moment? Myślę, że po dwóch sezonach w pierwszej lidze. Na początku zbierało się doświadczenia drugoligowe, po awansie teoretycznie też mogłem dostać propozycję, ale wtedy jeszcze ciężko byłoby mi stwierdzić, czy zadomowiłbym się w Ekstraklasie, czy tylko zaliczył epizod jak wielu innych zawodników, którzy dostali szansę, ale szybko musieli wrócić poziom niżej.
A ty sam napalałeś się na transfer do Ekstraklasy?
Nie, szczerze. Oczywiście, każde zainteresowanie mnie cieszyło, bo zawsze to cieszy, ale nie napalałem się. Podchodziłem do tego spokojnie. Wiadomo, jak jest z bocznymi, lewonożnymi obrońcami – jest ich na rynku mniej. Wiedziałem, że są obserwowani w niższych ligach. Skupiałem się na Stali, żeby nasz zespół dobrze wyglądał, żeby osiągnąć cel, a wtedy i ja siłą rzeczy dobrze wyglądałbym na boisku. To mnie najbardziej mobilizowało. Transfer? Nie, nie myślałem o innych klubach. Gdyby się nie udawało w Stali, może wtedy myślałbym, co zrobić dalej.
Wielu jest generalnie twoim zdaniem piłkarzy, którzy jak ty ugrzęźli na poziomie pierwszej ligi, a spokojnie daliby sobie radę wyżej?
Na pewno. Myślę, że w każdym klubie znajdzie się zawodnik, który ma odpowiednie umiejętności, by zagrać w Ekstraklasie. Przykład Bartka Nowaka, który od nas odszedł.
Chyba najlepszy z możliwych przykładów.
Tak. Robił nam mega liczby i był kluczową, wyróżniającą się postacią. Na pewno łatwiej mu wejść do zespołu, który jest już fajnie zbudowany, poukładany. Pojedyncza jednostka może w takim zespole funkcjonować. Gorzej, jeśli czterech czy pięciu takich piłkarzy musiałoby wejść w drużynę. Wtedy może byłby problem. Znajdziemy w pierwszej lidze wiele pojedynczych jednostek, którzy spokojnie odnaleźliby się w wielu klubach. Nie chcę mówić nazwiskami, bo nie mam kogokolwiek konkretnego na myśli. Ale byłem cztery sezony w tej lidze, obserwowałem, na analizach przeciwnika trener zawsze wskazywał wiodące postaci i na boisku to się przekładało, ciągnęli wózek.
Dlaczego twoim zdaniem w Ekstraklasie często brakuje zaufania do piłkarzy z pierwszej ligi, a jest do starych Słowaków?
To pytanie do wszystkich dyrektorów sportowych czy prezesów. Kiedy byłem jeszcze młodym zawodnikiem, wchodzącym w piłkę, większość młodych miała ciężko o grę. Kluby stawiały przede wszystkim na doświadczenie. Mi też, młodemu zawodnikowi, było trudniej się przedostać. Teraz naprawdę dużo się zmieniło. Jest przepis o młodzieżowcu, dzięki temu wielu młodych chłopaków wchodzi do zespołów. I to jest, uważam, dobra droga. Dlaczego stawia się na piłkarzy z zagranicy? Nie wiem, być może są tańsi, może mniej się cenią? Ciężko mi powiedzieć, ile taki zawodnik zarabia.
Z drugiej strony, skoro nikt z Ekstraklasy nie rozmawiał z tobą o konkretach, ciężko zakładać, że na pewno byłbyś droższy.
No tak, zgodzę się (śmiech).
Trafiłeś na pechowe czasy – gdy byłeś młody, nie stawiano na młodych, a gdy osiągnąłeś już dobry poziom, wajcha przesunęła się w stronę młodzieżowców.
Można tak gdybać. Kiedyś trenerzy bali się postawić na młodego chłopaka – że nieokrzesany, że może brakuje mu umiejętności. Teraz przepisy powodują, że trenerzy są do tego zmuszeni. Młody chłopak, nawet jeśli jeszcze nie prezentuje pewnego poziomu, to treningami i meczami nabiera doświadczenia, czas działa na jego korzyść. Każdy z takich zawodników prędzej czy później zrobi postęp, to nieuniknione.
Pierwsze podejście do Ekstraklasy miałeś w Zagłębiu Lubin. Generalnie to był dla ciebie spory przeskok – ze Stali grającej wówczas w niższych ligach, od razu trafiłeś do drużyny, która zdobyła mistrzostwo Polski. Co poszło nie tak, że się nie przebiłeś?
Spodziewałem się tego pytania! Najłatwiej powiedzieć, że ktoś kogoś odpalił, to najprostsze wytłumaczenie. W młodym wieku świadomość nie jest na odpowiednim poziomie. Wynika to z różnych rzeczy. W dzisiejszych czasach wszystko poszło do przodu – są cateringi, odpowiedni sen, detale. Coraz więcej młodych wie, jak ważne to rzeczy. W tamtych czasach było tego trochę mniej. Ale zawsze zaczynam od siebie i będę sobie powtarzał, że mogłem zrobić więcej, żeby w tym klubie pozostać i się pokazać. Nie mogę powiedzieć, że nie dostałem szansy. Czy u trenera Ulatowskiego, czy u trenera Fornalaka, cały czas byłem przy pierwszym zespole. Same treningi z takimi zawodnikami były dla mnie wtedy raz – przeżyciem, a dwa – dużo mi dały piłkarsko. Ale pretensji wcale nie mam. Zdawałem sobie doskonale sprawę, jaka jest hierarchia w zespole – doświadczeni piłkarze, obcokrajowcy przychodzący z pierwszych lig zagranicznych – i w którym miejscu jestem ja jako zawodnik. Znałem swoje miejsce w szeregu. Ale cieszę się, że mi to było dane tam być, bo ten okres, uważam, bardzo zaprocentował.
Nie powiem, że zostałem zmuszony do odejścia z Zagłębia, bo miałem odejść na wypożyczenie. Cały czas o to wnioskowałem, prosiłem. Chciałem ogrywać się na poziomie pierwszej ligi. Niestety, odzewu innych klubów ponoć nie było. Nie chciałem grać tylko w Młodej Ekstraklasie. Wiedziałem, że będą schodzić do niej piłkarze z pierwszej drużyny i mieć pierwszeństwo grania, a juniorzy będą tylko dokoptowani. Chciałem się rozwijać, iść do klubu, w którym grałbym regularnie. Decyzja o odejściu była obustronna, wspólna. Szkoda, że nie było konkretnego zainteresowania. Wiedziałem, że zawsze mogę wrócić do Mielca, więc wróciłem na trudny okres – Stal walczyła o utrzymanie w III lidze, dostałem pytanie, czy nie chciałbym pomóc. Stało się jak się stało – pomogłem w utrzymaniu.
Z perspektywy czasu nie wiem, czy to była słuszna decyzja, czy nie. Może mógłbym zostać w Lubinie i mogło się to ułożyć inaczej? Może. Nie ma co gdybać. Jak powiedziałem na początku – każdy z nas ma coś pisane, widocznie tak musiało być. Szkoda też, że nie miałem wtedy menedżera. Może gdybym kogoś miał, pomógłby mi znaleźć klub. Działałem sam, było mi przez to dużo trudniej szukać. Wyszło jak wyszło – może późno zadebiutowałem w Ekstraklasie, ale ważne, że się udało.
Czemu nie miałeś menedżera? Możesz mieć trochę poczucie niewykorzystanej szansy – dostałeś się nagle na poziom Ekstraklasy, a potem wróciłeś walczyć o utrzymanie III ligi w Mielcu. Mogłeś spokojnie po Zagłębiu trafić do jakiegoś klubu z wyższymi aspiracjami.
Ogólnie to w Lubinie znalazłem się… Przypadkowo to chyba za duże słowo, ale pomogło szczęście. Zagłębie organizowało test-mecz dla młodych zawodników z całej Polski. Do Stali przyszło zaproszenie dla Damiana Jędryki, który był potem w Koronie, a dziś już nie gra w piłkę. Damian spytał się, czy może pojechać ze mną. Klub wykonał telefon do Lubina, zapytali, pojechaliśmy we dwóch. Okazało się, że nie wzięli Damiana, a ja zszedłem z meczu i dostałem od razu gotowy kontrakt. Nawet się nie zastanawiałem. Uznałem, że skoro jest taka opcja, muszę z niej skorzystać. Jak to w życiu – czasem pomaga szczęście. Dostałem się do Zagłębia bez menedżera i później też go nie miałem. Czasy były inne, nie miałem po prostu żadnych ofert od agentów.
Dzisiaj młody zawodnik dwa razy prosto kopnie piłkę i jest już wokół niego wianuszek menedżerów.
Dokładnie, żebyś wiedział. Młody zawodnik zagra jeden przyzwoity mecz i od razu menedżerowie dzwonią, chcą podpisać umowę. Inne czasy. Może przez brak menedżera było mi trudniej. Wiemy, jak jest – menedżerowie mają siłę przebicia na rynku. Chodziłem regularnie do ówczesnego dyrektora sportowego, Kuby Jarosza, pytałem jak ze mną, czy jest jakieś zainteresowanie. Mówił tylko: – Cisza, cisza, cisza.
Mówiłeś wcześniej, że brakowało ci świadomości. Generalnie ciężko o świadomość, gdy wychowujesz się w trzecioligowym klubie, a potem trafiasz od razu do mistrza Polski.
Ale nie uważam, że to przez to nie zostałem dłużej zawodnikiem Zagłębia. Po prostu teraz jako 32-letni zawodnik patrzę inaczej na wiele rzeczy. Regularny sen, odpowiednie odżywianie, treningi personalne. Kiedyś człowiek o takich rzeczach nie słyszał. Wiem, że teraz na pewno kładłbym na to większy nacisk. Ale czy dzięki temu już wtedy zadomowiłbym się w Ekstraklasie? Nie wiem. Na pewno wyrzuty sumienia byłyby mniejsze. Teraz inaczej postrzega się inne rzeczy niż w młodości.
Jak wyglądała odradzająca się powoli Stal w momencie, gdy zaczynałeś w niej grać w piłkę?
Pytasz o początkowe lata?
Tak.
W sumie te początkowe lata były takie same, jak te trochę późniejsze. Niewiele się zmieniało. Wszyscy wiemy, jak wyglądał stary stadion Stali Mielec. Wiele osób do dziś ma do niego wielki sentyment. Nawet i ja, mimo że na Ekstraklasę nie chodziłem, byłem zbyt mały. Górna, podwieszana trybuna – to były rzadko spotykane stadiony w Polsce. Ale obiekt był też niestety stary, zaniedbany, groził zawaleniem. Na mecze przychodziło bardzo mało kibiców. W pewnym momencie górne trybuny zostały w ogóle wyłączone z użytkowania.
W szatniach, jak to w szatniach – brud, syf, grzyb na ścianach, odpadające kafelki, pająki chodzące po podłodze. Nieraz człowiek bał się iść wykąpać, bo nie wiedział, z której kratki coś wyjdzie. A potem brało się plecak i szło się do szkoły na zajęcia. Boiska również nie były szałowe. W zimie trenowało się za Hotelem Polskim na czarnym, żużlowym boisku. Nawet, jeśli było zmrożone, trzeba było grać. Najgorzej było z obuwiem. Ciężko było wyjść w miksach czy wkrętach, bo było ślisko. Zakładało się buty, które zaraz, po paru treningach, trzeba było wyrzucić. Boisko treningowe było jedno, chociaż ciężko to nazwać boiskiem. Ale takie były czasy. Jedyne, co mogę powiedzieć dobrego – w klubie zawsze było rodzinnie. Było wielu młodych chłopaków, trzymaliśmy się razem. Było biednie, ale potrafiliśmy powalczyć jeden za drugiego, pomagaliśmy sobie. Trudne czasy. Ciężko było też o jakiekolwiek pieniążki. Nie było mowy o żadnych wynagrodzeniach, jeśli chodzi o podstawę, pensję. Jedynie premie, które mogliśmy wywalczyć na boisku wygrywając poszczególnie mecze. Można było sobie za taką premię kupić nowe buty.
Czyli wychodziłeś na zero!
I to jak się wygrało mecz. Różnie było, mieliśmy młody zespół, a wiemy, że w każdym zespole muszą być też doświadczeni zawodnicy, to odgrywa ogromną rolę. Samą młodzieżą nie jesteś w stanie wygrywać wszystkiego. Graliśmy z różnymi zespołami, gdzie może zawodnik doświadczony odstawał piłkarsko, miał braki techniczne, ale brakowało nam siły fizycznej, walki bark w bark czy głupiego ustawienia się na boisku. Ale nikt z doświadczonych nie chciał do nas przyjść – każdy miał na utrzymaniu rodzinę, dzieci, a wiedział, że u nas nie może liczyć na wynagrodzenie, które zapewniłoby mu stabilny byt. W takim klubie bardziej odnajdzie się młody chłopak, który jest jeszcze na utrzymaniu rodziców i za to, co zarobi, kupi sobie buty, jakieś ciuchy i to mu wystarczy. Nawet posiłki – nie było tak jak teraz, że drużyna jedzie do restauracji przed meczem na wspólny obiad. Bywało tak, że do klubu przyjeżdżały kurczaki z rożna, bagietki z Tesco i tak się jadło przed meczem.
Która to była liga?
Czwarta. To śmiesznie brzmi, jak się słucha, ale takie czasy były. Klub było stać tylko na to. A myśmy to akceptowali, bo nie było wyjścia. Niczego innego nie mogliśmy oczekiwać. Ale przychodził mecz i zawsze człowiek starał się jak najlepiej zagrać.
Jak wyglądała sytuacja, gdy awansowaliście już do drugiej ligi? Jakub Żubrowski opowiadał mi kiedyś, że też się nie przelewało – bardzo małe pensje, i tak nie płacone, gnieżdżenie się w kilku w jednym mieszkaniu, posiłki w stylu tani makaron z solą.
Mi na pewno było łatwiej, bo jestem z Mielca. Mieszkałem z rodzicami, odchodziły mi koszty wynajmu mieszkania. Wyżywienie, wiadomo – mama w domu gotowała obiady. Jak już były wyższe ligi, trzecia czy druga, wynagrodzenia były ciut wyższe. Nie były to oczywiście powalające na kolana kwoty, ale jakieś grosze można było zarobić. Ale jak Kuba wspominał – i tak nie były to pieniądze, które pozwalały coś odłożyć, pozwalały po prostu żyć. Nie było nas na pewno stać nas na to, żeby się stołować po lepszych restauracjach. Jakoś sobie radziliśmy, coś przynajmniej na konto wpadało.
Drużyna była świadoma. Każdy z nas wiedział, że jak zrobimy awans, będzie się budować coś lepszego. Wiedzieliśmy też, że robimy co kochamy i pracujemy na swoją przyszłość. Nawet, jeśli nie uda nam się w Stali, swoją grą możemy zapracować na transfer do wyższej ligi, a co za tym idzie – jakąś podwyżkę. Wiadomo – im wyższa liga, tym więcej grosza można zarobić. Wszyscy na tym bazowaliśmy. Po awansach były podwyżki, w pewnym momencie zrobiły się fajne premie za wygrane mecze. Klub poszedł w tę stronę – podstawy były niskie jak na drugą ligę, ale fajnie wynagradzano nas bonusami. Jeśli się wygrywało, a nikt nam tego nie zabraniał, można było uzbierać dobrą jak na tamte warunki kwotę. Ale trzeba było wygrywać, a zespół dalej był budowany na młodzieży. Nie było łatwo, beniaminek może iść na początku na fali, takiej euforii po awansie, ale szybko byliśmy sprowadzani na ziemię. Tak jak Odra Opole w pierwszej lidze – wysoko stali na początku po awansie, końcówka weryfikowała. Tak jak wtedy z nami w drugiej lidze, bo po pierwszej rundzie zajmowaliśmy drugie miejsce, wiosną było gorzej. Ciężkie czasy, ale jakoś trzeba było sobie radzić.
Co było momentem zwrotnym, jeśli chodzi o organizację klubu?
Wydaje mi się, że budowa stadionu. Stadion rozpadał się i gdy widzieliśmy na zdjęciach, jak to będzie przebudowane, poczułem wewnętrznie, że robi się tutaj coś fajnego, przyszłościowy projekt. Za stadionem poszły boiska, cała infrastruktura. Zrobiło się jedno boisko treningowe, drugie. I to nie były pastwiska, a bardzo zadbane murawy, trawa jak stół. Niejeden zespół nie miał takiej płyty głównej, jak my boiska treningowe. Później doszło do tego jeszcze sztuczne. Mówiłem sobie wtedy, że tworzy się coś fajnego. I przyszłość pokazała, że faktycznie tak się stało.
Kiedy budowano stadion, czuć było w klubie presję, by otworzyć stadion już na centralnym poziomie? Trochę głupio, by na nowym obiekcie grać w III lidze.
Stadion zaczął się remontować w trzeciej lidze i był gotowy od razu po awansie. Może nie na pierwszą kolejkę, wiadomo jak bywa – budowy się przeciągają. Pamiętam nasz pierwszy mecz z Wigrami Suwałki. Komplet ludzi, oprawa kibicowska, klimat, sztuczne oświetlenie, godzina 19:39 nawiązująca do daty powstania klubu. Wszystko związane z tym meczem dookoła, cała otoczka, było sygnałem dla nas, że w tym klubie dzieją się coraz lepsze rzeczy. Takie uczucie, jakie mieliśmy wtedy na boisku…
Szkoda tylko, że tego meczu nie wygraliśmy. Był remis, ale po bardzo dobrej grze. Brakło szczęścia, nie udało nam się nic wepchnąć. Ale dla takich chwil warto grać. Dla nas, chłopaków, którzy dopiero wchodzą w większą piłkę, to było wielkie przeżycie. Nie tylko zresztą dla nas jako zawodników, ale dla wszystkich związanych z Mielcem, mieszkańców – wszyscy marzyli o takich chwilach. I wtedy pojawiła się wiara, że zrobimy jeszcze kolejny krok w postaci awansu. Trzeba było troszkę czekać, ale cierpliwość się opłaciła.
Czemu w pewnym momencie – jeszcze przed otwarciem stadionu – zamieniłeś Stal Mielec na Stal Stalową Wolę? Zaważyła organizacja czy względy sportowe?
Oczywiście względy sportowe. To było wtedy, kiedy wróciłem z Lubina do Mielca na 1,5 roku. Czułem, że w Lubinie mocno się rozwinąłem. Mogę to powiedzieć z pełną świadomością, wracając do Stali czułem się lepszy, wyróżniający się na treningach. Wiedziałem, że muszę odejść do lepszego klubu, jeśli chcę się dalej rozwijać. Potrzebowałem bodźca. Iść do wyższej ligi, spróbować. W Mielcu czekała na mnie stagnacja. Utrzymaliśmy się w trzeciej lidze, ale nie czuło się, że w klubie robi się coś dobrego.
Stal Stalowa Wola spadła wtedy do drugiej ligi, była duża przebudowa, wymienił się praktycznie cały zespół. Dostałem telefon, czy nie chciałbym przyjechać na treningi. Nie było innych propozycji, postanowiłem, że skorzystam. Potrenowałem, okazało się, że zostałem na dłużej. Patrząc po latach – uważam, że te trzy lata dały mi dużo. Nabrałem doświadczenia. Gdy później w Mielcu grałem w drugiej lidze, nie było przeskoku. Wychodziłem i robiłem swoje, pewny siebie. W Stalowej Woli była fajna szatnia – pomieszanie młodości z doświadczeniem. Umiejętności nie było, trzeba to powiedzieć szczerze, ale właśnie taką mieszkanką potrafiliśmy w tej lidze funkcjonować. Wiadomo, klubu nie było stać, żeby marzyć o awansie, ale nie byliśmy też drużyną, która musiała się bić o utrzymanie. Zawsze środek tabeli.
Ale do Mielca, po awansie do drugiej ligi, od razu wróciłeś. Sentyment wygrał?
W Stalowej Woli miałem już przygotowaną nową umowę, brakowało tylko mojego podpisu. Ale gdy Stal zadzwoniła, że chcą bym do niej wrócił, od razu się zgodziłem, bo wiedziałem, że w Mielcu się robi coś fajnego. Miałem ten klub w sercu, to był zawsze mój dom. Finansowo trochę straciłem, ale skoro to był mój dom, nie patrzyłem na finanse. Wygrały sentyment i miłość do klubu. Ale wtedy w Stalowej Woli infrastrukturalnie też nie było to na dobrym poziomie w porównaniu do tego, co jest dzisiaj.
Przejdźmy do bardziej aktualnych tematów – co pomyślałeś sobie, gdy dowiedziałeś się w zeszłym sezonie, że tracicie trenera Skowronka?
Co mogę powiedzieć? Bardzo dobry trener, myślę, że każdy z zawodników powie to samo, co ja. Organizacja, przygotowanie, razem z całym sztabem – mega robota. Każdy z nas będzie ich chwalił, bo to, uważam, topowy poziom w Polsce. Mieliśmy z trenerem wspólną myśl taktyczną. Zespół akceptował to, co nam nakreślał, podobał nam się ten pomysł, projekt. Nie powiem, że nie było szkoda. Każdy był bardzo za trenerem. Żałowaliśmy, bo współpraca układała nam się bardzo dobrze. Ale jesteśmy profesjonalistami, to decyzje zarządu, ludzi z góry. Jeśli uznali, że tak będzie najlepiej, musieliśmy się dostosować, realizować pomysł na zespół nowego trenera.
Rozumiem dyplomację, ale mam wrażenie, że nie do końca akceptowałeś tę decyzję, zwłaszcza że to rozstanie odbyło się w dziwnych okolicznościach, a wy jako szatnia dowiedzieliście się o nim z internetu.
Żaden zawodnik nie chce dotykać takich rzeczy, to są sprawy wewnątrz klubu. Tak jak ja się dogaduję z zarządem w sprawie mojego kontraktu, a trener się w to nie angażuje, tak samo powinno być na odwrót – jeśli były animozje między zarządem a trenerem, to oni wewnętrznie to sobie wyjaśniali. My z trenerem rozstaliśmy się w zgodzie, wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja. Wiedzieliśmy, że trener dostał propozycję z Ekstraklasy i zdawaliśmy sobie sprawę, że to dla niego to był awans sportowy, ale też finansowy. Trener ma rodzinę, żonę, dzieci, jak każdy walczy o swoją przyszłość. Nikt z chłopaków nie ma trenerowi za złe, że podjął taką decyzję. Chciał odejść, zaakceptowaliśmy to.
Kiedy nie przedłużono kontraktu z trenerem Marcem, pomyślałeś sobie, że to kolejny cios dla szatni czy raczej coś w stylu “a może to i lepiej”?
To też ciężkie pytanie!
Mina!
No właśnie! Zawsze gdy jakiś trener odchodzi, siedzi w głowie pytanie, czy to dobra decyzja. Nigdy nie jest się w stanie tego dowiedzieć. Do tego jak się pracuje dłużej, zawsze jest jakieś przywiązanie. Trener zrobił z nami historyczny sukces, ale to także sytuacja, która nie zależała od zespołu. Z tego, co wiem, nie chodziło o aspekty sportowe, a niedogadanie się w sprawie sztabu szkoleniowego. Trener chciał swojego trenera, a nasz klub chciał innego. O to się tak naprawdę rozeszło. Do reszty, wydaje mi się, nie można było się doczepić – zwłaszcza, że trener zrobił z nami awans i atmosfera w zespole też była w porządku. To znowu sytuacje między zarządem a trenerem. Ciężki temat. Jak mówisz – mina!
To zapytam inaczej – jak oceniasz sposób komunikacji trenera Marca z drużyną?
Czyli skoro pytasz, to uważasz, że komunikacja była słaba?
Powiem tak – Dariusz Marzec bywa bardzo bezpośredni.
Z tym się zgodzę, trener Marzec jest bezpośredni. Jeśli coś mu się nie podobało na treningu czy poza, był szczery, potrafił w trzech sekundach powiedzieć, co o tym myśli. Ja nie uważam, że to złe. Każdy ma inną osobowość, jeden trener jest bardziej spokojny, a trener Marzec nerwowo reagował na różne rzeczy, ale to też jest czasem potrzebne. Jeśli na boisku nie idzie, czasem taka twarda ręka, mocne słowa, trochę krzyku, mogą wpłynąć pozytywnie. Nie ma reguły. Jeden jest bardziej spokojny, drugi bardziej impulsywny. Chyba trzeba to wypośrodkować, wtedy jest idealnie. Sposób komunikowania się z trenerem był dobry – czytelny, jasny, nie było niedomówień. Trener miał twardą rękę i tyle, trzeba się było dostosować. A jak ktoś się nie dostosował, to czasem się oberwało. Prędzej czy później trener Marzec znajdzie klub i życzę mu dużo sukcesów.
To jeszcze słówko o trenerze Skrzypczaku – mam wrażenie, że to człowiek, który codziennie zaraża pozytywną energią. Gdy Dariusz Skrzypczak cieszy się po bramce, cieszy się cały świat.
Tak, zdecydowanie. Trener bardzo długo mieszkał w Szwajcarii, widać po nim taką zachodnią mentalność. Ma zupełnie inne usposobienie niż Polacy. Polak, jak to Polak – lubi ponarzekać, coś tu mu nie pasuje, coś tam. Nieraz są trudne sytuacje, czy na boisku czy poza, a trener nas zawsze bardzo motywuje. To chyba pozostałość z zachodu – zawsze stara się podnieść na duchu. Nawet jak się przegrywało, trener zawsze powtarzał “panowie, wszystko jest jeszcze możliwe”. Dla mnie to bardzo pozytywne i fajnie, że coś takiego u nas wprowadza. Aczkolwiek nie jest powiedziane, że zawsze jest spokojny – potrafi też krzyknąć! (śmiech)
Patrząc ogólnie na wasze pierwsze mecze – czego twoim zdaniem najbardziej wam brakuje, by lepiej punktować? O Podbeskidziu można jednoznacznie powiedzieć, że szwankuje linia obrony, w Warcie średnio jest z atakiem, u was ciężko zdiagnozować jeden, konkretny problem.
Mieliśmy trudny początek po awansie. Nie wygrywaliśmy, dopiero w ostatniej kolejce przyszło przełamanie. Aczkolwiek uważam, że czy na Płocku, czy na Cracovii, powinniśmy te mecze dowieźć do końca, bo zagraliśmy naprawdę nieźle.
Zgadzam się.
Górnik, Lechia – byliśmy dużo słabsi, przegraliśmy zasłużenie. I chyba tu mamy pole do popisu, bo nasza forma jest sinusoidą. Potrafiliśmy zagrać dobrze na Płocku, a potem słabo z Górnikiem. Na Cracovii gramy niezły mecz, potem na Lechii znowu słaby. Nie potrafimy ustabilizować formy. Wierzymy, że teraz, po tym zwycięstwie – bo wyniki zawsze budują atmosferę i pewność siebie – mentalnie dużo zyskamy. Przegrywaliśmy, a daliśmy radę się podnieść. Wierzę, że teraz zaczniemy lepiej punktować, będzie trafiało się mniej słabszych meczów.
A co do formacji – w każdym zespole jest możliwość wzmocnienia. Okienko jeszcze trwa, trenerzy na pewno rozmawiają z zarządem, myślę, że ktoś jeszcze do nas przyjdzie. Rywalizacja jeszcze nikomu nie zaszkodziła, na każdej pozycji moglibyśmy się wzmocnić. Ale też zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy bogaczami i wszystko musi być wyważone. Nie możemy się rzucić na hura na zawodników, a potem mieć problemy z płatnościami. Myślę, że zarząd i trenerzy robią to wszystko rozsądnie i jeszcze odpowiednio wzmocnią zespół.
Mam poczucie, że albo mieliście na początku lekką tremę, albo brakowało wam wiary, że możecie coś w tej lidze ugrać. Było to widać zwłaszcza w meczach z Cracovią i Lechią – w pierwszych dwudziestu minutach byliście tłamszeni, dopiero wraz z każdą kolejną udaną akcją nabieraliście rozmachu. Tak jakbyście dopiero na boisku uświadamiali sobie, że możecie grać w Ekstraklasie jak równy z równym.
Pewnie masz trochę racji. Nie mogę odpowiadać za cały zespół, każdy wewnętrznie wie, czy pojawia się lekki stres czy za duża pewność siebie. Spójrz na stracone bramki – to zazwyczaj nie były piękne akcje przeciwnika, a po prostu nasze błędy. Analizujemy z trenerami mecze i mamy w sobie sportową złość, że zbyt łatwo tracimy te bramki. Nie są to sytuacje, w których przeciwnik nas klepie, wjeżdża, nie mamy nic do powiedzenia. Błędy w indywidualnym kryciu przy stałym fragmencie czy przypadek jak na Cracovii – wybita piłka spadła akurat na nogę zawodnika Cracovii, a mogła spaść metr dalej i by tego nie strzelił. Jak nie idzie, zawsze się znajdzie odpowiedź “dlaczego”.
Na pewno nie mamy zespołu, który ma duże doświadczenie w Ekstraklasie. Wielu chłopaków, tak jak ja, dopiero debiutuje. Albo są jak Andreja Prokić, który ma trochę występów w Ekstraklasie, ale nie na tyle dużo, by czuć się doświadczonym ligowcem. Myślę, że czas będzie działał na naszą korzyść. Łatwo mówić o czasie, ale przecież jest tylko trzydzieści kolejek i potem nie będzie tłumaczenia, że trzeba się rozkręcać, bo punktów może brakować. Trzeba jak najszybciej wejść na takie obroty, jakie byśmy wszyscy chcieli. Zdajemy sobie sprawę, że to Ekstraklasa, o punkty nie będzie łatwo.
A spodziewałeś się, że po awansie będzie łatwiej?
Nie. Niektórzy mówią, że to tylko poziom rozgrywkowy wyżej. Może na papierze tylko, ale w Ekstraklasie nie grają przypadkowi piłkarze. Niektórzy się śmieją z naszej ligi, że ogórkowa, ale z boiska czuje się, że wcale nie jest łatwo. Każdy ma swoją przeszłość, nikt nie jest w tej lidze anonimowy. Liga nie jest tak słaba, jak niektórzy uważają.
Pierwsze rzeczy, które mi się rzuciły w oczy, to większa intensywność i kultura gry. Musimy bardziej trzymać koncentrację. Nawet krycie jeden na jeden przy stałym fragmencie – tego nas trener nie nauczy, tego się nie da wytrenować. Trzeba trzymać koncentrację, być blisko, nie dopuścić rywala. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie mniej błędów i co za tym idzie – mniej straconych bramek. Bo jeśli chodzi o ofensywę, w każdym z tych meczów, oprócz Górnika, potrafiliśmy coś strzelić. Potencjał z przodu jest duży. W pierwszej lidze mieliśmy najmniej straconych bramek, ale teraz było trochę zmian, przyszli Kamil Kościelny i Mateusz Matras, musimy znaleźć wspólną więź na boisku. Myślę, że będzie dobrze. Mam też wrażenie, że w Ekstraklasie duży nacisk kładzie się na stałe fragmenty gry, pada z nich dużo bramek.
W tym sezonie dokładnie 46% padło po stałych fragmentach, bardzo dużo.
Dlatego też dużo nad tym pracujemy. Musimy. Nieraz mecz jest wyrównany, gra się na 0:0, ciężko o sytuacje z ataku pozycyjnego, dostajesz bramkę ze stałego fragmentu i przegrywasz.
Leszek Milewski zapytał ostatnio o ciebie Andreję Prokicia. Na pytanie o to, jak zmieniłeś się na przestrzeni lat, odpowiedział: “Kiedyś był dość spokojny, teraz, w ostatnim roku, tak jakby wziął się za szatnię”. Wziąłeś się za szatnię?
Czytałem ten wywiad i potem zapytałem Andreję, co miał na myśli. Nie wiedziałem, o co mu chodziło! Byłem spokojny pod takim względem, że przychodziłem do klubu wykonać swoje obowiązki jak najlepiej, ale raczej stałem z boku. W ostatnim czasie z racji tego, że jestem kapitanem, chcę dużo pomagać w szatni. Wiadomo, to odpowiedzialna funkcja, nie tylko noszenie opaski i wybór połowy przed meczem. Staram się pomagać chłopakom, ale też dyrektorowi czy prezesowi. Stal to rodzinny klub. Każdy się u nas, wydaje mi się, dobrze czuje. Może jest specyficznie, ale naprawdę rodzinnie. Każdy wie, że jestem z Mielca, więc jak ktoś ma sprawę, to przychodzi do mnie. Może dlatego Prokić stwierdził, że się częściej odzywam. Opaska zobowiązuje, staram się jak mogę.
Jako kapitan opierdzielasz też kolegów?
Zawsze staram się raczej zmotywować, wpłynąć pozytywnie. Kiedy trzeba, to oczywiście krzyknę, czemu nie. Ale nie jestem żadnym tyranem, żeby kogoś gnębić czy coś takiego. Nie może też być zbyt luźno. Szczególnie dzisiejsza młodzież jest taka – jak się im pozwoli na więcej, wejdą na głowę. Trzeba trzymać ich krótko.
A potrafisz powalczyć z zarządem o coś dla drużyny, to też twoja rola?
Oczywiście, taka moja funkcja. Mamy radę drużyny, więc jeśli mamy jakąś potrzebę, idziemy wspólnie do prezesa i rozmawiamy. Raczej działamy w takich kwestiach wspólnie. Jakiś temat zarzucić mogę, ale na konkrety idziemy razem.
Ruszasz się jeszcze gdzieś z Mielca, czy skoro już awansowaliście do Ekstraklasy, chcesz tu zostać do końca kariery?
Jednym z moich marzeń był awans ze Stalą do Ekstraklasy – spełniło się. Później po cichu – mimo że jestem obrońcą – chciałem strzelić gola w Ekstraklasie. Nie myślałem o tym zbyt często i nie spodziewałem się, że nastąpi to tak szybko. Bardzo fajne przeżycie. Teraz, nie ukrywam, trzecim marzeniem jest pozostanie w Ekstraklasie jak najdłużej. Oczywiście przede wszystkim ze Stalą, chcę utrzymać ligę i zostać w Mielcu. Różne scenariusze pisze życie, więc można dużo mówić, ale jak się utrzymamy, nie widzę przeciwwskazań, żeby zostać w Stali do końca.
Dla ciebie – chłopaka z Mielca, który spędził w Stali tyle lat, który pamięta te wszystkie zawirowania w niższych ligach – wprowadzenie klubu do Ekstraklasy jako jeden z liderów to chyba duża sprawa.
Bardzo fajne uczucie. Te wszystkie awanse, wspólne fety na mieście. Nieraz ludzie na mieście mówią, jak bardzo marzyli o tym, by Stal grała w Ekstraklasie. Spełniło się. Po meczu z Zagłębiem Sosnowiec długo nie mogło to do mnie dotrzeć, że się udało. Następny dzień, jeszcze następny – wciąż nie docierało to do mnie, że zagramy w Ekstraklasie. Mówiłem sobie, że poczuję to jak wyjdę na swój pierwszy mecz. I faktycznie tak się stało. Tyle lat w Stali, fajnie byłoby kiedyś tu skończyć przygodę z piłką po paru sezonach na poziomie Ekstraklasy. Odejść w takim stylu, byłoby to coś pięknego.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. newspix.pl / FotoPyK