Martin Kobylański robi furorę na niemieckich boiskach. Co, gdzie, jak? Brzmi absurdalnie, nie? No brzmi, bo robi ją na trzecioligowych boiskach, a nikt o zdrowych zmysłach w Polsce nie śledzi tych rozgrywek. Ale musimy być uczciwi i przyznać, że to prawdopodobnie ostatni sezon tego (nieco) zapomnianego zawodnika na tym poziomie ligowym za naszą zachodnią granicą. Od trzech lat wykręca tam bowiem kozackie statystyki i to chyba dobry moment, żeby stwierdzić, że jeszcze nie wszystko stracone i niewykluczone, iż o Kobylańskim jeszcze usłyszymy.
Niezdecydowany
Już kiedyś było o nim całkiem głośno. Jego ojciec był solidnym piłkarzem, a on sam miał łatkę jednego z największych talentów polskiej piłki i to z typu tych, które nie muszą ograniczać się do ślepej fizyczności, pozwalając sobie na dużo dzięki swojej technice. Do tego nawet w Niemczech, gdzie był kształtowany, uznawano go za niezłego kozaka. I to chyba nieco przyćmiło mu perspektywę, bo od tego momentu już zaczął nas trochę irytować.
Niby grał w młodzieżowych reprezentacjach Polski, ale jednak z fascynacją spoglądał na kadry niemieckie. Tak to już bywa. Od dobrobytu czasami może przewrócić się w głowie. A już totalnym absurdem było, kiedy później to niezdecydowanie w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” tłumaczył tym, że chciał sobie spróbować, z czym to się je i wszystko sobie porównać. Takie podejście do swojej tożsamości narodowej to oryginalność pierwszej klasy. Niestety dla niego, oryginalność niepożądana.
Ale jednocześnie cały czas mówiło się o nim w samych superlatywach. Jako 17-letni szczyl pukał do składu Energie Cottbus w 2. Bundeslidze, gdzie zdążył zagrać ledwie trzy mecze, jak sięgnął po niego pierwszoligowy Werder Brema. Pierwszy sezon spędził w rezerwach, po czym szerszej publiczności pokazał się w następnym roku. Jak? Ano tak: 19 meczów, 15 goli, sześć asyst w rezerwach i osiem występów w 1. Bundeslidze.
Liznął wielkiej piłki
Robin Dutt dał mu szansę obok takich nazwisk, jak chociażby Eljero Elia, Sebastian Prodl, Nils Petersen, Aaron Hunt czy Klemens Fritz. Już nawet nieważne, z jakimi nazwiskami się mierzył, bo to top topów, ale serio nie musiał mieć kompleksów i oglądać tego świata przez szybkę, gdzieś z piątego szeregu, jak wielu młodych polskich piłkarzy, którzy szkolili się na niemieckich boiskach (na przykład tacy Wojtkowski czy Kopacz). Inna sprawa, że wielkiej furory nie zrobił. Za debiut z HSV Hamburg otrzymał od „Kickera” notę „5”, a potem zaliczał głównie kilkunastominutowe epizody.
I szedł w dół.
Wypożyczenie do Unionu. Wielkie nadzieje, 2. Bundesliga, 19 meczów, trzy gole, jedna asysta, bez szału – gorsze statystyki od obrońców, trochę czasu spędzone w gabinetach lekarskich. Powrót do Werderu. Przegranie rywalizacji o miejsce w pierwszej drużynie z innymi młodymi talentami, nawet w przypadku, kiedy Werder z stracił zimą Daviego Selke, Franco Di Santo i Nilsa Petersena, a jedynym w miarę poważnym napastnikiem w klubie pozostał Anthony Ujah. Opinia bumelanta, który choć w ofensywie bywa przydatny, to kompletnie nie przykłada się do gry defensywnej, co dobitnie wyraził wieloletni trener rezerw Werderu, Thomas Wolter.
Oglądały go tłumy
Odmowa przedłużenia kontraktu z Werderem, wylądowanie w trzecioligowych rezerwach i słowa o tym, że na tym poziomie rozgrywkowym ogląda go więcej osób na trybunach niż oglądałoby go w naszej Ekstraklasie. Już wtedy pisaliśmy, że coś niedobrego się z nim dzieje, bo jego bajeczki spotęgowały irytację, którą wzbudzał. Bo, nie trzeba chyba tego tłumaczyć, to była gówno prawda. Wypisaliśmy wtedy frekwencję na stadionach niemieckiej 3. ligi i oczywiście wyszło, że Kobylański gada bzdury, wcale nie ogląda o 15-20 tysięcy widzów tydzień w tydzień.
Niedługo potem trafił do Lechii Gdańsk, gdzie miał zrobić wielką furorę, słowo „talent” i „perełka” z niemieckich boisk przewijało się w każdej opinii o tym transferze, bo wciąż był relatywnie młody, ale jak się skończyło, to każdy wie. Przegrana rywalizacja, ławka, trybuny, występ w Turbokozaku, zaledwie trzy mecze, a na koniec odejście z podkulonym ogonem tam, gdzie rzekomo oglądają go dziesiątki tysięcy ludzi. Czyli do 3. ligi.
I teraz jesteśmy tutaj.
Jego ostatnie trzy sezony.
17/18: 36 meczów, 10 goli, 8 asyst
18/19: 37 meczów, 12 goli, 7 asyst
19/20: 32 mecze, 16 goli, 9 asyst
Dwa w barwach Preussen Munster. Jeden, trwający, w barwach Eintrachtu Brunszwik. I tak jak wcześniej nie przykładaliśmy wielkiej wagi do jego osiągnięć, bo Preussen jest średniakiem/słabeuszem tego poziomu rozgrywkowego, a choć Kobylański był jego liderem z przyzwoitymi statystykami, to jak popatrzyło się na listę ligowych strzelców i asystentów, to ewidentnie widać było, że nie jest to nic specjalnego, bo nie był nawet w ścisłych czołówkach tych klasyfikacji. Byli lepsi, byli gorsi, nic specjalnego, ale gol za golem, asysta za asystą gruntował sobie pozycję jako wyróżniający się tam zawodnik.
A teraz? Chyba już nikt nie ma wątpliwości, że ten poziom to dla niego za mało.
Debiut w Eintrachcie z Magdeburgiem. Hat trick.
Ostatnie jedenaście meczów? 9 goli, 4 asysty. Tutaj karny z rezerwami Bayernu.
Co teraz?
Eintracht jest na miejscu premiowanym awansem do 2. Bundesligi, Kobylański jest liderem tego zespołu. W ostatnim meczu wyprowadzał go na boisku jako kapitan. Od jakiegoś czasu gra jako rozgrywający, co dodatkowo zwiększa jego wartość, bo zawsze mówiło się o nim w kontekście wszechstronności i umiejętności gry na różnych pozycjach – atak, skrzydło, teraz kierownica.
Ma 26 lat. Już nie jest bąbelkiem, już nie jest młodym talentem, ale przy tym nie można powiedzieć, że się zmarnował. Nie, ostatnimi trzema latami dał sygnał, że dojrzał i że stać go na coś więcej. Jedno jest pewne i niemieckie media lokalne są w tym zgodne: to powinien być jego ostatni sezon w 3. lidze. Czas na większe wyzwania. 2. Bundesliga minimum. Może nawet zagraniczny wyjazd. Powrót do Polski? Czemu nie, w niektórych ekstraklasowych klubach mógłby być przydatny, ale pytanie, czy jest jeszcze w zasięgu polskiego średniaka. Chyba już nie.
Fot. Newspix