Nie stracili w fazie grupowej ani jednego punktu, co zdarzyło im się pierwszy raz w historii klubu. Strzelali ze średnią skutecznością czterech bramek na mecz (!), drugi najlepiej strzelający zespół – PSG – wyprzedzając lekko o siedem trafień. Bilans bramkowy +19 sprawia, że Bayern 19/20 został statystycznie najlepszą drużyną w historii fazy grupowej Ligi Mistrzów.
Dzisiaj Bayern rekordową jesień w Champions League przypieczętował z Tottenhamem, ogrywając go tak gładko, jak zespół z 8B radzi sobie z 4A. W radosnym wyjaśnianiu Kogutów nie wziął udziału Robert Lewandowski, które teoretycznie mógłby tu ugrać i swoje rekordy, ale Hansi Flick uznał, że lepiej będzie, jeśli Polak pierwszy raz w tym sezonie pogra sobie podczas meczu w węża na telefonie, a przy okazji trochę odpocznie.
Wiadomo, że ten mecz nie miał aury finału wszystkich finałów, karty zasadniczo były rozdane, niemniej nie żartujmy: Bayern w lidze jest na śmiesznie niskim jak na siebie miejscu, więc każde spotkanie to choćby i budowa morale, szczególnie, że dwa ostatnie mecze to w łeb od Gladbach i Bayeru w prestiżowych starciach.
A jednak gdy zagra hymn Champions League, to jakby wychodził inny zespół. Przecież dzisiaj Bawarczycy nie tylko wygrali pewnie: oni wygrali przede wszystkim ładnie, z polotem, rozmachem i fantazją. Zdawało się, że gdyby dzisiaj znowu musieli powieźć Tottenham siódemką, to nie sprawiłoby im to wielkiego problemu.
Jazda zaczęła się od pierwszych minut, od razu wysokie tempo narzucił Gnabry, starał się dorównywać mu Coman. Jeszcze w pierwszym kwadransie piłka powinna wpaść do siatki londyńczyków po tym, jak z bliska huknął Pavard – uratował Tottenham dobrze ustawiony Gazzaniga, który i tak nie miałby szans, gdyby piłka nie leciała praktycznie w niego. Chwilę potem wynik otworzyła akcja nieuchwytnych skrzydeł i Coman wbił gwoździa po akcji Gnabry’ego. Było tu trochę przypadku, bo Gnabry dogrywał do środka, ostatecznie asysta po części więc cenionego na wszystkich boiskach świata Rykoszeta, ale ważne, że w sieci.
Tottenham zdołał jeszcze na to odpowiedzieć, bo na początku wyglądał nawet, jakby interesowała go także gra w piłkę – owszem, był niemiłosiernie rozklepywany, ale Bawarczycy monolitu w defensywie nie mają, jest z kim jechać. Gola strzelił aktywny od pierwszych minut Sessegnon, który już na początku spróbował z ostrego kąta zaskoczyć Neuera. W dwudziestej minucie nie miał wymarzonej sytuacji, ale tak mocno strzelił na krótki słupek, że Niemiec nie zdążył zrobić nic. Znowu w akcji ręce macał Rykoszet, tym razem w osobie Boatenga.
To, co było problemem Tottenhamu, to że nie potrafili pójść za ciosem. W zasadzie po golu jego piłkarze mogliby zejść z boiska. Zamiast spróbować chwycić rywala za kołnierz, oddali lejce.
Dla Bawarczyków szybko powinien trafić Muller w jednym z pierwszych kontaktów z piłką: Niemiec wszedł chwilę wcześniej za kontuzjowanego Comana. Francuz zrobił sobie krzywdę bez niczyjego kontaktu, w pogoni za piłką. Urodzony pechowiec.
Muller tymczasem konsekwentnie polował na swoją klasyczną bramkę, czyli zero finezji, ale za to dołożenie nogi wtedy gdzie trzeba i tam gdzie trzeba. To mu się udało: Gnabry do Daviesa, ten w słupek, Muller w swoim stylu dobija.
Bayern całkowicie zasługiwał na tę bramkę, wcześniej już Gnabry trafił w słupek, powinien dobić to Thiago. Zresztą, oni już wtedy grali praktycznie ze sobą, Tottenham stanowił tło: największym dowodem luzu bomba Coutinho z ponad trzydziestu metrów, która po interwencji Gazzanigi wpadła na poprzeczkę. Coutinho w zasadzie cały mecz był uosobieniem lekkości, z jaką grał Bayern.
Bayern do przerwy – czternaście strzałów. Strzelecki. Może nie taki, po którym Flick w nagrodę dałby im wolne, ale jednak.
Po zmianie stron mecz nie zmienił obrazu, a wręcz jeszcze bardziej zarysowała się przewaga na rzecz Bawarczyków. Tottenham bardziej zajęty był chyba oszczędzaniem sił na kolejny mecz. Oddali piłkę, okopali się gdzieś na swojej połowie, a i to nieprzekonująco. Londyńscy widzowie ze szczególną uwagą oglądali więc festiwal strzałów Coutinho: Brazylijczyk uderzał to z rzutu wolnego, to z pierwszej piłki po kombinacyjnej akcji, aż w końcu trafił w sposób w który trafiłby pewnie i przez sen – przyjęcie na lewej stronie w okolicach szesnastego metro, przełożenia na prawą nogę, piłka po długim słupku i w sieci. 3:1. Coutinho do końca będzie ostrzeliwywał Tottenham, odda chyba osiem strzałów, praktycznie każdy z nich w miarę groźny.
Ale nie tylko on wyczuł, że Koguty patrzą na zegarek, żeby jak najszybciej zejść z boiska, bo najwyraźniej inaczej spóźnią się na samolot. Próbował Gnabry, próbował Muller – to była już bardziej zabawa niż gra na poziomie Ligi Mistrzów. Nawet Tottenham w końcu zdołał przekroczyć środkową połowę, ale podsumowanie ich akcji jest wielce wymowne:
– Eriksen strzela z rzutu wolnego, czyli klasyczna broń wyraźnie słabszych rywali;
– Eriksen wypuszcza Sona na sam na sam, ale Davies go dogania choć ma z pięć metrów straty;
– Son znowu sam na sam, tym razem strzela, Neuer broni.
To były i tak raczej akcje w stylu: macie chłopaki, też się pobawcie, my się już nagraliśmy. Cały czas nie podlegało wątpliwościom kto naprawdę rządzi na murawie.
Trudno jednak wyciągać z tego meczu daleko idące wnioski. Na pewno byli tacy, którzy zrobili wielką pracę i udowodnili, że mogą dać jeszcze więcej, choćby znakomity dziś Davies, ale Tottenham w tym momencie, i przy takim układzie tabeli, nie mógł być rywalem, który chciałby za wynik umierać. Na pewno Bawarczyków musi cieszyć styl, a także to, że bez Roberta Lewandowskiego zdołali rozegrać dobry mecz. Ale nie ukrywajmy: to, że zagrali bez niego, najlepiej mówi o randze spotkania. Zwycięstwo muszą szanować, ale na pewno go nie przeszacowywać.
Bayern Monachium – Tottenham Hotspur 3:1
Coman 14, Müller 45, Coutinho 64 – Sessegnon 20
fot. NewsPix.pl