Nie ma dzisiaj takiego rankingu najlepszych managerów, w którym zabrakłoby miejsca dla tych dwóch dżentelmenów. I to u samego szczytu listy, na jakiejś mocno wyeksponowanej pozycji. Mówimy o absolutnych gigantach w swoim fachu. Pierwszy przejął Tottenham Hotspur w maju 2014 roku, stając się twarzą projektu długofalowej przemiany klub. Z ekipy nieśmiało dopominającej się miejsca przy tym samym stole, przy którym zwykli biesiadować najwięksi mocarze Premier League, Spurs mieli się przepoczwarzyć w pełnoprawną, futbolową potęgę europejskiego formatu. Drugi zaś pojawił się na Anfield Road jesienią 2015 roku, z bardzo konkretną misją do wykonania – wydostać drużynę z kryzysu formy i jak najprędzej wprowadzić z powrotem na szczyt piłkarskiego Olimpu. Przywrócić jej należną chwałę.
Już dziś można powiedzieć, że Mauricio Pochettino i Juergen Klopp odnieśli sukces. Lecz żaden z nich nie zdoła rozsmakować się nim w pełni, dopóki na jego szyi nie zawiśnie słodki, rozkoszny ciężar złotego medalu.
Tottenham jest w finale Ligi Mistrzów – to wyczyn, jakiego ekipa “Kogutów” nie dokonała jeszcze nigdy wcześniej. Sytuacja absolutnie bez precedensu, historyczne osiągnięcie. Z kolei The Reds o uszaty puchar będą się bić w decydującym starciu drugi raz z rzędu, co ostatnim razem przydarzyło im się jeszcze za czasów Pucharu Europy. Lata osiemdziesiąte, potężna ekipa dowodzona przez słynnego Joe Fagana, który przejął zespół z rąk jeszcze słynniejszego Boba Paisleya.
Ten ostatni słynął z ciskania na lewo i prawo spiżowymi cytatami, oto jeden z nich. Słowa, które sześciokrotny mistrz Anglii i trzykrotny zdobywca Pucharu Europy wypowiedział po swoim pierwszym sezonie w roli managera Liverpoolu, który zakończył się rozczarowaniem. Bo takowym w połowie lat siedemdziesiątych było dla stałych bywalców trybuny The Kop wicemistrzostwo kraju i porażka we wszystkich pozostałych rozgrywkach. – Od razu muszę przyznać, że sam też jestem rozczarowany brakiem zdobycia któregokolwiek z głównych trofeów. Mieliśmy okazję, by skompletować cztery, mamy wystarczająco mocną drużynę. Ale jeżeli ktokolwiek postrzega drugie miejsce jako porażkę, to chyba jego oczekiwania poszybowały trochę zbyt wysoko. Odnoszę wrażenie, że tutaj nikt nie potrafi się już cieszyć z drugiego miejsca.
Paisley faktycznie zaczął od pustego przelotu, fakt, lecz ostatecznie ustąpił ze stanowiska managera Liverpoolu, gdy półki jego domowej gabloty uginały się już od mniej lub bardziej wartościowych garnków i posążków. Tymczasem Mauricio Pochettino i Juergen Klopp wciąż płoną z nienasycenia, wciąż nie zaznali smaku triumfu. Wprawdzie Argentyńczyk miał kilka okazji do świętowania jeszcze jako zawodnik, a Niemiec w swoim czasie potrafił zdominować Bundesligę jako szkoleniowiec Borussii Dortmund, lecz odkąd trafili do Anglii – posucha.
Wygrali mnóstwo ważnych bitew, żadnej wielkiej wojny.
Dziś jeden z nich zaspokoi swój głód i to daniem z restauracji ocenionej na trzy gwiazdki w skali przewodnika Michelin. Choć pewnie wielu Anglików się z tym nie zgodzi i powie, że najcenniejszym tytułem do zdobycia jest mistrzostwo Premier League, a Liga Mistrzów to ledwie słodki deserek. Jednak obiektywnie rzecz ujmując – nie ma na Starym Kontynencie cenniejszego trofeum niż Puchar Mistrzów. Dla obu zatem – Mauricio i Juergena – dzisiejszy finał jest okazją, żeby w wymarzony sposób spuentować lata swojej doskonałej pracy. Choć recenzja dla ich dokonań nie powinna się stać ani bardziej pozytywna po ewentualnym zwycięstwie, ani mniej przychylna niż dotychczas, gdy finał jednak zakończy się porażką.
Niemniej – nadszedł wreszcie ten dzień, gdy Klopp i Pochettino mogą nakarmić drzemiącego w nich potwora. Tego samego, który żyje w duszy każdego zawodowego sportowca. Chęć osiągnięcia osobistej satysfakcji bywa wszak często cenniejsza niż potrzeba docenienia przez kibiców, ekspertów, współpracowników. Klasę managerów Liverpoolu i Tottenhamu podważa dziś jedynie głupiec. Lecz obaj – i Klopp, i Pochettino – choć przed nami nie muszą już niczego udowadniać, chcą udowodnić coś sobie.
Ukryty w ich wnętrzu mistrz Zen nieustannie podpowiada: “Ocena twojej pracy nie zależy od wyniku jednego meczu”, jednak ryk żądnego chwały potwora zagłusza ten głos rozsądku. “Wygraj coś wreszcie, pozostaw coś po sobie! Zapisz się na kartach historii!”.
Aż szkoda, że zasady gry są tak nieubłagane i uda się to tylko jednemu z nich.
Dwa dni pełne cudów
8 maja 2019 roku, Amsterdam. Jak przyznał w jednym z wywiadów Mauricio Pochettino, on sam i cały jego sztab z wypiekami na policzkach śledzą rozwój wypadków w serialu “Gra o tron”. – Najpierw jest futbol, potem “Gra o tron”. Czasem starczy nam jeszcze czasu, żeby spędzić go trochę z rodziną – śmiał się Argentyńczyk. Czujny dziennikarz spytał natychmiast, z jaką postacią z uniwersum wykreowanego przez George’a R. R. Martina szkoleniowiec Tottenhamu mógłby samego siebie zestawić. Pochettino nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, więc zwrócił się w stronę współpracowników. Ci porównali go do Jona Snowa.
– Nie, nie jestem jak Jon Snow… Jestem smokiem! – rzucił niepocieszony Poch. Choć wydaje się, że porównanie do Snowa jest jednak znacznie trafniejsze. Podczas rewanżowego starcia Tottenhamu z Ajaksem w Amsterdamie, argentyński szkoleniowiec – podobnie jak lord dowódca Nocnej Straży – umarł. I został przywrócony do życia.
Zresztą wielokrotnie w bieżącej edycji Champions League wydawało się, że Spurs są już za burtą okrętu prującego w stronę Wanda Metropolitano. Tymczasem ekipa “Kogutów” za każdym razem łapała się rozpaczliwie ostatniej deski ratunku – żeby nie powiedzieć: brzytwy – i w sobie tylko wiadomy sposób utrzymywała na powierzchni. Zaczęło się jeszcze w fazie grupowej. Londyńska drużyna zaczęła zmagania w Lidze Mistrzów od dwóch kolejnych porażek i remisu. Uciułała jeden, nędzny punkcik w trzech spotkaniach. A jednak zdołała się wczołgać do 1/8 finału, korzystając na frajerskim remisie Interu Mediolan w ostatniej serii gier.
Potem był też pamiętny rewanż z Manchesterem City w ćwierćfinale. Przez kilka cudownych chwil kibice zgromadzeni na Etihad Stadium świętowali przecież gola na 5:3 dla “Obywateli”, który oznaczał pożegnanie Spurs z rozgrywkami. Co było zresztą naturalną koleją rzeczy – na krajowym podwórku podopieczni Pepa Guardioli zdobyli finalnie o 27 punktów więcej niż Tottenham, który w Premier League przegrał aż 13 z 38 meczów. Jednak w Lidze Mistrzów nad “Kogutami” czuwał chyba anioł stróż. Piąty gol został anulowany po interwencji VAR-u.
Przyszedł zatem czas na Ajax. 0:1 w pierwszym meczu, 0:2 do przerwy w Amsterdamie. Przy takim wyniku nie wypada już nawet marzyć o awansie. Pozostaje po prostu honorowo się pożegnać, uniknąć kompromitacji.
*
7 maja 2019 roku, Liverpool. “Moja mama zawsze powtarzała: – Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co ci się trafi” – oświadczył z właściwą sobie niefrasobliwością Forrest Gump, ulubiony bohater filmowy Juergena Kloppa. I trzeba przyznać, że niemiecki szkoleniowiec rzeczywiście wyławia z tego pudełka zdumiewającego rozmaitości. Czasami jest to po prostu karmelowy smakołyk, innym razem odbezpieczony granat. Trzeba przecież naprawdę niezłego farta (lub pecha – zależnie od punktu widzenia), by w swojej karierze rozegrać takie batalie jak Borussia Dortmund – Malaga z 2013 roku, albo Liverpool – BVB sprzed trzech lat.
No a jak wielu potrzeba zbiegów okoliczności, żeby zdobyć 97 punktów w Premier League i nie zakończyć sezonu z mistrzostwem? Jak mikroskopijne jest prawdopodobieństwo, że bramkarz w finale Champions League zrobi coś takiego, co przed rokiem wywinął Loris Karius? Wreszcie – jak często się zdarza, by z tego życiowego pudełka czekoladek wyłowić zwycięstwo 4:0 nad Barceloną, gdy w pierwszy meczu przerżnęło się 0:3?
I to nie w jakimś towarzyskim starciu o złote kalesony, lecz grając o cholerny finał Ligi Mistrzów.
Całego tego zamieszania rzecz jasna w ogóle by nie było, gdyby nie Arkadiusz Milik. Polak miał wymarzoną okazję, by przygodę The Reds z tegoroczną edycją Ligi Mistrzów zakończyć jeszcze na etapie rozgrywek grupowych. Ekipa z Merseyside radziła sobie w nich cokolwiek przeciętnie, przegrywając aż trzy starcia, w tym zbierając bolesny i kompletnie niespodziewany oklep w Belgradzie. Nie wyglądało to – delikatnie rzecz ujmując – na początek triumfalnego marszu, który swoją metę znajdzie dopiero w madryckim finale LM. Zapowiadało się raczej na konieczność nieoczekiwanego desantu na odcinku Ligi Europy i przymusową zmianę kryptonimu operacji z “Madryt” na “Baku”.
Jednak Milik swojej stuprocentowej szansy nie wykorzystał, nie skarcił Anglików. Z Ligą Mistrzów w przedbiegach pożegnało się Napoli, zaś Liverpool nabrał animuszu – najpierw wykluczając z rozgrywek Bayern, bez większych problemów zresztą, a potem eliminując FC Porto. Przed pierwszym półfinałowym starciem na Camp Nou, wielu upatrywało faworyta do zwycięstwa w drużynie gości.
Jednak Lionel Messi miał nieco inne zdanie na ten temat. Choć tu znów przypomina o sobie Forrest Gump: “Mam zawsze mi powtarzała, że cuda zdarzają się codziennie. Niektórzy ludzi w to nie wierzą, ale ja tak”.
*
Amsterdam. – Trudno mi znaleźć słowa, które wyrażałyby moje emocje – mówił Mauricio Pochettino po meczu. – To jeden z najważniejszych wieczorów w moim dotychczasowym życiu. Trudno byłoby żyć bez emocji, które zagwarantować może futbol. Mnóstwo myśli kotłuje się teraz w mojej głowie, ale najważniejsze jest jedno: chcę pogratulować moim zawodnikom. To oni świetnie się spisali. Powtarzałem wam przecież od pół roku – oni są moimi bohaterami. Choć teraz awansowali chyba na superbohaterów. Od początku sezonu nikt w nas nie wierzył. Awans do finału Ligi Mistrzów to prawie cud. Wymarzone zakończenie pewnego rozdziału w naszej historii. Jeżeli wygramy – to będzie wspaniała książka.
Z 0:2 na 3:2 w ciągu czterdziestu minut drugiej połowy. Gol na wagę zwycięstwa strzelony w szóstej minucie doliczonego czasu gry. Widać było gołym okiem, że stężenie emocji okazało się aż zbyt potężne, by organizm Pochettino zdołał je bezboleśnie przyjąć. Argentyńczyk – zanim wyściskał i wycałował wszystkich, którzy znaleźli się w zasięgu wzorku – po prostu padł na kolana.
– Świętowanie zaczęliśmy przed końcem meczu – to był olbrzymi błąd, bo okazało się, że spotkanie potrwa jeszcze przez minutę. To była najdłuższa minuta w moim życiu – wyznał Pochettino w rozmowie z talkSPORT. – Gdy sędzia powiedział, że jeszcze nie koniec, miałem ochotę popełnić samobójstwo. Wszyscy włożyliśmy mnóstwo pracy, żeby dotrzeć na ten poziom. Dlatego trudno po wszystkich powstrzymać emocje. Gdy Lucas Moura strzelił trzecią bramkę, straciłem głowę. Kompletnie przestałem nad sobą panować. Prawie tego pożałowałem.
Pochettino to generalnie wulkan emocji. Jak sam wyznał – jego mama nazywa go La Llorona, czyli “Płaczka”. To nawiązanie do słynnej meksykańskiej legendy o Indiance, która – opuszczona przez swego ukochanego – postradała zmysły i, targnięta szałem, utopiła swoje dzieci w rzece. Gdy zdała sobie sprawę ze swego straszliwego czynu, popełniła samobójstwo, lecz jej duch wciąż krąży ponoć w miejscu zbrodni, szlochając i pojękując z tęsknoty z utraconym szczęściem. – Moi bracia są inni, moja mama też. Mój ojciec to bardzo twardy facet. Ja też jestem twardy, lecz łatwo mnie wzruszyć – opowiadał Mauricio. – Czasami jadąc samochodem słucham muzyki, gdy nagle jedna z piosenek przypomina mi jakiś moment mojego życia. Od razu się rozklejam. Wracam do domu i żona pyta: “Co ci się stało?”. A ja odpowiadam: “Wiesz co, słuchałem piosenki i przypomniała mi się pewna sytuacja sprzed trzydziestu lat…”.
– W 1992 roku grałem w finale Copa Libertadores jako zawodnik Newell’s Old Boys. Nauczyłem się wtedy, że o zwycięstwie decyduje właśnie sfera emocjonalna – dodał. – Nie taktyka, nie siła fizyczna. Chodzi o emocje. O to, czy pozwolą ci one skorzystać z pełni talentu, czy uda ci się je odpowiednio zagospodarować.
*
Liverpool. – Chcemy udanie zakończyć walkę o zwycięstwo w Champions League – zapowiadał Klopp przed rewanżem na Anfield. Przy 0:3 w plecy niewiele więcej mu zresztą pozostało. – Taki jest plan: po prostu spróbować. Jeżeli nam się uda, cudownie. Jeżeli nie, musimy polec najpiękniej jak się da. Miałem już kilka takich spotkań w swojej karierze. Z mojego doświadczenia wynika, że to nie jest tak, iż przed meczem mówisz sobie: “Tak, dokonam niemożliwego!”. Ale wystarczają mi te szanse, jakie nam pozostały. Przynajmniej pozostały nam jakiekolwiek. Barcelona jest już jedną nogą w finale, absolutnie się z tym zgadzam. Lecz dopóki nie zapadła klamka, cały czas trwa rywalizacja. Choć nie powiedziałem mojej żonce: “Czekaj na mnie w domu, wygrywam ten półfinał i robimy imprezę”.
Wyszło zatem na to, że zorganizował swojej żonie imprezę-niespodziankę.
Trudno nawet wymienić, co było w tym starciu na najbardziej niezwykłe. Atmosfera na trybunach Anfield Road, gol na 4:0, szokująco skuteczna postawa rezerwowych zawodników The Reds, niemoc gwiazd Barcelony? Całe spotkanie składało się właściwie z kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu kapitalnych minii-historii. Jednak po meczu światła reflektorów skupiły się właśnie na postaci managera Liverpoolu. Rzadko kiedy jest przecież tak oczywiste, że kluczową rolę w zmotywowaniu drużyny do walki odegrał właśnie trener. Że efekt przyniosło wiele miesięcy jego wytężonej pracy nad budową atmosfery wewnątrz szatni. Że to misterna plątanina międzyludzkich relacji, utkana precyzyjnie przez Kloppa, stworzyła ostatecznie pajęczą sieć, w którą wpadła tłusta, katalońska mucha.
– Czy mogłem być przed takim meczem pewny czegokolwiek? – zachwycał się Juergen po meczu. – Powiedziałem tylko chłopcom: “Myślę, że to niemożliwe. Ale skoro chodzi o was, to mamy szanse”. Wierzyliśmy w tę szansę. Nie porównywaliśmy tego meczu do Stambułu, czy do czegokolwiek innego. Powiedzieliśmy sobie od początku, że chcemy stworzyć własną historię. Nie dlatego, że nie jesteśmy dumni z historii naszego klubu. Potrzebujemy własnego rozdziału. I ci chłopcy już go napisali. Wiem, co ludzie mówią o mnie i o porażkach w finałach. Mają do tego prawo. Lecz to dla nas czwarty finał, a to jest osiągnięciem samym w sobie. Nie wiem, czy coś takiego się jeszcze kiedyś powtórzy. Gdy zobaczyłem łzy w oczach tych chłopaków… To futbol, jesteśmy profesjonalistami, ale wciąż tkwią w nas emocje. Te klub łapie cię cholernie mocno za serce. To wspaniałe. Kocham to uczucie.
Emocje. To słowo klucz w przypadku Kloppa. Jego wybryki przy linii bocznej boiska każdy zna, lecz to podejście przekłada się też na drużyny przez Niemca dowodzone. Być może właśnie dlatego tak często uczestniczą one w niezwykłych, epickich nieomal bataliach. Prowokują takie scenariusze. Drużyny dowodzone przez Kloppa oferują kibicom taką dawkę wrażeń, że ci tracą dla nich głowy. Świetnie opisał tę karuzelę uczuć David Fitzgerald w książce “Boom!: How Jurgen Klopp’s Explosive Liverpool Thrilled Europe”: – Juergen Klopp zmienił nas z kibiców w wyznawców.
To w sumie dość niezwykłe – gość, który na Anfield Road wylądował cztery lata temu zdaje się rozumieć atmosferę tego obiektu lepiej niż niejeden wychowanek Liverpoolu. Już na wstępie Klopp zapowiadał: – Chcę poczuć ten stadion. Chcę go dotknąć. Chcę go posmakować. Chcę go powąchać. Chcę tu wszystkiego.
Jak hartowała się stal?
“Myślę, że każdy zawodnik potrzebuje trenera. Jeżeli nie wywierasz presji na piłkarzach, ich pozycja w zespole staje się zbyt komfortowa. Trzeba ich bez przerwy naciskać”.
Mauricio Pochettino
Poniedziałek. Rano – nauka w szkole rolniczej, oddalonej o 20 kilometrów o od domu. Nastoletni Mauricio Pochettino musiał codziennie wstawać najpóźniej o szóstej, żeby wyrobić się na autobus, który zabierał go z Murphy – małej miejscowości, położonej w argentyńskiej prowincji Santa Fe. Zajęcia kończyły się dopiero o siedemnastej. Młodzieniec z wywieszonym językiem łapał wówczas kolejny transport, tym razem do Rosario. Tarabanił się tam przez bite trzy godziny – zatłoczony autobus zatrzymywał się prawie przed każdym domem czy gospodarstwem, gdzie kolejni pasażerowie wsiadali i wysiadali, niekiedy tarmosząc ze sobą zdumiewająco obszerne bagaże.
Chłopaka te widoki zazwyczaj omijały – odsypiał, czasem nawet na stojąco.
Wreszcie – godzina dwudziesta. Wymarzony trening na boiskach Rosario Central, przeszło 150 kilometrów od domu. Mauricio z futbolówką po boisku biegał niekiedy sam, zostawał po grupowych zajęciach do późnego wieczora. Nocował w ośrodku, rano zaś odpracowywał możliwość treningu z zespołem. Po czym wracał autobusem do domu, by kolejnego dnia powtórzyć całą rutynę. I tak od poniedziałku do piątku. W weekendy chłopak grywał w lokalnym klubiku i pomagał rodzicom przy pracy na gospodarstwie.
Prawdopodobnie Pochettino zostałby ostatecznie zawodnikiem Central, gdyby nie dociekliwość Marcelo Bielsy i Jorge Griffy. Dwaj trenerzy lokalnego rywala Central, Newell’s Old Boys, urządzili mini-casting dla młodych, ambitnych zawodników. Traf chciał, że na połów talentów wybrali się akurat w okolicy Murphy. Pochettino się tam… nie pojawił. Był zbyt zmęczony swoją codzienną harówką i nie znalazł już czasu, żeby zafundować sobie dodatkowe atrakcje. Miłość do futbolu miłością, nawet młodzieńcza energia ma swoje limity. Jednak nie z Bielsą takie numery. Gdy El Loco dowiedział się, że jeden z najbardziej utalentowanych chłopaków z rejonu nie pojawił się na castingu… pojechał do niego osobiście.
– Jak to, trenuje z Central?! – pieklił się Bielsa. – Nie ma takiej możliwości. Gdzie on mieszka?
Bielsa i Griffa dotarli do Murphy o pierwszej w nocy i zaczęli poszukiwania gospodarstwa państwa Pochettino. Nie było łatwo zasięgnąć języka u mieszkańców o tak późnej porze, wiec musieli działać trochę po omacku. Tym bardziej, że jeżeli już ktoś szwendał się w okolicy, zwykle nie była to akurat taka postać, do której podchodzi się w środku nocy z pytaniem o drogę. Koniec końców – udało się. Chwilę przed drugą, dwaj trenerzy Newell’s Old Boys załomotali do drzwi, do których podeszła mama Mauricio. Rozczochrana, w szlafroku, zszokowana i jednocześnie poirytowana absurdalną wizytą.
Ostatecznie – po konsultacjach z mężem – postanowiła otworzyć drzwi. Pochettino senior znał się trochę na futbolu i rozpoznał Bielsę. Nieustraszeni łowcy talentów udali się zatem do pokoju Mauricio, który spał jak kamień. Nie budząc go, obejrzeli tylko jego ciało. – Zobacz na te nogi – zachwycił się Griffa. – To nogi piłkarza! Po długich namowach młody zawodnik – przywiązany już trochę do barw Central – dał się namówić na pierwszy, testowy mecz w drużynie Old Boys. Na boisku spędził pięć minut i wszystko było jasne.
– Nigdy nie pytałem Bielsy, co we mnie wtedy zobaczył. Jednak wkrótce podpisałem kontrakt z klubem – wyznał Poch. – Myślę, że dzisiaj już rozumiem ten proces. Kiedy dzisiaj oglądam mecz wraz z moimi partnerami ze sztabu, sam też nie potrzebuję dużo więcej czasu, żeby coś zrozumieć. To spływa na ciebie od razu, jest kwestią podejścia i energii. Czy piłkarz wyzwala odpowiednie impulsy, czy nie? Bielsa i Griffa wyprzedzali swoje czasy. Tacy ludzie w ciągu pięciu minut mogą ujrzeć wiele. (…) Nigdy nie lubiłem pseudonimu El Loco, który doklejono Bielsie. Wiem, że to pochwała dla jego odmiennego sposobu myślenia. Lecz dla mnie to jest niezwykłe, a nie szalone. Kto dziś potrafi w sposób inteligentny rzucać na futbol inne światło? Dziś rozumiem go lepiej niż kiedykolwiek, a na pewno lepiej niż wtedy, gdy byłem piłkarzem.
Jak potoczyłaby się kariera Pochettino, gdyby nie zderzenie z Bielsą? Może poszłoby mu jeszcze lepiej, gdyby swoje talenty rozwijał w Central. A może przepadłby na zawsze i został rolnikiem?
– Wierzę, że w życiu nic nie dzieje się przez przypadek – powiedział trener Spurs. – Od moich najmłodszych lat miałem zdolność dostrzegania sił, których nikt inny nie widzi, choć one naprawdę istnieją. To siły natury. Pola energetyczne, które sprawiają, że kręci się Ziemia. To aura, która otacza każdego człowieka i gromadzi o nim mnóstwo informacji. Czuję ją na mojej skórze. Razem z moją żoną nazywamy to: “energią uniwersalną”. Ona pomogła mi to zrozumieć. To nie przesądy, to nie czarna magia. Kryje się za tym jakaś nauka. Ta świadomość pomaga mi w codziennym życiu i pozwala zrozumieć wydarzenia, które mnie spotykają. Nawet moją przeszłość.
*
“Ważne, żeby dobrać taką taktykę, która odzwierciedla twoja osobowość. Która pasuje do klubu i wyznacza mu drogę rozwoju. Ja wierzę w filozofię, która jest pełna emocji, gdzie gra jest szybka i mocna. Moja drużyna musi w każdym meczu osiągać szczyt swoich możliwości, dawać z siebie sto procent. Nie ma nudy. Nie ma szachów”.
Juergen Klopp
– Mieliśmy momentum. Czuliśmy, że trener jest jednym z nas. Czuliśmy się jedną, wielką społecznością, na której czele stał Kloppo, niosący nasz sztandar – wspominał Sandro Schwarz, były podopieczny Juergena Kloppa w FSV Mainz, gdzie ten ostatnio wypłynął na szerokie wody jak szkoleniowiec. – Wydawało nam się, że wszystko zależy tylko od nas. Nasza wiara w kolejne zwycięstwa była niezachwiana, a oprócz tego – trener zawsze przygotowywał odpowiedni plan na mecz. Te kwestie się przeplatały, jedna wynikała z drugiej.
Jak wspominają jego byli współpracownicy, Klopp już na wczesnym etapie swojej kariery trenerskiej nie znosił przegrać. Choć potencjał takiego klubu jak Mainz był rzecz jasna na tyle ograniczony, że porażek Niemiec uniknąć po prostu nie mógł. Zdarzyło mu się nawet zanotować spadek z Bundesligi. Niemniej – każda klęska wywoływała w nim odruch dzikiej furii. Potrzebował czasu, by pozbierać się nawet po drobnym potknięciu. Z błahostek czynił pole realnej rywalizacji. – Często dołączał do treningu drużyny rezerw i brał udział w gierkach pięciu na pięciu. Ktokolwiek był z nim w zespole, nie miał łatwego życia. Bywał bardzo bezpośredni wobec swoich partnerów z zespołu – opowiadał Jurgen Kramny, wieloletni pomocnik ekipy z Moguncji.
– Nie myśleliśmy o niczym inny, jak tylko o następnym spotkaniu. Trenowaliśmy z maksymalną intensywnością. Kiedy ruszaliśmy pobiegać, można było pomyśleć, że będziemy już tak lecieć do końca naszych dni. Ale potem podczas meczów uzyskiwaliśmy przewagę nad rywalami – dodawał Schwarz.
Sam Klopp lubił się chwalić swoimi zamordystycznymi metodami szkoleniowymi: – Przed sezonem zabraliśmy drużynę nad jezioro do Szwecji – opowiadał w 2004 roku. – Nie było tam prądu, wyruszyliśmy na pięć dni bez jedzenia. Zawodnicy sami musieli je zdobyć. Moi koledzy ze sztabu zapytali wtedy: “Nie sądzisz, że lepiej by było, gdybyśmy potrenowali po prostu grając w piłkę?”. Nie. Chciałem, żeby moja drużyna zrozumiała, że gdy jesteśmy zjednoczeni, możemy przetrwać wszystko. Szczerze mówiąc, mój asystent chyba wciąż ma mnie za idiotę. Nie mogliśmy tam trenować, ale mogliśmy pływać i łowić ryby!
Drużyna Mainz grała agresywnie, z zębem, narzucała przeciwnikom niezwykle mocne warunki, cały czas podkręcając tempo gry. Już wtedy rodził się słynny gegenpressing. W 2002 roku Die Nullfünfer otarli się o awans do Bundesligi, lecz przegrali kluczowy przez z Unionem Berlin. Trener-tyran pokazał wówczas ludzkie oblicze.
– Marzenie naszego życia zostało zniszczone – powiedział tuż po meczu Klopp, płacząc w szatni razem ze swoimi podopiecznymi. Do promocji zabrakło jednego punktu. Drużyna poszła się urżnąć na smutno w barze hotelowym, zresztą ze sztabem szkoleniowym na czele. – Piliśmy aż do wchodu słońca – relacjonował cytowany już Schwarz. – Umówiliśmy się, że musimy w naszych głowach zmienić te podłe uczucia w coś pozytywnego. Musimy to przekuć w jakąś formę sportowej złości, którą wykorzystamy w kolejnym sezonie.
Rok później Mainz znów zajęło czwarte miejsce w lidze, gromadząc tyle samo punktów co trzeci w tabeli Eintracht. Zadecydował bilans bramkowy. Ale nawet i taki cios nie powalił wówczas Kloppa, który doprowadził drużynę do awansu w kolejnym sezonie. Tamte dwie okrutne porażki już na wczesnym etapie kariery nauczyły go pokory. – Kiedy spotykam którego z moich podopiecznych z tamtych lat, od razu opowiadają mi o swoich wspomnieniach z czasów gry w Mainz. Gdy byli moimi “siłami specjalnymi”. Pamiętają każdą noc spędzoną w tym pierdolonym namiocie. Spaliśmy na korzeniach – tego się nie zapomina.
*
“Kiedy jesteś młody, musisz twardo stąpać po ziemi. Jeżeli zamkniesz się w swojej bańce, możesz łatwo uwierzyć, że wszystko co robisz jest słuszne. I czasami potrzeba kogoś, kto ci powie: – Hej, gościu… Co z tobą?”.
Mauricio Pochettino
Obaj panowie – Bielsa i Pochettino – poznali się w Newell’s, gdzie ten pierwszy jest niekwestionowaną legendą (klubowy stadion w Rosario nazwano jego imieniem), a Pochettino – tylko i aż – jednym z wielu świetnych eks-piłkarzy. Potem ich drogi skrzyżowały się również w Espanyolu, gdzie El Loco prowadził zespół jedynie przez dziewięć meczów w 1998 roku. Mauricio był gwiazdą zespołu. To był krótki epizodzik współpracy tej dwójki, lecz wyjątkowo istotny.
W trakcie przygotowań przedsezonowych zawodnicy Espanyolu mieli trzy sesje treningowe. Najpierw 45 minut przebieżki, dokładnie monitorowanej przez klubowych fizjoterapeutów i lekarzy. Potem odpoczynek, śniadanko i 90 minut wycisku na siłowni. Znowu pod prysznic i znów posiłek – tym razem lunch. Następnie siesta i wreszcie zajęcia czysto piłkarskie, na których pojawiał się już sam Bielsa, zarażający wszystkich swoim niespożytym entuzjazmem. Podczas pierwszych ćwiczeń taktycznych Mauricio popełnił niewybaczalną wpadkę. Gdy trening chylił się już ku końcowi, zapytał trenera: – Hej, Marcelo, ile jeszcze nam zostało do końca?
– Pięć minut – odpowiedział Bielsa, z pozoru łagodnie. Jego mina nie zwiastowała niczego niepokojącego, ale w oczach zapłonęły groźnie wyglądające ogniki.
Argentyńczyk odwrócił się i powędrował na przeciwną stronę boiska, przyjrzeć się pozostałym zawodnikom. Gdy ogłosił konie treningu, przywołał do siebie obrońcę. I zaczął tyradę. – Tego się po tobie nie spodziewałem! – eksplodował szkoleniowiec. – Po każdym, ale nie po tobie. To potwierdza moje obserwacje. Teraz już wiem, kim się stałeś.
Bielsa grzmiał i grzmiał, aż po policzkach jego starego-nowego podopiecznego pociekły strumienie łez. – Wróciłem do domu szlochając – wspominał Poch. Czułem wstyd, ogromny, dotkliwy wstyd. Jeszcze nigdy przed nikim nie było mi tak głupio. Wszystko co mi powiedział było szczerą prawdą. Byłem ślepy, uwięziony we własnym świecie. Przestałem pracować w taki sposób, który pozwolił mi dotrzeć tam, gdzie byłem. Utknąłem w strefie komfortu. Zagubiłem się, a nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy.
– Sam nie jestem tak surowym trenerem jak Bielsa – dodał Pochettino. – Nie wymagam od moich zawodników, żeby w stu procentach poświęcili się zespołowi. W Newell’s zdarzało nam się spędzać trzy miesiące ze sobą, byliśmy skoszarowani i mogliśmy wyrwać się na wolność tylko w czwartki. Raz w tygodniu. Tak było, gdy graliśmy w kluczowych meczach Copa Libertadores. Opuszczaliśmy klub w czwartek po porannym treningu, wracaliśmy w czwartek wieczorem. Nie mieliśmy życia prywatnego. Jedyną drogą komunikacji z bliskimi był telefon, który odłączano wieczorem. (…) Nie jestem też aż tak opętaną żądzą rozpoznania przeciwnika. Bielsa wysyłał nawet swoich agentów, żeby ci w przebraniu przedostawali się na zgrupowania drużyny przeciwnej. Mnie to nie interesuje. Mój zespół ma tworzyć na boisku kontrolowany przez nas chaos, w którym rywal nie zdoła się odnaleźć.
– Moim zdaniem – nie ma w futbolu czegoś takiego jak perfekcja. Musimy jednak do niej dążyć i nigdy nie zadowalać się czymkolwiek innym – powiedział manager Spurs.
*
“Jedynym sposobem, żeby zrealizować swoje marzenia jest robienie tego z odwagą”.
Juergen Klopp
W 2013 roku Borussia Dortmund dowodzona przez Juergena Kloppa otarła się o triumf w Lidze Mistrzów, lecz ostatecznie musiała w finale uznać wyższość Bayernu Monachium. Tego samego Bayernu, który w poprzednich latach zaznawał z rąk piłkarzy BVB regularnych upokorzeń w Bundeslidze. Żarty się jednak skończyły – gnębieni przez nieznośnego rywala Bawarczycy obrośli w taką potęgę, że po prostu miażdżyli kolejnych rywali w drodze do wielkiego finału na Wembley.
Borussia musiała obejść się smakiem. Kloppowi nie udało się ukoronować swojej przygody z Signal Iduna Park tym najcenniejszym triumfem. Niemiec zapowiadał przed spotkaniem, że jego podopieczni nie chcą być turystami. Zapewniał, że finał to jeden z najważniejszych dni jego życia. Zauważalnie dał się ponieść euforii, nakręcił się na zwycięstwo.
– Z kimkolwiek byśmy w finale nie grali – nie jesteśmy faworytami. I to jest dla nas perfekcyjna rola – mówił Klopp. – Pięć milionów kibiców Borussii i wszyscy fani zgromadzeni na Wembley od razu zauważą, że samo bycie w finale nas nie satysfakcjonuje. Chcemy wygrać. Nie wiem, jaka historia bardziej interesuje neutralnego kibica. Być może jest to historia Bayernu, który od lat siedemdziesiątych cały czas jest na szczęście, gromadząc kolejne puchary. Jeżeli tak – neutralny kibic może wspierać Bayern. Ale jeżeli taki kibic chce nowej historii, chce wyjątkowej historii – niech idzie z nami. Myślę sobie, że dzisiaj każdy człowiek żyjący na co dzień futbolem powinien być po naszej stronie.
Tej retoryce wtórowali też zawodnicy: – W tamtych latach graliśmy unikatową piłkę. Przytłaczaliśmy i połykaliśmy wszystkich rywali w Niemczech. Nic nie mogli na to poradzić – mówił choćby Sebastian Kehl. Lecz w finale nawałnica nie wystarczyła. Bawarczycy zdołali się przed nią schronić, a potem odpowiedzieli kontruderzeniem. – Mogę tylko powiedzieć, że to był świetny mecz. Bayern na drodze do tytułu zmiażdżył na drobne kawałki połowę Europy, więc powinniśmy się cieszyć, że zaszliśmy tak daleko. Było wspaniale. Londyn, miasto-gospodarz Igrzysk Olimpijskich. Pogoda… piękna. Cholera, tylko ten wynik jest kompletnie do dupy – skwitował w swoim stylu Klopp.
Potem skomentował.– Gdybyśmy wygrali jeszcze wtedy Ligę Mistrzów… To byłaby już przesada. Nie chciałbym obejrzeć takiego filmu, to byłby scenariusz jakiejś nierealistycznej bajeczki. Niby w typowy dla siebie sposób, niby dowcipnie. A jednak można się domyślać, że to żart podszyty goryczą.
Przetrwać i rozwinąć skrzydła
“Nie ma miejsca na satysfakcję, gdy nie wszystko działa jak trzeba. Pragnę wyłącznie perfekcji”.
Bill Nicholson, manager Tottenhamu (1958 – 1974)
To pierwsze stanowiło chyba największe wyzwanie i dla Pochettino, i dla Kloppa. Szczególnie dla tego pierwszego – zanim na White Hart Lane (a teraz na Tottenham Hotspur Stadium) zapanował niepodzielnie Poch, w klubie wymieniano szkoleniowców jak rękawiczki. Każdy manager przynosił zatem ze sobą nowy pomysł na drużynę, nową listę zawodników, których chciałby mieć w swoim składzie. Nową osobowość, nowe nawyki, nowe metody pracy z zespołem. Argentyńczyk dostał do ogarnięcia naprawdę niezły pierdolnik i nie było wcale od początku takie oczywiste, że poradzi sobie lepiej od poprzedników. On jednak nie dbał o pogłoski, odmieniając przez wszystkie przypadki słowa takie jak: “projekt”, “progres”, “rozwój”. Cały czas przedstawiał wizerunek Tottenhamu jako klubu w budowie, odpychając w ten sposób od siebie spekulacje o tym, jakoby jego bieżące potknięcia miały poskutkować wymianą trenera w północnej części Londynu.
Taki komfort pracy jest szczególnie istotny w zespole pokroju Spurs, który wielkie ambicje łączy z chęcią promowania zawodników młodych, najchętniej wychowanków.
Chris Hughton, brytyjski szkoleniowiec, wyznał kiedyś w książce “Living on the Volcano: The Secrets of Surviving as a Football Manager”: – Zawsze wierzyłem, że praca managera polega na totalnym poświęceniu się dla klubu i wszystkiego, co się z nim wiąże. Lecz dzisiaj w Premier League mamy już do czynienia z nową formą pracy managera. Właściwie, to trzeba już o nas chyba mówić jako o trenerach. Trener myśli inaczej. Nie interesuje go klubowa historia, by wydaje mu się, że i tak nie ma sensu się specjalnie przywiązywać do zespołu. Nie dba też o przyszłość, bo wie, że niedługo i tak go już w klubie nie będzie. Liczy się tylko zwycięstwo w najbliższym meczu.
Wydaje się, że Mauricio Pochettino te problemy na razie nie dotyczą. Nawet jeżeli wdawał się w publiczne dyskusje z właścicielem klubu, nawet jeżeli zdarzało mu się marudzić na to i na owo, a czasem samemu też obrywać mniej życzliwym komentarzem – każdy tego rodzaju pożarł był w Tottenhamie gaszony w zarodku.
Poch dostał naprawdę wiele swobody w przebudowie drużyny na swoją modłę. Choć pewnie wolałby otrzymać jej trochę więcej, zwłaszcza jeżeli mamy tu na myśli swobodę finansową. Niemniej – Spurs za jego kadencji zmienili się potężnie, czego najlepiej dowodzą grafiki przygotowane przez portal skysports.com:
“Koguty” na przestrzeni lat poprawiły się właściwie w każdym istotnym elemencie gry. Londyńczycy są znacznie skuteczniejsi pod bramką przeciwnika, popełniają o 57% mniej błędów prowadzących do utraty gola, znacznie lepiej kontrolują grę i utrzymują się przy piłce. Stali się drużyną ze wszech miar dojrzalszą.
John Barnes, były piłkarz i ekspert piłkarski, wścieka się na samą myśl o tym, że ktoś może podważać te niewątpliwe osiągnięcia prostym argumentem odnoszącym się wyłącznie do liczy trofeów w gablocie. – Jeżeli wszystko sprowadzamy do trofeów, to jak można wymagać od managera z góry, by wygrał na przykład Puchar Anglii, skoro nawet nie wiadomo z kim przyjdzie mu rywalizować? Powiedzmy, że mówimy Pochettino: “wygraj nam Puchar Anglii”. I on losuje w trzeciej rundzie mecz z Manchesterem City na wyjeździe. I co, mamy wymagać od niego zwycięstwa? Nie, ale on wygrywa. I w czwartej rundzie trafia na Liverpool, w piątej na Chelsea. Jaka jest szansa, żeby wygrać trzy mecze z rzędu przeciwko takim rywalom? Kryterium “trofeów” jest żenujące. Najważniejsza jest ciągłość dobrych wyników. To ona pokazuje, w którym miejscu się znajdujesz.
Znowu grafika Sky Sports:
*
“Jeżeli jesteś pierwszy, to jesteś pierwszy. Jeżeli jesteś drugi, to jesteś nikim”.
Bill Shankly, manager Liverpoolu (1959 – 1974)
Ze słowami Barnesa – zresztą, byłego zawodnika The Reds – trudno się nie zgodzić. Lecz na Anfield Road głód trofeów naprawdę sięga już zenitu. Przegrane o włos mistrzostwo Anglii sprawiło, że triumf w Lidze Mistrzów jawi się dla niektórych jako jedyna możliwa puenta tak udanego sezonu. Liverpool to jedna z najbardziej utytułowanych drużyn w świecie futbolu, ale na jakiekolwiek złoto czekają już tam od 2012 roku, gdy udało się sięgnąć po Puchar Ligi Angielskiej.
– Zaraz, zaraz – dodaje Barnes. – Który manager potrafiłby dzisiaj przyjść do Tottenhamu i zrobić z niego mistrza Anglii, dorzucając do tego zwycięstwo w Lidze Mistrzów? Nie ma takiego człowieka na świecie. Dlaczego zatem Pochettino miałby w jakikolwiek sposób w tym sezonie przegrać? Tak samo sytuacja wygląda z Kloppem. Liverpool nie jest obecnie drużyną z potencjałem na drugie miejsce w lidze. Ten klub ma potencjał miejsce czwarte. Nie są dość mocni, by ograć Barceloną cztery do zera. A jednak tego dokonali. Są w finale. Może gdy jesteś w Manchesterze City albo Manchesterze United, możesz narzekać, gdy niczego nie wygrasz. To kluby o największych budżetach. Ale oskarżanie Kloppa o brak trofeów – powtarzam, żałosne.
Może z tą oceną potencjału The Reds jednak się Jamajczyk trochę zagalopował, choć… z drugiej strony?
Jeżeli spojrzeć na występy Philippe Coutinho w barwach Barcelony, można wysnuć teorię, że Juergen Klopp wycisnął z tego zawodnika 120% możliwości. I dziś Brazylijczyk rozczarowuje, bo obecny trener nie odnalazł jeszcze klucza, który otworzyłby skarbiec jego możliwości. Nie da się wszak ukryć, że wielu zawodników na Anfield rozkwita – Virgil van Dijk z miejsca stał się pod okiem Kloppa najlepszym stoperem świata, Mohamed Salah eksplodował talentami strzeleckimi, Sadio Mane wskoczył do jedenastki sezonu Premier League, Andrew Robertson i Trent Alexander-Arnold… Ach, długo by wymieniać.
Klopp gruntownie przebudował drużynę, na dodatek w bardzo krótkim czasie. I nie szczędząc pieniędzy na transfery, co też trzeba uczciwie zaznaczyć. Niemniej – większość dużych transferów The Reds dokonanych za jego kadencji okazała się nie tyle słuszna, co wręcz trafiona w dziesiątkę. Znowu obrazki Sky Sports:
Podobnie jak w przypadku Pochettino, za kadencji Kloppa mamy do czynienia z progresem totalny. Niemiec przejął drużynę rozbitą po kiepskim finiszu Brendana Rodgersa, lecz w tempie ekspresowym poprawił właściwie każdy aspekt gry. Zaczęło się od piorunującej ofensywy, lecz od jakiegoś czasu również formacja obronna – początkowo kula u nogi The Reds – zaczęła spisywać się na medal. Choć – co charakterystyczne – aspekty związane z kontrolą boiskowych wydarzeń nie wzrosły aż tak potężnie jak w przypadku Tottenhamu. Widać, że Liverpool wciąż nie boi się oddać piłki przeciwnikowi.
W grze The Reds wiele zależy od postawy bocznych obrońców. Joel Wertheimer z portalu Stat Bomb sugeruje, że to może mieć kluczowe znaczenie w nadchodzącym wielkimi krokami finale:
– Mauricio Pochettino staje przed wielkim taktycznym dylematem, ale kluczowe pytanie jest takie: w jaki sposób wykorzysta możliwości swojej drużyny w gładkim przejściu do kontrataku, ale nie tylko po to, żeby zaskoczyć obronę Liverpoolu, lecz jednocześnie powstrzymać jego ofensywę? – zastanawiał się Wertheimer w swojej analizie. – Wydaje się, że znamy dziesięciu zawodników pierwszego składu Spurs. Lloris, Alderweireld, Verthongen, Rose i Trippier stworzą linię defensywy. Sissoko, Alli i Eriksen będą w środku pola. Son i Kane zagrają z przodu. Pozostaje zagadką: Lucas, Sanchez, Wink czy Dier zajmą jedenaste miejsce w wyjściowym zestawieniu? Rezygnacja z bohatera półfinałowego starcia wygląda na trudną, ale Pochettino ufa Kane’owi. Choć jest też opcją tradycyjne 4-3-3, z Lucasem i Sonem na skrzydłach. To byłoby kłopotliwe dla bocznych obrońców Liverpoolu.
– Zakładam jednak, że Lucas zacznie mecz z ławki, a Tottenham zagra w diamencie 4-4-2, z Winksem lub Dierem na “szóstce”. To formacja, która zagwarantowała Spurs najlepsze warianty ofensywne i defensywne w tym sezonie – dodaje analityk. – Powstrzymywanie Liverpoolu jest jednak mniej lub bardziej niemożliwe, lecz można spróbować pewnych metod, natomiast próba ścigania się z The Reds jest po prostu głupotą i pewnie wszyscy kibice Tottenhamu mają nadzieję, że Pochettino już o tym wie.
Tylko jeden zwycięzca
Pochettino czy Klopp, Klopp czy Pochettino?
Zmierzyli się dotychczas ze sobą dziewięciokrotnie. Bilans jest, co tu kryć, miażdżący dla Argentyńczyka. Pokonał Liverpool dowodzony przez Kloppa tylko raz, w październiku 2017 roku. “Koguty” zwyciężyły wówczas aż 4:1, co zresztą dość mocno zachwiało reputacją Niemca i jego pozycją na Anfield Road. W co aż trudno z dzisiejszej perspektywy uwierzyć, lecz wtedy rzeczywiście metody szkoleniowe managera Liverpoolu znajdowały się pod gęstym ostrzałem krytyki i niezbyt życzliwych wątpliwości. Jednak władze The Reds nie wykonywały żadnych gwałtownych ruchów, a cierpliwość została w tym przypadku sowicie wynagrodzona. Poza tamtym rodzynkiem – Liverpool za kadencji Kloppa pokonał Spurs cztery razy, w tym triumfując w dwóch ostatnich starciach tych zespołów.
Pytanie tylko – jak daleko idące wnioski można wyciągać ze gier ligowych, skoro mamy dziś do czynienia z finałem Champions League? Spotkaniem ze wszech miar wyjątkowym. Ostatecznie Tottenham już udowodnił, że potrafi sprawić psikusa wyżej notowanemu rywalowi z Premier League. Pep Guardiola pewnie wciąż nie może przełknąć gorzkiej pigułki, jaką była ćwierćfinałowa porażka z londyńczykami.
Wydaje się zatem, że na przeszłość trzeba w tym przypadku spojrzeć z mocnym przymrużeniem oka. Juergen Klopp i Mauricio Pochettino piszą dzisiaj jeden z najważniejszych akapitów swojej trenerskiej historii. Obaj dokonali wielkich rzeczy w półfinałach Ligi Mistrzów, obaj wykonali gigantyczną pracę w ostatnich miesiącach i latach, wprowadzając swoje kluby na europejski szczyt. Stworzyli cudowną fabułę, wykreowali kapitalnych bohaterów, nie szczędzili nam sensacyjnych zwrotów akcji. Być może w kolejnych latach spod ich pióra wyjdą jeszcze następne tomy tych powieści, zapewne równie doskonałe.
Tymczasem – jedno pytanie pozostaje otwarte. Czyja historia – Pochettino czy Kloppa – znajdzie dzisiaj swój happy end? Niestety, choćby za sprawę wzięli się najwytrawniejsi spece od szczęśliwych scenariuszy z amerykańskiej Fabryki Snów, dziś wieczorem tylko jeden z tych wspaniałych managerów odkurzy wreszcie swoją gablotę i wstawi do niej upragniony puchar.
Michał Kołkowski
źródła cytatów i anegdotek: Brave New World: Inside Pochettino’s Spurs (G. Balague), Bring the Noise: The Jürgen Klopp Story (R. Honigstein)
fot. newspix.pl