Sprawił, że nawet 95 punktów przed ostatnią kolejką nie gwarantowało mistrzostwa. Narzucił niesamowite tempo, wydawało się że w pewnym momencie odjechał tak, że nie uda się go pochwycić. Liverpool był w tym sezonie wielki.
Ale Manchester City był większy.
The Citizens sprawili, że mimo doskonałego roku The Reds, mimo tylko jednej porażki w 38-meczowym sezonie, to i tak było za mało. Drużyna Juergena Kloppa była tak godnym rywalem, jak na gali Oscarów w 1994 Skazani na Shawshank dla Forresta Gumpa. W każdym z sezonów Premier League, od czasu jej utworzenia aż do poprzednich rozgrywek, mistrz miał na koncie mniej punktów niż Liverpool.
Dlatego też to mistrzostwo City jest tak satysfakcjonujące. Dlatego, gdy Brighton wychodził na prowadzenie, Pep Guardiola miał oblicze najbardziej zestresowanego człowieka na świecie. Gdy odchodził z Barcelony, był wypruty z sił. Jeśli jeden sezon na Camp Nou jest jak dwa w jakimkolwiek innym klubie, to ten w City był jak trzy? Cztery? A przecież on mógł go zakończyć mimo tak niewiarygodnych osiągów punktowych bez znaczącego trofeum. Znów bez Ligi Mistrzów, na dokładkę – bez mistrzostwa Anglii.
Bo spotkanie zaczęło się dla Manchesteru City najgorzej, jak tylko mogło. Nie dość, że Liverpool wyszedł na prowadzenie błyskawicznie i wskoczył na pozycję numer jeden w wirtualnej tabeli. Nie dość, że City nic nie chciało wpaść. Co gorsza jeden z wypadów Brightonu skończył się rzutem rożnym przy którym cwaniactwem, doświadczeniem i czystą siłą fizyczną wykazał się 35-letni Glenn Murray.
Vincent Kompany mógł sobie pomyśleć: mój Boże, raz jeszcze to samo. Koszmary 93 minut z QPR nim Sergio Aguero przebił bańkę rozczarowania i wypuścił z niej ekstatyczną radość, wróciły. Ale Argentyńczyk odesłał je do diabła w okamgnieniu, wyrównując nim do piłkarzy Brightonu zdążyło w ogóle dojść, co właśnie zrobili. Co zrobić mogą, jeśli tylko wytrzymają ciśnienie tego spotkania.
Nie wytrzymali. To, co sprawiło nie tak dawno tyle problemów Tottenhamowi, któremu udało się Brighton złamać w ostatnich minutach meczu na White Hart Lane, zaszwankowało jeszcze przed przerwą. Wtedy nieomylny Lewis Dunk dał się oszukać jak junior Vincentowi Kompany’emu, który cwanie zabrał go ze sobą robiąc przy wrzutce Mahreza z roku miejsce Aymericowi Laporte. Guardiola swój wynik miał już w przerwie, musiał tylko poukładać to, co dziać się ma w drugiej części meczu. Uspokoić, zlać rozgrzane głowy zimną wodą, zaapelować o koncentrację.
Od tej pory każda z akcji nosiła znamiona tego, co mógł przekazać w szatni Guardiola. Gdy nawet rodziła się okazja na szybką, zabójczą kontrę w stylu Realu Mourinho, było zwolnienie, zagranie przez tył, skupienie się na tym, żeby przede wszystkim pieścić piłkę stopami, by utrzymywać ją z dala od rywali tak długo, jak to tylko możliwe. Udało się mieć ją przez 88% czasu gry drugiej połowy. Mistrzowski spokój, który zaowocował dwiema pięknymi bramkami zza pola karnego – Mahreza po przekładce na słabszą nogę, Guendogana po rzucie wolnym.
Manchester City wiedział doskonale, jak nie wypuścić tego, na co pracował tak ciężko. Nie tylko dziś. Przez cały ostatni rok.
Dwa sezony. 198 punktów. 64 zwycięstwa w 76 meczach. 201 bramek strzelonych.
Czapki z głów.
Brighton – Manchester City 1:4
Murray 27’ – Aguero 28’, Laporte 38’, Mahrez 63’, Guendogan 72’
fot. NewsPix.pl