“Znowu remontada w Lidze Mistrzów…” – powiedział nikt, nigdy. Bo przecież to właśnie takie mecze przyciągają nas wszystkich przed telewizory, na stadiony. To takie sensacje sprawiają, że mamy o czym rozmawiać przy porannej kawie w pracy, że mamy o czym czytać (i pisać) na Weszło. No i – najważniejsze – że mamy co wspominać. Przez długie, długie lata. Dla takich spotkań warto na co dzień oddychać futbolem. To ostateczna nagroda, najpyszniejszy rarytas, wypadający z piłkarskiego rogu obfitości.
Emocje, których cząstka zostaje już w człowieku na zawsze.
Nadejdą kolejne sezony, kolejne wspaniałe starcia. Może już w środę porównywalne show zgotują nam Ajax i Tottenham? Obie ekipy są do tego zdolne. Jedni zawodnicy odwieszą buty na kołku, inni wskoczą na szczyt, moszcząc się w miejscu obecnych herosów. Ale 4:0 Liverpoolu nad Barceloną pozostanie. To klasyk w dniu premiery. Starcie, które już teraz można bez cienia przesady określać legendarnym. Od jutra będzie stało dumnie, jako jeden z tych potężnych głazów, stanowiących wspólnie monumentalne Stonehenge brytyjskiego futbolu. Obok finału Ligi Mistrzów w Stambule, obok legendarnych bramek Sheringhama i Solskjaera na Camp Nou w 1999 roku.
Być może Sir Alex Ferguson to nie jest najbardziej fortunna postać do cytowania w dniu tak wielkiego święta dla Anfield Road. Ale czy jakiekolwiek inne słowa, niż pamiętne “futbol, cholera jasna” mogą lepiej oddać klimat tego, co się dzisiaj wydarzyło w Liverpoolu? To miasto dziś nie zaśnie. Jego czerwona część nie zmruży oka do 1 czerwca.
Dostaliśmy futbol w całej swojej krasie. Jeżeli ktoś próbuje piłkę nożną zakuć w żelazne kajdany logiki, liczb i analiz – prędzej czy później zawsze się na tym przejedzie. To był właśnie ten moment, gdy piłkarscy bogowie powiedzieli “basta” i wywrócili do góry nogami wszystkie tabele z cyferkami, w których tęgie głowy usiłują ująć magię piłki nożnej. Bo nie ma takiego algorytmu, który wyliczyłby, że The Reds pozbawieni Roberto Firmino i Mohameda Salaha zagrają po stokroć skuteczniej niż w pierwszym spotkaniu. Nie istnieje wzór, który potrafiłby skalkulować, że Jordi Alba akurat dzisiaj rozegra swój najsłabszy mecz w sezonie, a Leo Messi zmarnuje sytuacje, z których zwykle wykorzystuje 100 na 100. Wychodzi na to, że na Anfield wypadła mu akurat sytuacja numer 101.
Dwa gole Divocka Origiego, który w zwyczajnych okolicznościach mógłby dzisiaj nawet nie powąchać murawy. Dwa trafienia Georginio Wijnalduma, wprowadzonego na boisko po przerwie, prawdopodobnie z konieczności. Wreszcie, jak gdyby tego wszystkiego było mało – gol na wagę awansu do finału Champions League… totalnie podwórkowy. Po murawie biegali zawodnicy warci w sumie pewnie z miliard w twardej walucie, a decydująca okazała się zagrywka z rzutu rożnego, jaką każdy kiedyś przećwiczył z Matim i Sebą na przyszkolnym boisku. No, chyba że akurat panowała zasada, w myśl której za trzy rogi jest karny.
Najgorsi na boisku do przerwy? Tracący jedną piłkę po drugiej Shaqiri, kompletnie zagubiony i spowalniający grę w środkowej strefie Fabinho. W drugiej połowie – obydwaj zmieniają swoją postawę o 180 stopni. Jeden dogrywa kluczowe podania, drugi czyści wszystko jak odkurzacz i inicjuje kontrataki.
Łatwiej znaleźć igłę w stogu siana, niż logikę w tym starciu. Stężenie sytuacji totalnie nieprawdopodobnych, wręcz odrealnionych przekroczyło wszelkie normy i wysadziło w powietrze bezpieczniki. Można wszak bronić nawet stwierdzenia, że – przynajmniej przez pierwszą część spotkania – Liverpool prezentował się znacznie gorzej niż na wyjeździe, gdzie sromotnie poległ. Dopiero dwa trafienia – w 54. i 56. minucie – sprawiły, iż gospodarze poczuli krew i już nie wypuścili ofiary ze swoich szponów. Swoją drogą – pamiętacie, w jakich minutach The Reds punktowali Milan w 2005 roku?
To chyba już temat do zbadania przez specjalistę od sił nadprzyrodzonych, który przy okazji mógłby się też zainteresować mocami, jakie dziś zniewoliły Leo Messiego. Odebrały mu nagle całą tę boskość, ostatnio tak często przez Argentyńczyka demonstrowaną. Uczyniły go na 90 minut z okładem zwykłym śmiertelnikiem, przyćmionym przez bohaterskie wyczyny Trenta Alexandra-Arnolda. Z kolei tajemnicy fatalnej postawy Philippe Coutinho i Luisa Suareza nie trzeba się przecież specjalnie domyślać.
Pożarło ich Anfield. Nie wytrzymali powrotu na stadion, który kiedyś porzucili dla niewątpliwych wdzięków Blaugrany. Nie poradzili sobie z grą przeciwko kibicom, których doping kiedyś ich uskrzydlał. Suarez wzniósł się najwyżej na kilka prowokacyjnych gestów, Coutinho przeszedł obok meczu.
Są takie stadiony, gdzie nawet największym chojrakom miękną nogi.
Jedno jest jednak pewne – rozanieleni dziś kibice The Reds nie nasycą się tym triumfem. Są zbyt blisko celu. Jeżeli pokonujesz Barcelonę 4:0, jeżeli wygrzebujesz się z takiego bagna, w jakim podopieczni Juergena Kloppa utknęli po pierwszym spotkaniu, to – z całym szacunkiem – trudno już się obawiać Ajaksu czy Tottenhamu. Liverpoolczycy w finale pójdą jak po swoje. Jest zresztą niemałą niedorzecznością, że kadencja Kloppa w Liverpoolu cały czas upływa pod znakiem mourinhowskiego “zero tituli”. To musi się w końcu zmienić. Jeżeli nie w lidze, gdzie Manchester City zbiera przez dwa sezonu niespełna 200 punktów, no to w Champions League.
Tak mocarna ekipa po prostu musi coś w tym sezonie wygrać. Musi się zapisać nie tylko w naszych wspomnieniach, ale i na kartach historii. Żeby postawić kropkę nad i w słowie: “WIELKOŚĆ”. Zgodnie zresztą ze złotą myślą Billa Shankly’ego, którego akurat w dniu triumfu The Reds cytować jak najbardziej wypada: “Jeżeli jesteś pierwszy, to jesteś pierwszy. Jeżeli jesteś drugi, to jesteś nikim”.
A Liverpool już nie chce być drugi. Bardziej wymownie niż dzisiaj nie dało się tego zakomunikować światu.
fot. NewsPix.pl