Gwiazdka w mieście Beatlesów przyszła w tym roku wcześniej. Wczoraj Liverpool dostał prezent od piłkarzy Crystal Palace, którzy pokonali Manchester City, dziś w świętego Mikołaja zabawili się zawodnicy Evertonu. Gracze Tottenhamu musieli w tym roku być bardzo grzeczni, bo prezenty dla nich sypały się od The Toffees jak z wypełnionego po brzegi wora.
Tydzień temu Everton grał z Manchesterem City i pokazał, że sztuka bronienia jest mu raczej obca – dostać dwa gole głową od Jesusa (175 cm wzrostu) i Sterlinga (170 cm), mając w środku obrony Keane’a (188 cm), Zoumę (190 cm) i Minę (195 cm), to spory wyczyn. Gdyby nie to, The Toffees mogliby wyjść ze starcia z City z punktem, a może i z trzema – swoje zmarnowali przecież też ofensywni piłkarze, w czym przodował Richarlison. Jak się okazało, Marco Silvie przez kilka ostatnich dni kompletnie nie udało się ogarnąć obrony.
Dziś swoją wtopę zaliczył absolutnie każdy z graczy mających udział w defensywie. Jordan Pickford i Kurt Zouma nie zrozumieli się po piłce za linię obrony Kane’a, przez co do pustej bramki mógł strzelić Heung-Min Son. Andre Gomes nie pogonił za Dele Allim przy drugim golu dla Kogutów, przez co Anglik mógł dobić piłkę po strzale Sona, choć w momencie uderzenia miał parę ładnych metrów dalej do futbolówki niż Portugalczyk. Lucas Digne popchnięty przez Richarlisona zrobił w murze lukę, dzięki czemu Trippier trafił w słupek, a Kane dobił do pustaka. Seamus Coleman wybił piłkę głową prosto na prawą nogę nieniepokojonego przez nikogo Christiana Eriksena, umożliwiając Duńczykowi piękny strzał z woleja (choć tu bardziej winilibyśmy kolegów za pozostawienie rywala bez krycia). Michael Keane dostał siatkę przy zagraniu Erika Lameli do Sona, które ten zamienił na trafienie pomiędzy nogami Jordana Pickforda. Wreszcie Zouma nie nadążył w szybkiej akcji Tottenhamu za “swoim” Kanem i gdy Son zagrywał w pole karne, Anglik miał już ogrom swobody, by strzelić nie do obrony.
Jeśli pogubiliście się w liczeniu wtop prowadzących do gola, pomożemy – było ich sześć. Nigdy wcześniej Tottenham nie wygrał tak wysoko z Evertonem na Goodison Park. W 1928 roku było 2:5, od tamtej pory przez 90 lat nie udało się wbić tylu bramek temu rywalowi na jego terenie. A mogło – i powinno – być goli przynajmniej o jednego więcej, bo przecież sędzia bardzo pobłażliwie podszedł do Kurta Zoumy, gdy ten wyciął w polu karnym Harry’ego Kane’a, jeszcze przy 0:0.
Everton dysponujący naprawdę niezłą formacją ataku odpowiedział – bo i Tottenham nie bronił wzorowo. O co było tym trudniej, że na liście leczących się graczy defensywy są obecnie Jan Vertonghen, Eric Dier i Serge Aurier, a Davinson Sanchez dopiero wrócił po kontuzji. Mało tego – The Toffees zaczęli strzelanie w tym starciu, gdy po zagraniu spod linii końcowej Calverta-Lewina piłkę z bliska do siatki wpakował Walcott. Dla którego bramka miała szczególną wymowę, w końcu lwią część kariery spędził w Arsenalu. Jak się okazało, były to jednak tylko miłe złego początki, jedynym przyjemnym akcentem przerwane, gdy na 2:4 strzelił Sigurdsson, po wywiedzeniu w pole na linii pola karnego czterech rywali – najpierw Eriksena i Sissoko, następnie kolejno: Alderweirelda i Daviesa.
Mimo wszystko spotkanie to ma też nieco gorzkawy posmak dla kibiców Kogutów, bowiem na drugą połowę nie wyszedł Dele Alli – jak się później okazało, z powodu kontuzji mięśnia dwugłowego. Lista braków u Mauricio Pochettino jest bowiem już dość długa, by do kolejnej absencji miał podejść bez emocji. Tym bardziej, że ostatnio pomocnik reprezentacji Anglii jest po prostu świetnie dysponowany.
Everton – Tottenham 2:6
Walcott 21′, Sigurdsson 51′ – Son 27′, 61′, Alli 35′, Kane 42′, 74′, Eriksen 48′
fot. NewsPix.pl