To będzie nietypowy tekst. Pierwsza jego część ukazała się już w sobotnim “Przeglądzie Sportowym”, ale postanowiłem ją tutaj zacytować, ponieważ jest to w sumie jedna całość, dalej rozwijam pewne wątki. Gazeta stawia ograniczenia, od których internet jest wolny: tutaj się wszystko zmieści. Oczywiście od razu przestrzegam leni spod znaku “za długie, nie czytam” – to jest naprawdę długie. Nie ma tu też żadnych żarcików, anegdot i innych ubarwiaczy, więc artykuł jest przeznaczony tylko dla ludzi, których kręci piłka nożna jako taka.
* * *
Emocje po pierwszych meczach półfinałowych Ligi Mistrzów jeszcze nie uleciały. Grzegorz Mielcarski był pod takim wrażeniem postawy Chelsea, że w czwartkowym “Przeglądzie Sportowym” nazwał Jose Mourinho geniuszem. Wpisał się w chór złożony z ludzi zachwyconych występem londyńskiej drużyny, bijących pokłony Portugalczykowi i oszołomionych futbolowym zmysłem “The Special One”. Aż się prosi, by przytoczyć teraz baśń pt. “Nowe szaty cesarza”. W tamtej opowieści potrzeba było małego dziecka, które krzyknęło: – On jest nagi. W dzisiejszej wersji baśni Andersena – gdyby Andersen żył w XXI wieku i interesował się futbolem – ten dzieciak krzyknąłby: – Chelsea gra jak Podbeskidzie!
Jako że innych kandydatów nie widzę, chętnie wcielę się w rolę brzdąca. Może i głupiutkiego, niepojmującego w pełni otaczającego świata, nieokrzesanego, niewyedukowanego taktycznie, ale szczerego. Mecz w wykonaniu Chelsea mnie zażenował, a nie zachwycił. A największy geniusz Mourinho polega na tym, że jakimś cudem zdołał wszystkim wokół wmówić, że prowadzi słabą drużynę, że Simeone prowadzi drużynę lepszą i że 0:0 to wyśmienity wynik.
Zastanawiam się, kiedy trenerzy przestali… trenować i kiedy przestano ich z tego rozliczać? Kiedy ich odpowiedzialnością stało się tylko selekcjonowanie i kupowanie? Zewsząd dochodzą mnie opinie, które moim zdaniem się nie kleją. Z jednej strony: że Mourinho to najlepszy trener na świecie, z drugiej – że nie ma napastnika i w ogóle skład jego drużyny nie pozwalał na więcej niż walka o remis w Madrycie. Powtarzam pytanie: kiedy trenerzy przestali trenować? Kiedy przestali odpowiadać za to, w jakiej formie są zawodnicy? Jak to się dzieje, że dzisiaj wiele osób mówi: “Mourinho nie ma kim grać” i nie widzi w tym niczego niestosownego? W pierwszym składzie – Fernando Torres, dwukrotny mistrz Europy, mistrz świata, 106-krotny reprezentant Hiszpanii, zdobywca 166 goli w Premier League i Primera Division, triumfator Ligi Mistrzów… A na ławce silny jak tur Demba Ba, który zdążył machnąć 25 goli w Bundeslidze i 42 w Premier League. Obok niego sprowadzony za 22 miliony euro Schurrle, który w poprzednim sezonie Bundesligi zdobył 11 goli (do tego 6 asyst), a jeszcze jedno miejsce dalej: kupiony za 32 miliony euro Oscar. Ale ludzie mówią: Mourinho nie ma kim grać. I nikt tego nie zakwestionuje. Ktoś mi napisał: “Oscar bez formy, Mourinho nie mógł go wpuścić”. Ale od kiedy Mourinho już nie odpowiada za formę swoich zawodników?
Ci sami ludze mówią: “Simeone ma przecież świetnego Diego Costę! Gdyby Mourinho miał Diego Costę, to mógłby grać inaczej! Ale tego zawodnika mieli przeciwnicy, więc trzeba się było zabezpieczyć!”. I zachwyty: jakże wielki Jose zminimalizował różnice w potencjale obu drużyn.
W tym momencie – jak to baśniowy brzdąc – chciałem poinformować wszystkich, że jeszcze całkiem niedawno Diego Costa grał w Rayo Vallecano i nikt o zdrowych zmysłach nie wolałby go od Torresa. “Ale to nie ten sam Torres” – powiecie. “Torres się skończył”. Może i się skończył, ale zazwyczaj 30-latkowie, którzy w przeszłości wspaniale grali w piłkę, nie kończą się w tym wieku, a pod opieką najlepszego podobno trenera da się ich odrestaurować. Do rzeczy: Simeone miał we wtorek do dyspozycji dokładnie takiego napastnika, jakiego sobie stworzył i jakiego sobie wkomponował do składu, identycznie jak Mourinho. Efekt? Simeone wziął człowieka z Rayo i zrobił z niego supergwiazdę, a Mourinho wziął do rąk supergwiazdę i zrobił z niej zawodnika na miarę Rayo. To który z nich wykonał robotę lepiej? Ale za moment Mourinho kupi za 40 milionów wspomnianego Costę, coś wygra i będzie… większy od Simeone. Powiedzą, że potrafi zdobywać trofea. Tak to działa.
Jeśli czyimś zdaniem Atletico było faworytem na Vicente Calderon i jeśli czyimś zdaniem Atletico dysponowało lepszymi piłkarzami niż Chelsea, to tylko dlatego, że argentyński szkoleniowiec perfekcyjnie przepracował ostatni rok, a Mourinho nie. Bo jeszcze przed startem sezonu nikt by nie pomyślał, że Atletico dysponuje personalnie mocniejszą ekipą, nikt o zdrowych zmysłów nie zakładałby, że gdyby oba kluby miały się wymienić jedenastkami, to stratni byliby Hiszpanie. Wreszcie: nikt w sierpniu zeszłego roku nie pomyślałby, że w kwietniu większość kibiców będzie chwaliła Mourinho za poprowadzenie Chelsea do bezbramkowego remisu na Vicente Calderon. Dzisiaj wielu zawodników z Madrytu wyrasta na europejskich gigantów, ale gdzie byli wcześniej? Gdzie przez całą karierę był 30-letni Gabi, 29-letni Miranda, 28-letni Godin, 29-letni Juanfran, 28-letni Filipe…
W czasie, gdy Simeone klecił zespół z niedocenianych przez lata zawodników, gdy ich trenował, szlifował, zamęczał, inspirował, Chelsea przeprowadzała transfery: a to Hazard za 40 milionów, Oscar za 32, a to Schurrle za 22, a to Willian za 35, a to Matić za 25, Zouma za 15 i Salah za 13, Lukaku za 22, Van Ginkel i Azpilicueta za 9, Demba Ba za 8, Juan Mata za 27, Meireles za 13. I tak dalej… Nie wszyscy mogli w poprzedni wtorek zagrać, niektórych już nie ma w klubie, za większość z tych transferów Mourinho nie odpowiadał. Jednak ciągle mówimy o tym, że ktoś kupił bardzo drogi model Ferrari i zamiast nim się ścigać, to zajeżdżał drogę próbującemu go wyprzedzać Oplowi Astra. Bo jeśli sprowadzony za 35 milionów Willian ma odpowiadać za przeszkadzanie kupionemu za 1,8 miliona Mario Suarezowi, to o właśnie takim wyścigu mówimy: Ferrari blokuje Opla. Gdy wszystkie te bogactwa mają pójść na to, by kupiony za milion euro (!) Diego Costa nie strzelił gola, to znaczy że ktoś marnotrawi potencjał.
Dla mnie poprzedni wtorek był dniem ogromnej klęski Mourinho. Trener ze wszystkimi pieniędzmi świata zląkł się Atletico. Trener, który w trakcie sezonu pogardził Lukaku czy Matą, uznając ich za niepotrzebnych, oświadczył, że nie ma kim grać i że w tych okolicznościach pozostaje mu tylko obrona wyniku. Bo Torres – wiadomo – w życiu bramki nie strzelił. A ludzie wiwatują: broń wyniku, Jose! To genialne! Nikt inny tak nie broni jak ty!
Ha, pamiętam doskonale trenerów, którzy mieli równie genialne pomysły taktyczne jak Portugalczyk we wtorek. Na przykład: Janusz Wójcik przeciwko Anglii na Wembley w 1999 roku podobnie zestawił skład, w zasadzie to identycznie. Gdzie tylko można – władował gości od przeszkadzania. Niestety, Paul Scholes strzelił mu gola ręką, sędzia nie zauważył i Wójcika uznano za idiotę, a nie geniusza. Za moment obejrzymy dziesięć meczów w polskiej ekstraklasie, gdzie któraś z drużyn nie będzie miała zamiaru wychodzić z własnego pola karnego. Przy dobrych wiatrach którejś uda się dowieźć remis do końca. Ciekaw jestem, czy wtedy Grzegorz Mielcarski w Canal+ uzna Ojrzyńskiego, Skowronka czy innego Brosza za geniusza, czy jednak będzie mówił, że tak się w piłkę nie gra? A zresztą, nawet jeśli taki zespół przegra – bo bramkarz się zderzył z obrońcą, albo ktoś się poślizgnął – to przecież i tak szkoleniowiec może śmiało się otrzeć o geniusz. Myśl miał dobrą, a że w obronie nie stał Terry, tylko Konieczny, to przecież inna para kaloszy.
Nie, nie, nie. Mierzi mnie ten zachwyt, że Chelsea zremisowała z Atletico, grając wyłącznie na utrzymanie wyniku 0:0, łapiąc żółte kartki za ślamazarne wyrzucanie autów od 60. minuty, przekraczając linię środkową boiska incydentalnie. Potrafię docenić kunszt gry obronnej, lecz nie w każdych okolicznościach. Po prostu – nie każdemu wypada. A Chelsea – nie wypada. Gdy lepsza drużyna (bogatsza, dysponująca teoretycznie poważniejszymi zawodnikami) przyjeżdża do słabszej i tylko wybija piłki gdzie popadnie, to nie będę się bił braw.
OK, jestem w stanie przyjąć, że tego dnia tej drużyny nie było stać na nic więcej niż remis i że tego dnia dla tej drużyny Jose Mourinho obrał optymalną taktykę. Jednak tylko pod jednym warunkiem: że jednocześnie przyjmiemy, iż Mourinho zawalił poprzednie dziesięć miesięcy i doprowadził do tego, że miliarderzy ze Stamford Bridge muszą się trząść przed niskobudżetowym Atletico. Na siłę na taki kompromis jestem w stanie pójść: genialny we wtorek Mourinho uratował Chelsea od kompromitacji po tym, jak fatalnie prowadził ten zespół przez cały sezon. Ale któż się wtedy ze mną zgodzi? No raczej nikt.
* * *
Chelsea jest dalej faworytem do awansu, była nim od początku. Niewykluczone, że wygra 1:0 i Mourinho wprawi w ekstazę swoich psychofanów. Niewykluczone też, że zremisuje 1:1 i kopanie po autach w Madrycie okaże się nie takie do końca genialne, lecz całkiem głupawe. Jak to w piłce bywa: dorobimy teorię do gotowego wyniku. To robimy nagminnie, tydzień w tydzień. Pada gol – i już bełkotliwa teoria się tworzy, dlaczego jedni go strzelili, drudzy stracili i który trener był w tym momencie górą. Kto ogląda ligę hiszpańską, ten wie, że Atletico strzela bardzo dużo goli po rzutach rożnych. Przeciwko Chelsea Hiszpanie mieli sześć takich okazji. Przepchnąłby się Miranda czy Godin – i już wszystko, co napisano o tym spotkaniu, napisać trzeba byłoby jeszcze raz, tylko odwrotnie. Dzień później na Santiago Bernabeu Ancelotti podobno wygrał trenerskie starcie z Guardiolą, ale gdyby Casillas nie obronił uderzenia Goetzego – wtedy to taktyka Guardioli byłaby lepsza i teksty ekspertów całkowicie inne. Teorię do faktów dorobić może każdy głupi, a co za tym idzie – każdy głupi dzisiaj może być ekspertem. No, nawet ja.
Generalnie gdyby wsłuchać się w głosy po ostatnich meczach Ligi Mistrzów, można wywnioskować, że dzisiaj piłka – jako przedmiot – jest już passe i że w piłkę najlepsi grają bez piłki. Podobno ludzie rzygają już tiki-taką, teraz znawcy cmokają, gdy formacja obronna się równo przesunie i gdy bramkarz prawidłowo ustawi mur. Kopanie piłki jest przestarzałe, niemodne i podobno coraz częściej świadczy o bezradności, w modzie jest przeszkadzanie. Kto najlepiej przeszkadza, ten zbiera komplementy. Mnie się zawsze wydawało, że piłka to dość prosta gra. Jeśli pójdziemy na boisko przed blokiem, to na każdym zobaczymy ten sam widok: najlepszy chłopiec ma piłkę, najgorsi stoją i przyglądają się, co z nią zrobi. Tak jest wśród dziesięciolatków, wśród trzynastolatków i wśród szesnastolatków też. To stara i niepodważalna zasada. Nie słyszałem jeszcze o osiedlowym magiku, który piłkę dostawałby raz na pół godziny i pozbywał się jej w pierwszym kontakcie. Nie słyszałem też o drużynie złożonej z młodszych bądź starszych dzieciaków, która uznawana byłaby za najlepszą, mimo że piłkę oddawała przeciwnikowi. Od niepamiętnych czasów było jasne: jeśli przyjechali na twoje boisko prawdziwi kozacy, to będą grali ci piłką przed nosem, ale jej nie powąchasz. Będziesz biegał z wywieszonym jęzorem, a piłki nie dogonisz.
Im lepszy jesteś, tym więcej się zmienia wokół boiska. Najpierw ktoś ustawi cztery ławki, później za linią wyrośnie mała trybunka, trafisz na stadionik mogący pomieścić dwa tysiące osób, później na taki, który odwiedza piętnaście tysięcy osób. Pojawią się jupitery, trawa będzie lepiej skoszona. Lecz jedno się nie zmieni: lepsi będą w piłkę grali, a gorsi ją tylko oglądali.
Ja wiem, że w futbolu w pewnym momencie dochodzi taktyka, coś co odróżnia piłkę zawodową od hobbystycznej. Pojawią się konkretne założenia, które piłkarze mają obowiązek bez względu na wszystko realizować. I zdarzają się też niecodzienne mecze, w których ktoś celowo piłki mieć nie chce, ma inny plan, chce zaatakować znienacka. Strategia, czyli coś, co w futbolu podwórkowym nie występuje. Kiedy Bayern demolował Barcelonę, to przecież w oczywisty sposób był lepszy, mimo że nie dbał o posiadanie piłki. Kiedy dla odmiany Real demolował Bayern, też był lepszy. Bywa, że zaczajenie się w ciemnej uliczce i danie przeciwnikowi z zaskoczenia w łeb, to najlepszy sposób.
Przy zawodnikach o takich predyspozycjach biegowych jak Ronaldo, Bale czy nawet Di Maria i przy piłkarzach o tak dokładnym długim podaniu jak Modrić i Xabi Alonso, zapewne najlepszym rozwiązaniem jest doprowadzenie do sytuacji, w której można grać długą piłką, bezpośrednio. Rozumiem to wszystko, dlatego nigdy nie zmusicie mnie do tego, bym napisał, że Real “parkuje autobus i już”. Nie, Real w swoim polu karnym jest zawsze potencjalnie 10 sekund o zdobycia gola. Dla przeciwników śmierć przychodzi znikąd.
To że Real wyeliminował Bayern nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem: ma lepszych piłkarzy. Być może nie znam się na piłce, natomiast jako laik wolę Cristiano Ronaldo od Ribery’ego, wolę Bale’a od Robbena, wolę Modricia od Kroosa, wolę też Sergio Ramosa od Boatenga, ba – wolę też Benzemę od Mandżukicia. Awans “Królewskich” nie był więc sensacją, natomiast styl już owszem. Mimo druzgocącego 5:0 w dwumeczu, śmieszy mnie to jakże powszechne ogłaszanie definitywnej klęski jakiegoś systemu. Tego, że tiki-taka jednak nie działa i nigdy nie zadziała, a Guardiola jest przereklamowany i tylko rozłożył na łopaki dream-team z Monachium. Wydawanie takich zdecydowanych sądów to bardzo ryzykowne zajęcie, raczej odradzam (chociaż często sam w tę pułapkę wpadam).
Po pierwsze – żadna drużyna w historii nie obroniła jeszcze Ligi Mistrzów i chyba nie ma w tym przypadku. Zawodników nasyconych trudno jest po raz drugi poprowadzić do celu. Im się wydaje, że bardzo chcą, że mają identyczną motywację jak rok wcześniej, ale w rzeczywistości jest inaczej. Syty nigdy nie zrozumie głodnego.
Po drugie – Bayern miał nieprawdopodobny sezon rok temu, ale czas nie stoi w miejscu. Robben i Ribery są już po trzydziestce, to jak na skrzydłowych całkiem sporo. Nie będą coraz lepsi, tylko coraz słabsi. Do tego dochodzi napastnik ze średniej półki i środek pomocy, który nie jest najbardziej kreatywny na świecie. Oczywiście wciąż mówimy o wielkiej pace, ale nie jest to aż taki potwór, jakim nas straszono. Po prostu – drużyna z europejskiego TOP6, która zależnie od dyspozycji dnia i splotu okoliczności, może być pierwsza, albo szósta. My kochamy klarowne podziały: ten najlepszy, ten najgorszy, ale życie takie proste nie jest. Real nie wygrał w lidze żadnego meczu z Atletico i Barceloną, za to jest w finale Pucharu Europy, Bayern przegrał z Borussią w lidze 0:3, a ma nad nią ogromną przewagę, przed momentem ta sama Borussia była o krok od wyeliminowania “Królewskich”. Jest przecież bardzo możliwy scenariusz, że Real będzie jednocześnie “najlepszą drużyną Europy”, a także “drugą drużyną Madrytu”. W środę – przy meczach przyszłorocznej Ligi Mistrzów – powiemy, że na boisko wychodzi najlepszy zespół na kontynencie, a w sobotę: że tylko wicemistrz Hiszpanii. Wszystko to jest poplątane, pokręcone, pojedyncze sekundy odgraniczają sukces od klęski. Przecież Mychitarian (podobno tak się powinno pisać) miał na nodze piłkę na miarę wywalenia Realu z Ligi Mistrzów już w ćwierćfinale. 95 razy na 100 prób – trafiłby w bramkę. Akurat wtedy nie trafił.
Jakoś nie potrafimy – my wszyscy – spojrzeć na piłkę na zasadzie: we wtorek drużyna X ograła drużynę Y. I tyle. Nic z tego dalej nie wynika. Gdyby zagrali jeszcze raz następnego dnia, wynik mógłby być odwrotny. Nie, teraz trzeba ogłosić początek dominacji X, upadek Y, koniec jednej epoki i start nowej… Weźmy nawet ten dwumecz Realu z Bayernem. Jestem ostatni do deprecjonowania wyczynu “Królewskich”, bo uważam, że to wspaniała drużyna. Ale przypomnijcie sobie bramkę w pierwszym meczu. Dziesięć sekund przed stratą gola przez Bayern, piłka była w polu karnym Realu. Dziesięć centymetrów w bok i obrońca by jej nie zablokował – byłoby 0:1. Pięć centymetrów w bok i po odbiciu od pleców obrońcy poleciałaby gdzie indziej, np. w aut. Oczywiście, jeśli wspomnę o obronionym strzale Goetzego, ktoś odpowie niecelnym uderzeniem Ronaldo. Rozumiem to. Jednakże czasami zbyt mało uwagi poświęcamy elementowi przypadku. Coś się stało – i już, po prostu. Nie wynikało ani z geniuszu jednego, ani z głupoty drugiego. 10 sekund wcześniej gola zdobyłby Bayern i ci sami ludzie pisaliby o wielkości Guardioli, a że poszła kontra i strzelił Real – wielki był Ancelotti. A w rzeczywistości wielkość jednego i drugiego nie zależała od tych strzałów.
Ja zawsze podkreślam, że w piłce – inaczej niż w siatkówce, koszykówce, tenisie itd. – rola przypadku jest nieprawdopodobnie wielka. Rewanż został zabity dwoma golami Ramosa po dwóch dośrodkowaniach – i były to dwa pierwsze trafienia tego zawodnika w tegorocznej edycji LM. Chyba każdy z nas potrafi sobie wyobrazić scenariusz, że piłka leci o dziesięć centymetrów niżej i do Ramosa jednak nie trafia. I dalej można gdybać: co by się stało? Tego nie wiemy, pewnie Bayern by strat nie odrobił, bo grał żenująco. Ale z drugiej strony: może grał żenująco, bo uleciało z niego całe powietrze, a zawodników dopadła frustracja?
W tym momencie już widzę wściekłość fanów Realu: że umniejszam sukces. Nie, nie umniejszam. To po prostu specyfika futbolu, której lubimy nie dostrzegać, gdy nasza drużyna wygrywa, a na którą chętnie się powołujemy, gdy przegrywa. Wszystko ułożyło się po myśli Hiszpanów, oni zrobili bardzo dużo, by grać w finale, Niemcy – bardzo mało, natomiast dyspozycja w jednym zaledwie spotkaniu to dość kiepskie podstawy, by wyciągać daleko idące wnioski. Bayern tego dnia o tej godzinie był żałosny, a Ribery nie zrobił żadnej przyzwoitej akcji – i tyle. Ale żeby mieć pewność, że będzie tak Bayern, jak Ribery żałosny już prawie zawsze? Ł»e trzeba zmieniać taktykę, styl, założenia? Bez przesady.
Patrzę na tabelę Bundesligi – coś ta śmierć tiki-taki wydaje mi się ogłoszona przedwcześnie. Patrzę na to, kto zagra w finale Pucharu Niemiec – ciągle widzę tam Bayern. A ogłaszanie końca, bo ktoś odpadł w półfinale Ligi Mistrzów – dziecinada. W futbolu zawsze będzie miejsce dla drużyn, które chcą mieć piłkę przy nodze. Zdaje mi się, że każdy trener marzy o jak największej kontroli nad grą, a kontrolę uzyskuje się właśnie poprzez nieoddawanie piłki przeciwnikowi. Kiedy ty masz piłkę – wszyscy zależy od ciebie. Kiedy ma ją przeciwnik – wszystko zależy od niego…
Powiecie, że Mourinho kontroluje grę, nie mając piłki. Moim zdaniem nie kontroluje. Ja wiem, że dzisiaj to niesamowicie modny trener. Odkąd poślizgnął się Gerrard – jeszcze modniejszy. Gdyby się jednak Gerrard nie poślizgnął – byłby modny trochę mniej (przypominam, że remis to nie był zły wynik dla LFC). My nawet wywrotkę kapitana Liverpoolu zaliczamy na plus dla portugalskiego szkoleniowca. Zastanawiam się: czy ten genialny szkoleniowiec miał w planach skończyć Premier League na trzecim miejscu, na co się zanosi?
Kiedy przeciwko niemu West Ham “zaparkował autobus”, to grzmiał i awanturował się. Kiedy robi to samo – wtedy jest geniuszem. Nie jestem szalony i nie mam zamiaru umniejszać dokonań Mourinho, bo są oczywiście fantastyczne, poprowadził w życiu kilka zdumiewających projektów, przy czym tym największym wyzwaniem było pewnie FC Porto. Ale to nie znaczy, że każdy jego mecz z osobna muszę postrzegać jako jego osobisty triumf. Spotkania z Atletico i Liverpoolem mi się nie podobały i tyle. Uważam, że taki futbol nie przystoi takiej drużynie, w którą zainwestowano takie środki. Dodatkowo drażnią mnie podwójne standardy. Orest Lenczyk nastawił Zagłębie Lubin ultra-defensywnie w ostatnim meczu ze Śląskiem i w “Przeglądzie Sportowym” pisano o samobójczej taktyce. Przypominam, że jedyny gol padł w 88. minucie po rzucie rożnym. Jeden rzut rożny dzieli geniusza od samobójcy?
Niebywałe jest postrzeganie futbolu. Z jednej strony – jesteśmy o krok od obwołania Realu najlepszą drużyną Europy. Z drugiej – ogłoszono już koniec Barcelony, która w tabeli ligi hiszpańskiej ma (doliczam “Królewskim” zaległy mecz) punkt straty do Realu i która wygrała z nim oba bezpośrednie ligowe starcia. Być punkt za najlepszą drużyną Europy to chyba nie jest taki wielki upadek, co? Czy jednak jest? A ten punkt to tylko jakiś mecz z Valladolid czy Levante… Niektórzy tak bardzo tęsknią za pogrzebem tiki-taki, Barcelony, Guardioli w Bayernie, Messiego – wszystkiego, co z Barcą ostatnich lat związane – że wykorzystają każdy pretekst. Ale za chwilę znowu ruszy sezon i może się zdarzyć tak, że przestraszycie się podwójnie, gdy ci niby umarlacy niespodziewanie wstaną z grobów.
Naprawdę, podziwiam odwagę tych, którzy ogłosili koniec Guardioli i jego wizji – tej realizowanej w Niemczech i Katalonii. I współczuję tym, którzy interesują się piłką, ale sama gra w piłkę ich nudzi, a pociąga przeszkadzanie. Macie smutne hobby. Trochę bezsensowne.
* * *
Spytałem na początku, od kiedy trenerzy nie odpowiadają już za formę piłkarzy. Mourinho wszedł na tak wysoki szczebel drabiny, że już tylko selekcjonuje, kupuje i ustawia. A może czas zejść na boisko? Patrzę na Ancelottiego i zastanawiam się: czy czasem nie jest tak, że wszyscy piłkarze Realu są po prostu w dobrej formie? Ł»e Modrić gra lepiej niż u Mourinho? Ł»e Pepe gra lepiej? Ł»e Di Maria gra lepiej? Ł»e – wreszcie – wchodzi do składu Carvajal i jest znakomity? Może nie rozwija się tak szybko (albo tego nie widzimy) Morata, może lekki kryzys ma Isco, ale generalnie – czy nie jest to drużyna, która wygląda na taką, w której po prostu dobrzy piłkarze dobrze grają? Nawet Coentrao się odbudował, czyż nie?
Może więc także na tym polega zawód trenera? A nie tylko na tym, by sprzedać tego, który zaczął grać gorzej, a konkurencji podkupić tego, który jest w gazie?