Cork City to drużyna zupełnie ogórkowa. Naprawdę, Irlandczycy nie bardzo potrafią grać w piłkę. Nawet przy stałych fragmentach nie stanowią zagrożenia, za każdym razem faulując bez sensu. I z takimi ogórasami Legia gra mecz, po którym widzów bolą zęby. Zamiast sobie postrzelać, pobawić się trochę futbolem, dać fajne show – męczą bułę, wygrywając ledwie 3:0. Tak, na tle takiego rywala ten wynik to “ledwie”. Oprócz awansu i punktów do rankingu, nie było w tym meczu za wiele pozytywów. No, chyba że ktoś cierpi na bezsenność.
Pierwsza bramka dla Legii to była gra defensywna Cork w soczewce – jeden kuriozalny błąd poganiał kolejny. Ostatecznie Jose Kante wpakował futbolówkę niemal do pustej bramki. Co było skądinąd jednym z niewielu udanych zagrań tego zawodnika, który, przede wszystkim jeżeli chodzi o skuteczność, przypomniał swój najczarniejszy okres z Górnika Zabrze. Raz po raz partaczył niezłe szanse, nawet sam na sam z bramkarzem.
W ogóle trudno powiedzieć, czy ktokolwiek w szeregach Legii zasłużył na jakąś fajną, ozdobną laurkę. Takie powinniśmy wręczać od wyniku 5:0 wzwyż. Jeśli już, to być może Arkadiusz Malarz? Grał trochę jak Manuel Neuer podczas pamiętnego meczu mistrzostw świata z Algierią. Świetnie czytał grę i kilka razy zgasił kontry rywali, wyprowadzane poprzez rzucenie długiej piłki za plecy szeroko ustawionych obrońców. Niezły był również w środkowej strefie Cafu – dał jakość w destrukcji i rozegraniu. Zagrał solidnie.
Reszta? Albo słabo, albo najwyżej przyzwoicie. Mnóstwo prostych strat, chaotycznych wrzutek, złych decyzji, dziur w defensywie. Linia obrony Legii jest tak porozrzucana na boisku, że w pewnym momencie drugiej połowy goście z Irlandii zaczęli naprawdę zagrażać bramce Malarza. Co i rusz wstrzeliwując prostopadłe piłki w wolne strefy na połowie warszawiaków. Brakowało im jednak umiejętności, żeby korzystać z prezentów, jakie otrzymywali od obrońców Wojskowych.
Kiedy Cork się trochę za bardzo odsłoniło i rozzuchwaliło, sprawy w swoje ręce wziął weteran do zadań specjalnych. Miro Radović najpierw wywalczył karnego, którego sam wykorzystał, później asystował przy golu Carlitosa. Ten ostatni niby mógł trochę irytować graniem pod siebie, ale chyba jako jedyny trafnie wyczuł wątpliwą rangę tego spotkania. Wszedł, żeby pokręcić trochę rywalami, pobawić się, kogoś okpić dryblingiem, komuś założyć siatkę. Zademonstrować swój potencjał. Przy bramce na 3:0 ograł rywala iście podwórkowym zwodem. Postawił swój stempelek na wyniku.
Legia z czystym kontem, ale to wcale nie oznacza, że obrona w systemie z wahadłami funkcjonuje lepiej. Wiele się nie zmieniło – Michał Kucharczyk wciąż sobie na tej pozycji nie radzi i nawet w ofensywie ogranicza się często do rozpaczliwych wrzutek spod linii autowej, zamiast jakichś fajnych wejść w pole karne. Zresztą – zagrał tylko czterdzieści pięć minut.
Natomiast Cork to nie jest zespół, na którego tle możemy ocenić rzetelnie występ Wieteski, Astiza i Remy’ego. Ten pierwszy miał kilka niezłych zagrań z przodu, to fakt. Jednak każdemu przytrafiła się co najmniej jedna obcinka, albo fatalne, ryzykowne podanie. Hiszpan obejrzał nawet żółty kartonik, co na tym etapie eliminacji nie powinno mu się przytrafić.
Generalnie – mecz bez historii. Udało się przyklepać awans w stylu, który zwykło się określać jako “zwycięstwo odniesione najmniejszym nakładem sił”. Czy trener Klafurić może z tej potyczki wyciągnąć jakiekolwiek konstruktywne wnioski? Chyba nie. Prawdziwym testem dla jego taktycznych koncepcji będzie dopiero nadchodząca wielkimi krokami ligowa inauguracja. Zagłębie Lubin to może jest i ligowy średniak, ale chyba nawet średniak z III ligi byłby w stanie ograć to marne ze wszech miar Cork.
Legia Warszawa 3:0 Cork City
Jose Kante 27′, Miroslav Radovic 73′ (k.), Carlitos (89′)
fot. 400mm.pl