Główny bohater większości książek Dana Browna, które zawładnęły sercami mas pomimo czasów, gdy czytelnictwo spada w dramatycznym tempie, a więc Robert Langdon, tylko w teorii był bohaterem takim, jak każdy z nas. Wykładowca uniwersytecki, symbolik, miał bowiem na podorędziu pamięć ejdetyczną. Pozwalającą mu przywołać potrzebny obraz znacznie szybciej i znacznie dokładniej niż zwykłemu śmiertelnikowi.
W serii książek innego fenomenu literackiego XXI wieku, Jo Nesbo, jako jedna z bohaterek występuje z kolei Beate Lonn. Z wyglądu raczej przeciętna, dająca się poznać jako nieszczególnie łaknąca sławy i poklasku, również dysponuje niesamowitą, niezwykle przydatną w pracy w policji umiejętnością. Pozwala jej ona zapamiętywać każdą, widzianą choćby w przelocie twarz i bezbłędnie rozpoznawać, nawet jeśli między pierwszym a drugim spotkaniem minie ładnych parę lat.
Pamięć przeciętnego kibica daleka jest od takich supermocy. Przeciętny kibic, nawet taki żywo zainteresowany futbolem, a nie uruchamiający się tylko gdy „grają nasi na mistrzostwach”, bez problemu odpowie na pytanie, kto w ostatnich pięciu, dziesięciu, może i piętnastu latach wygrywał Ligę Mistrzów. Kto zdobywał w tym czasie mistrzostwo świata i Europy. Jaki był wynik meczu finałowego. Ale jednocześnie będzie mieć trudność, by wymienić ćwierćfinalistów Ligi Mistrzów wraz z ich wynikami kilka lat wstecz bez zerknięcia w Wikipedię.
Kibic niezwiązany bardzo mocno emocjonalnie z danym klubem rzadko pamięta puchary, których ten nie wzniósł. Awanse, których nie wywalczył. Comebacki, do których nie doszło.
W swoistej pułapce pamięci znalazł się więc wczoraj Manchester City. Drużyna w tym momencie absolutnie spektakularna, czego w żadnym razie nie zmienia seria trzech porażek. Swoją drogą dopiero druga w całej menedżerskiej karierze Pepa Guardioli. The Citizens to zespół, którego porywające występy w tym jednym, wciąż przecież trwającym sezonie, trudno wymienić na palcach obu rąk i nóg.
Czy byłyby powody do gromkich protestów, gdyby – oczywiście poza Mohamedem Salahem – wśród nominowanych do nagrody piłkarza roku w Anglii znaleźliby się wyłącznie gracze City? Gdyby doceniono ogromną klasę Fernandinho, niezastąpionego łącznika między obroną a atakiem? Gdyby postawiono obok niego Kevina De Bruyne, jednego z piłkarskich nadludzi zdolnych przewidywać boiskowe wydarzenia na kilka sekund do przodu? Gdyby nominowano Sergio Aguero, autora trzech ligowych hat-tricków, rozgrywającego najlepsze miesiące w karierze? Gdyby dorzucono Raheema Sterlinga, któremu brakuje dwóch goli, by ustrzelić w jeden sezon tyle bramek, co przez cztery lata w pierwszym zespole Liverpoolu? Oczywiście, że nie. Odległość, na jaką odsadzili pozostałych rywali uzasadniałaby podobne wybory w stu procentach.
Napisanie kolejnej futbolowej legendy wydawało się być o krok. Nikt nie miał cienia wątpliwości, że The Citizens mogą w tym sezonie królować w Europie. Broniący tytułu Real Madryt jeszcze kilka tygodni temu wyglądał na kolosa na glinianych nogach, którego tylko w trwających rozgrywkach z tychże nóg były w stanie zwalić zespoły: Tottenhamu, Betisu, Girony, Barcelony, Villarrealu, Espanyolu i Leganes. Barcelona – mimo ogromnej przewagi nad rywalami w lidze hiszpańskiej – nie rzucała na kolana stylem i dawała trochę niepokojących sygnałów jeszcze zanim zdążyła odpaść z Romą. Bayern, Juventus, Atletico – wszyscy wielcy mieli swoje kłopoty i dłuższe momenty, kiedy wyglądali na podatnych na zranienie.
Nawet gdy w pierwszym meczu z Liverpoolem na Anfield Manchester City przegrał 0:3, wciąż wydawało się, że to ekipa najbardziej kompetentna, by w Lidze Mistrzów 17/18 zafundować kolejny wielki, spektakularny comeback. Jak nie tak dawno Barcelona z PSG. Jak lata temu Deportivo La Coruna z Milanem.
Niezbędny do tego był błyskawiczny gol. Gabriel Jesus zdobył go jeszcze szybciej niż swego czasu Walter Pandiani dla El Depor czy rok temu Luis Suarez dla Blaugrany. Cel numer jeden został spełniony w iście sprinterskim tempie.
Następnie niezbędne jest utrzymanie ciągłości. Entuzjazmu, który pozwala wierzyć, że kolejny gol jest kwestią czasu. Manchester City miał to przeświadczenie. Juergen Klopp wielokrotnie mówił, że nie w jego stylu, nie w jego DNA, jest wyjście na mecz, by bronić. Ale Obywatele wtłoczyli jego piłkarzy w pole karne i nie pozwolili im na słowo sprzeciwu. The Citizens czuli się piekielnie mocni. Nie do zatrzymania bez faulu. Z niesamowitym ciągiem na bramkę. Na tyle mocni, że jeszcze przed przerwą zdobyli drugiego gola.
Linia pomiędzy sezonem wielkim – bo takim trzeba sezon City nazywać – a absolutnie legendarnym, najlepszym w historii klubu, była wczoraj tak cienka, jak nić porozumienia pomiędzy Mateu Lahozem a jego asystentem i sędzią zabramkowym. Nić zerwana, gdy Leroy Sane w prawidłowy sposób wepchnął piłkę do siatki.
Sam fakt niezdobytego gola numer dwa nie był w tym wszystkim najgorszy. Najgorsza była świadomość siedząca w głowach zawodników, a tylko umocniona, gdy za moment, tuż po gwizdku kończącym pierwszą połowę, do sędziego ruszył Guardiola. Że zostali przekręceni. Że koszmar ostatniego tygodnia trwa, że dopada ich prawo Murphy’ego. Co może pójść źle, pójdzie źle. Jeśli piłka na 3:3 w meczu z United może odbić się od Raheema Sterlinga tak, że trafi w słupek i nie wyląduje w bramce, tak właśnie się odbije. Jeśli sędzia może nie zauważyć w sobotę ewidentnej wycinki Ashleya Younga, to jej nie zauważy. Jeśli wreszcie zespół arbitrów może podjąć skandaliczną decyzję w sprawie prawidłowego gola Sane, to ją podejmie.
W ich tryby dostał się piach, silnik został nieodwracalnie zatarty.
Wyróżnikiem drużyn Pepa Guardioli jest sposób budowania przez nie akcji. Ma się wrażenie, że na większości sytuacji bramkowych stempel stawiają wszyscy kolejni zawodnicy. Że każdy odegrał swoją rolę w demontażu obrony rywala. Sposób niesamowicie skuteczny, przed którym nie ma większych szans bronić się przez dziewięćdziesiąt minut, ale tylko pod warunkiem, że każdy element zafunkcjonuje. Że nogi, ale przede wszystkim głowy, wolne będą od innych myśli i skupione tylko na wykonaniu zadania. Na zagraniu w odpowiedni sektor, na znalezieniu się w odpowiednim miejscu boiska. Trenerzy jednej z najlepszych akademii na świecie, akademii Anderlechtu, powtarzają, że o perfekcyjnym meczu można mówić tylko wtedy, gdy zawodnik schodzi z boiska zmęczony fizycznie, ale i wyczerpany umysłowo jak po półtoragodzinnym egzaminie dojrzałości.
Piętnaście minut, to bardzo mało czasu, by wyczyścić głowy całej jedenastki z tej wdzierającej się do nich każdą możliwą drogą myśli: zostaliśmy oszukani. Wyrzucenie przez Matheu Lahoza na trybuny Pepa Guardioli nie pomogło, owszem. Ale największa szkoda dokonała się w momencie, gdy asystent sędziego bez przekonania podniósł chorągiewkę, a sędzia bramkowy nie wyprowadził swojego kolegi z błędu. Zgodnie z coraz powszechniejszą opinią, zamiast posiadania realnego wpływu na eliminację pomyłek, postanowił pozostać drogą i w gruncie rzeczy bezużyteczną ozdobą murawy na Etihad Stadium.
Reszta, wiadomo, jest historią.
Historią europejskich pucharów, w której najlepszy Manchester City od lat, pewnie najlepszy Manchester City od czasu jego powstania, złotymi zgłoskami się nie zapisze. Mało tego. Roberto Mancini podczas dwóch pierwszych lat w Manchesterze zdobył krajowy puchar i wygrał ligę. Manuel Pellegrini podczas dwóch pierwszych lat (ba, już w pierwszym roku) w Manchesterze zdobył krajowy puchar i wygrał ligę. Pep Guardiola dokona tego samego. Choć stworzył potwora, bestię zmuszającą rywali do najbardziej prymitywnej gry, często cofania się we własne pole karne od 1. do 90. minuty, w kwestii trofeów nie przebije swoich poprzedników ani o jotę.
Gdyby dziś zdecydował się wyczyścić biurko, spakować karton i wyjechać z Manchesteru – co oczywiście się nie stanie, bo podpisze nowy, wart 450 tysięcy funtów tygodniowo kontrakt – zostawiłby oczywiście znakomity zespół, jak mało który na świecie umiejący reagować na boisku. Wprowadzony na wyższy poziom. Ale w długofalowej pamięci kibiców pozostałyby tylko migawki scen, gdy Vincent Kompany wznosi puchar ligi i gdy zawodnicy City świętują mistrzostwo Anglii, które prędzej czy później sobie w tym sezonie zapewnią. Czyli te same migawki, co po dwóch pierwszych latach Pellegriniego czy Manciniego.
Ale dlatego też można być jednak pewnym, że to nie koniec tej historii. Że Manchester City pozostaje głodny, a jego szkoleniowiec zadba o to, by wyłamać kraty w pułapce ludzkiej, niedoskonałej pamięci, w którą wpadł przegrywając z Liverpoolem. Dalsze doskonalenie i tak niesamowicie dopracowanego projektu ma już przecież opanowane. Gdy Bayern na finiszu sezonu 14/15 przegrał cztery mecze z rzędu, co Guardioli nigdy wcześniej się nie zdarzyło, w sezonie 15/16 zdobył o dziewięć punktów więcej w lidze i był zdecydowanie bliżej awansu do finału Ligi Mistrzów, odpadając z Atletico przez bramkę straconą na wyjeździe (2:2 w dwumeczu; rok wcześniej 3:5 z Barceloną).
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl