– Spodziewałem się po karierze dwóch dróg: albo ubieram garnitur i nie muszę nic robić, albo zostaję przy piłce i sprawia mi to czystą radość. Nie mam ani jednego, ani drugiego.
Łukasz Surma dopiero po karierze zrozumiał kolegów, którzy wciąż powtarzali mu, by grał w piłkę jak najdłużej. Ligowa legenda pół roku po zawieszeniu butów na kołku wciąż bije się z myślami: co dalej? Bohater 559 meczów w Ekstraklasie rozważał nawet… zapisanie się na AWF i pracę wuefisty. Jak wielki szok przeżywa Łukasz Surma, od niedawna grający trener czwartoligowej Watry Białka Tatrzańska? Zapraszamy na szczerą rozmowę.
Piłkarz, który rozegrał 559 meczów w Ekstraklasie, pół roku po zakończeniu kariery zostaje grającym trenerem czwartoligowej Watry Białka Tatrzańska. Nie jest to raczej standardowa droga. Co cię skłoniło do takiego ruchu?
Gdy tylko pojawiła się taka propozycja stwierdziłem, że jeśli w przyszłości chcę być pierwszym trenerem, muszę sprawdzić, czy w ogóle się do tego nadaję. Każdy myśli, że powinienem iść jako drugi trener do wyższej ligi, bo to naturalna droga, ale ja chcę odpowiadać za wszystko w drużynie sam, jakakolwiek byłaby to liga. Po drugie – chciałem jeszcze grać. Nie usłyszałem w głowie gongu, który kazałby mi zakończyć granie. We mnie wciąż jest tyle różnych emocji, które są ze sobą sprzeczne, że… To nie było tak, że ze stuprocentową pewnością podjąłem decyzję: kończę grać i teraz będę się zajmował tym i tym. Samo wyszło. Życie toczy się dalej i człowiek się zastanawia, czy dobrze zrobił. Zwłaszcza, że rzeczy, które robił po karierze, nie do końca pokrywały się z jego wyobrażeniami. Praca z dziećmi jest bardzo ciężka – nie spodziewałem się, że aż tyle trzeba poświęcić na dyscyplinę i cierpliwość. Najpierw trzeba zacząć od tego, by grupa była zdyscyplinowana, a dopiero potem można wdrażać jakieś inne rzeczy. Nie wiem, czy mam na tyle cierpliwości. Jest to na pewno nowe doświadczenie, dlatego cieszę się, że je zdobywam.
Jak wyobrażałeś sobie życie po życiu? Na co się nastawiałeś?
Nastawiałem się na to, że będę spełniony i odejdę od dużej piłki. Śniła mi się kariera Zbigniewa Bońka, który odchodzi w glorii i chwale, ubiera garnitur i nie musi nic udowadniać. Tak nie jest. Poza tym oczekiwałem, że gdy wejdę do piłki z innej strony, będzie mi dawała nieposkromioną radość. A tak też nie jest. Długo biłem się z tym, że nie miałem co robić. Nie znam dobrego rozwiązania. Jestem na etapie szukania swojej drogi. Stąd moje wątpliwości, gdy mówię na temat trenowania dzieci. Nie uważam absolutnie, by to było uwłaczające, choć to za duże słowo – szacunek dla trenerów, że muszą w takich warunkach pracować. Spodziewałem się po karierze dwóch dróg: albo ubieram garnitur i nie muszę nic robić, albo zostaję przy piłce i sprawia mi to czystą radość. Nie mam ani jednego, ani drugiego. Czekam, aż znajdę drogę, która da mi spokój.
Wierzę, że będzie nią trenowanie seniorów. Może w szatni wśród dorosłych facetów bardziej będę potrafił pozbyć się swoich emocji? Wśród dzieci trzeba jednak bardzo dużo udawać. Gdy jest się zdenerwowanym, trzeba założyć maskę. W seniorach bycie sobą popłaca. Może mi tego trochę brakuje? Sam nie wiem.
Myślałeś o innych sposobach na życie?
W pewnym momencie chciałem zapisać się na licencjat na Akademię Wychowania Fizycznego. Myślałem o tym, by uczyć w szkole. Moja mama była nauczycielką… No, ale nie zdążyłem się zapisać, bo był już listopad. Może za rok. Poszedłbym sobie teraz do szkoły, zobaczył inne życie i spojrzałbym na siebie z zupełnie innej perspektywy. Myślałem też o szkółce piłkarskiej w Krakowie, ale najpierw chciałem spróbować potrenować samemu w innym środowisku by zobaczyć, czy będę miał do tego cierpliwość. Nie wyobrażam sobie, bym założył szkółkę i oddał ją w inne ręce. Myślałem też o obozach piłkarskich. Naprawdę różne rzeczy chodziły mi po głowie.
Rozważaliśmy też z żoną założenie jakiejś firmy czy otwarcie restauracji. Chciałem odejść z piłki, ale to jest jak narkotyk. Nie chcesz go, ale już jesteś uzależniony. Trzyma cię przy sobie. Tak jest ze mną – nie chciałem go, ale po tych czterech miesiącach widzę, że mnie uzależnił. Ciężkie to życie po życiu. Teraz rozumiem starszych zawodników, którzy mówili:
– Graj, Łukasz, jak najdłużej. Jeśli możesz – nie zastanawiaj się. Graj.
Kurde, ile można grać. Mam 40 lat i co: dalej mam grać? – myślałem.
Gdy na to patrzę z dzisiejszej perspektywy, ostatnie lata to nie była już czysta przyjemność z grania. Zwykła rutyna, która nie daje ci już takiej radości. Przychodzisz na trening i wiesz, że nie zrobisz już postępu, nic więcej z siebie nie wyciśniesz. Z drugiej strony wyobrażasz sobie, że kończysz grać… I co ja teraz będę robił? To już lepiej ciągnąć tę piłkę. Dużo rzeczy w życiu przez piłkę mi uciekło, wielu rzeczy się nie nauczyłem.
To samo przeżywają inni. Często rozmawiam z Markiem Zieńczukiem, który ma to samo. Zazdroszczę piłkarzom, którzy odeszli od piłki i potrafią chwalić swoje nowe życie. Może mi to jeszcze przejdzie, bo to dopiero cztery miesiące. Ciekawe, rozwijające doświadczenie. Udzieliłem już po zakończeniu kariery kilku wywiadów i gdy teraz je czytam ludzie mogą zastanawiać się, co ja wygaduję. W jednym mówię, że mam ulgę, w drugim, że chcę wrócić…
To też pokazuje moim zdaniem, jakie są w tobie rozterki i mimo wszystko składa się to w spójny obraz.
Nie radzę sobie z brakiem adrenaliny. Wstaję rano i muszę iść pobiegać. Za chwilę idę zresztą poboksować, by być w tym adrenalinowym rytmie. Po zakończeniu epizodu w Ruchu nie czułem się odstawiony, pojawiały się myśli, by to jeszcze ciągnąć. Miałem propozycje ze Stali Mielec czy Widzewa Łódź. Z drugiej strony mam licencję UEFA A, ale telefonów do mnie jako do przyszłego trenera zbyt wiele nie było. Idealna droga powinna wyglądać tak, że tam gdzie się skończyło grać w podeszłym wieku, powinno się zostać przy jakimś trenerze na naukę czy spróbować w jakiejś innej funkcji. W moim przypadku tak się nie ułożyło. Już w kwietniu podjąłem decyzję, że nie zostanę w Ruchu.
Ciężko było wiązać przyszłość akurat z tym klubem.
Dla mnie było bardzo ciężko. Po prostu nie dałbym rady z tymi działaczami.
Wielu młodych piłkarzy zapewnia sobie podczas kariery plan B – kończy studia, orientuje się na jakiś fach przed zawieszeniem butów na kołku. Gdy patrzysz na to z dzisiejszej perspektywy – to droga, którą warto promować?
Mimo wszystko robiłem dużo, by nie zostać zupełnie na lodzie, tak mi się przynajmniej wydaje. Zrobiłem maturę, zacząłem pierwszy semestr studiów w Krakowie, ale nie potrafiłem tego pogodzić z meczami. Jest wielu piłkarzy, którzy nie mają matury, a studiów nawet nie widzieli. W międzyczasie zrobiłem kursy UEFA B i UEFA A. W sobotę graliśmy mecz ligowy, a ja to tak ustawiałem, by zaliczyć też kurs. Myślałem, że po zakończeniu kariery będę miał ten glejt. Nie wydaje mi się też, bym trwonił pieniądze. Nie musiałem mieć pod koniec kariery super samochodu – myślałem raczej o żonie i dzieciach. Życie jednak daje cenną lekcję. Co z tego, że mam UEFA A? Co z tego, że myślałem o innych rzeczach? Czy mi da to szczęście? Nie wiem.
Są chłopcy, którzy nie myślą o przyszłości, a po zakończeniu kariery zakładają szkółki, biznesy i dobrze im to się kręci. Zawsze byłem poukładanym chłopakiem. Może jakbym miał jakiś licencjat… Tego żałuję. Miałem wystarczająco dużo czasu, by móc to zrobić. Ale ciężko jest pogodzić grę zawodową ze studiami. Po przegranym sobotnim meczu do wtorku człowiekowi nic nie się chce robić. Żałuję też, że nie jestem biegły z obsługi komputera. Żona wypomina mi, że nie potrafię opłacić przez internet rachunków. Nawet próbowałem się zapisać na lekcje indywidualne. Chłopaki śmiali się, że jest postęp, bo ostatnio im coś przeskanowałem i wysłałem papiery. Wcześniej tego nie umiałem. Życie po piłce mnie zaskoczyło. Jestem człowiekiem starej daty. Teraz nawet jak jadę na trening z dziećmi, lubię sobie napisać konspekt na papierze albo mieć go w głowie. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, by mieć to na pendrivie albo tablecie.
Spójrz na moje notatki.
Czyli nie jestem sam na tym świecie.
Mówisz, że pod koniec twoja kariera była czystą rutyną, ale… czego brakuje ci z niej najbardziej?
Przez całą zawodową karierę brakowało mi jednego: przeniesienia radości i fantazji z czasów juniorskich na poziom seniorski. W skrócie – nie miałem na tyle odwagi, by w seniorach grać w taki sposób jak w juniorach. Oczywiście nie zawsze, czasami zdarzały mi się mecze, po których byłem bardzo zadowolony. Kumpel zawsze mówi:
– Ty, w juniorach dryblowałeś, kreowałeś, strzelałeś wolne. Jak to jest?
Tłumaczę mu, że to inny poziom, z tysiąca juniorów tylko jeden gra w Ekstraklasie. Mimo wszystko mam pewien niedosyt. W juniorach w Krakowie zawsze było widać, że robię różnicę na boisku. W Ekstraklasie zachowałem poziom 20 lat, ale to była zupełnie inna piłka.
Twoja pozycja była bardzo niewdzięczna – defensywni pomocnicy są zwykle najbardziej doceniani przez kolegów z drużyny. Kibice kochają jednak napastników, skrzydłowych, bramkarzy…
Zawsze marzyłem by być dziesiątką, wolnym elektronem. Tak grałem w juniorach. W ogóle nie myślałem o defensywie. Nigdy nie myślałem, że będę… Nie lubię tego określenia – defensywny pomocnik. Ja wolę mówić, że byłem cofniętym pomocnikiem. Gdy dziś zespół ma piłkę, cofnięty pomocnik to pierwszy rozgrywający. Przecież przeze mnie przechodziła każda akcja. Nie było tak, że ktoś rozgrywał piłkę, a ja tylko ją odbierałem, dlatego nie lubię tego określenia. Wychowałem się na Maradonie i początkowo grałem tak jak on. Brało się piłkę i się jechało. Czysta radość. Nigdy jej nie miałem w seniorach.
To ciekawe, bo nazywano cię raczej człowiekiem od czarnej roboty.
To twoje zdanie i kibiców. Tak się utarło. Jasiu Woś powiedział, że drużyny, w których grał Łukasz Surma, zawsze dobrze grały w piłkę. Zawsze byłem pod grą i wydawało mi się, że moje drużyny wymieniały wiele podań. To nie była czarna robota – to była fajna robota. Drużyny grały krótko, kombinacyjne, zaszczepiałem to w zawodnikach wokół siebie. Jakbyś prześledził grę środkowych pomocników, którzy się przewijali u mojego boku, to często szli w górę albo mieli najlepsze okresy w swoich karierach. Mamia Dżikia z Ruchu do tej pory mówi, że najlepiej grało mu się ze mną. Jasiu Woś podobnie, Marcin Burkhardt, miał w Legii najlepszy czas w karierze. Marcin Smoliński został odkryciem sezonu. Aco Vuković… No, z nim, to ja akurat ja grałem, a nie on ze mną. Adam Majewski, Paweł Nowak ze szczytem kariery w Lechii, w Ruchu Bartek Babiarz – klub popełnił ogromny błąd oddając go – i Filip Strarzyński. Jest takie powiedzenie: pokaż mi jaką masz drugą linię a powiem ci, jaki masz zespół. Dawało mi to dużo satysfakcji. Ale z drugiej strony choćbym zdobył dziesięć medali, miałbym niedosyt przez to, w jaki sposób grałem. Każdy piłkarz ci to powie, że największą satysfakcją dla niego jest bramka. Chyba że jest Mirkiem Szymkowiakiem, dla którego asysta smakowała lepiej, ale z nim się trzeba zgodzić – zwykle przy bramce to jego podanie miało najwięcej zasług.
Zadebiutowałeś w Ekstraklasie w 1996 roku. Co masz przed oczami jako pierwsze, gdy myślisz o tamtym czasie?
Dwie szatnie. Jedna dla starych, druga dla młodych. Młodzi czasami byli na porannym treningu, ale żeby to zrobić, musieli zwiać ze szkoły. To było jednak wyróżnienie, gdy mogłeś trenować dwa razy. Starszyzna a młodzi to były dwa inne światy. Ty jako młody jesteś na dorobku, więc tobie nie wolno nic. Musisz wejść na boisko i udowodnić, że masz miejsce w drużynie. To starsi mieli lepszy sprzęt, tobie zostawały obtargane getry, a na zdjęciu czasami stałeś w innym sprzęcie. Po skończeniu wieku juniora wciąż byłeś nikim. Budowała się przez to atmosfera, że tego pragniesz i chcesz być taki jak oni, jak ci chłopcy z wąsami. Zawsze jest jakiś chłopak, który wypatrzy sobie utalentowanego młodego i otoczy go opieką, ochroni. Ja miałem kogoś takiego w osobie Darka Marca. To były ostatnie czasy w Wiśle, gdy większość osób z klubu pochodziła z Krakowa. Gdy ktoś przyjeżdżał spoza naszego miasta, musiał być naprawdę dwa razy lepszy, inaczej byłby bez szans. Przy dzisiejszej migracji jest zupełnie inaczej. Tamte czasy to była szkoła charakteru.
Przeżyłeś to, co wielu młodych chłopaków z Wisły przeżywa w ostatnich latach – brak docenienia. Była nawet słynna sytuacja, gdy po meczu rzuciłeś koszulką i to był twój koniec w Krakowie.
Trener Łazarek wpuścił młodego chłopaka na boczną pomoc na szybkich zawodników – ja nigdy takich predyspozycji nie miałem – a potem szybko zmienił. Dla mnie to porażka trenera, nie zawodnika. Dziś bym sobie na tej pozycji poradził, bo braki fizyczne nadrobiłbym ustawieniem, ale wtedy – bez szans. Ściągnął mnie, ja zareagowałem emocjonalnie. Wszyscy pytali: co on robi? Ale moim zdaniem za wszystko odpowiada trener. Gdyby było inaczej, po co on na ławce? Za wiedzę trenera Łazarka jednak szanuję. Małem z nim wykłady w Gdańsku. Strzeliliśmy miśka, powspominaliśmy i przebaczyliśmy. Musiałem jednak przez tę sytuację odejść z Wisły. W konsekwencji nigdy nie grałem w Krakowie, moim rodzinnym mieście, do którego wróciłem po karierze.
Dzisiejsza szatnia to zupełnie inne reguły. Młodzi mówili do ciebie na pan czy już nie?
Generalnie już nie mówią. Jest zupełnie inne wychowanie. Zdarzało się, że ktoś powiedział, to zależało od domu rodzinnego. Zwykle byli to synowie piłkarzy. Na przykład syn Grześka Wagnera, który był w Ruchu, starał się mi mówić na pan. Grzesiek zapamiętał zasady z jego czasów i tak też wychował syna. Mówiłem mu: nie, bez przesady, nie mów tak, źle się czuje. Generalnie jednak przychodzi 16-latek i… co ty, inny świat. Przepraszam, że tak powiem, ale jest plaga ludzi, którzy kompletnie nie znają starszych piłkarzy, starszych trenerów, historii polskiej piłki nożnej. Przychodzą sobie pograć i tyle. To ma plusy, bo przekłada się na pewność siebie, ułańską fantazję. Ja jestem najlepszy, nikogo nie znam i reszta mnie nie obchodzi. Na dłuższą metę jest to jednak zgubne. To powoduje internet, który daje ci poczucie, że niby przynależysz do jakiejś społeczności, ogłupiające programy w telewizji. Kiedyś w szkole „panie profesorze” mówiło się na magistra. To nie jest wina dzieci, kształtuje to środowisko. Potem przychodzą do szatni i… Pamiętam, jak starszyzna lubiła sprawdzać:
– Wiecie, kto to jest? – pytała pokazując na chłopaka, który przechodził, a mi było głupio, że nie znam kogoś ze Stalowej Woli czy Mielca.
Wchodząc do ekstraklasy znałem już każdego zawodnika w każdym zespole. W Ruchu też zawsze zadawałem zagadki, by wymienili przykładowo skład złotych medalistów z Barcelony.
Wymieniali?
Średnio. Bardzo średnio. Wręcz słabo. Niech zatem wszystkie Jurki Brzęczki, które są trenerami nie myślą, że młodzi ich znają. Nie znają! (śmiech)
Teraz ogólnie mało kto interesuje się polską piłką. Barcelona, Reale, Bayerny.
A to jest nasze środowisko, które sami stworzyliśmy! Też zauważyłem, że dziś młodzi przychodzą do szatni i rozmawiają o Lidze Mistrzów. Chłopie, zagraj tutaj sto meczów, pokaż na co cię stać i dopiero będziesz myśleć o PSG. Fajnie, że masz wysoko postawiona poprzeczkę, ale nie widzisz szczebelków po drodze. Mam 16-letniego syna i widzę po nim to samo. Ale jeśli masz mecze wtorek, środa, czwartek, zagraniczne ligi w weekend, z każdego kąta wyskakuje Liga Mistrzów… Za moich czasów była tylko pucharowa środa co dwa tygodnie. Mecz Ligi Mistrzów był świętem. Odskocznią od rzeczywistości, jaką była liga polska, na której człowiek się skupiał.
Dzisiejsi młodzi poradziliby sobie w tamtej szatni?
Nie, absolutnie. Mieliby osobną szatnię, po każdym błędzie byliby zrugani, szybko pewnie by odpysknęli, a wtedy trzeba było powiedzieć grzecznie „przepraszam”. Ale ja wychowałem się w innym środowisku, z innymi zasadami. Na podwórku też obowiązywała reguła, że starszy niezależnie od wszystkiego miał szacunek. Dziś tego nie ma. Ale z drugiej strony – czy ja bym sobie poradził w tych czasach? Pewnie nie. Pozmieniało się.
Jak się osiąga taką długo wieczność? Musiałeś w ostatnich latach zmienić swoje podejście do piłki czy prowadziłeś się tak jak zawsze? Twój wyczyn jest niebywały.
Z każdym sezonem szukałem tej radości, o której wspominałem i to była dla mnie motywacja. Kochałem piłkę. Grałem w nią od rana do wieczora. Jeśli chodzi o prowadzenie się, na pewno bardzo mi pomogły geny. Mój tata, mimo że skończył grać w Cracovii w wieku 32 lat, nigdy nie miał kontuzji. Zawsze było to dla niego obce. Ze mną było podobnie. Dobrze, że trafiłem do Ruchu Chorzów w momencie, gdy trenerem był Orest Lenczyk, a jego wizjonerem doktor Wielkoszyński. Pokazał mi, że można przygotowywać się do zawodu piłkarza inaczej. Nie tylko góry, sztangi, nadmierne obciążenia, ale można było to robić z głową. Czerpałem z tego do końca kariery. Gdy byłem młody myślałem, że ciężko to jest dobrze. To nieprawda. Dobrze to odpowiednio.
Szukałem balansu. Przykładałem wagę nie tylko do treningu, ale też do tego, co po nim. Do odpoczynku, do snu. Gdy trener w środę nam dopieprzył i w czwartek chciał też dopieprzyć, a mecz w sobotę, to ja na to nie pozwalałem. Samemu wyznaczałem sobie obciążenia i dyrygowałem swoim organizmem. Denerwowało mnie w byciu piłkarzem to, że musiałem się kogoś słuchać. U niektórych trenerów układałem sobie mikrocykl sam, choć u paru trenerów obciążenia bardzo mi pasowały – na przykład u trenera Fornalika, który doskonale wiedział, kiedy uderzyć, a kiedy odpuścić. Gdy mi nie pasowało, kombinowałem. Albo więcej odpoczynku, albo więcej snu, albo jakaś odnowa, by organizm był w gotowości i nie był narażony przez nadmierne zmęczenie na kontuzje. Gdybym nie poznał szkoły ruchowskiej, nigdy bym tego nie dopilnował.
W Wiśle była z drugiej strony szkoła charakteru. Gdy pakowaliśmy się raz na obóz, usłyszeliśmy:
– Panowie, ale piłek to nie zabierajcie!
Na dwóch obozach w Wiśle nie było piłek. Rano Kasprowy, wieczorem siłownia. Potem człowiek zjeżdżał z tych gór i dalej nie miał formy. Liga zaczynała się pod koniec marca, a człowiek był w dyspozycji dopiero w maju.
Pamiętasz swój najbardziej morderczy obóz?
W Wiśle przeżyłem parę ciężkich obozów, w Ruchu była inna szkoła, ale w Legii… Byłem przerażony. Trener Okuka wrócił z obciążeniami do starszych czasów. Jego filozofia trenerska brzmiała: w dupę, w dupę, w dupę i wtedy przyjdzie forma. Pamiętam obóz w Solcu Kujawskim, gdzie biegaliśmy 2x 30 minut na ponadprogowym tętnie. Dla zwykłego śmiertelnika to zgon. Aco Vuković to przeżył, Adam Majewski też, ale ja nie byłem w stanie. Morderstwo. Jeden sezon – mistrz Polski w Legii, drugi – bardzo słaby i dużo kontuzji. Na dłuższą metę takie trenowanie jest niemożliwe. Godząc się na to nigdy nie grałbym 20 lat w piłkę. Nikt mi nie powie, że jest inaczej. To jest więc bzdura, gdy ludzie myślą, że grałem tyle lat, bo ciężko trenowałem. Oczywiście, trenowałem ciężko, ale wtedy, gdy trzeba. Cenię Okukę jednak za konsekwencję. Miał w sobie na tyle siły, by postawić najlepszego zawodnika na ławkę. Nie cyndzolił się, nie każdego na to stać.
Trenerzy mieli problemy z tym, że trenowałeś po swojemu? Inny długowieczny piłkarz mówił mi, że musi ukrywać przed swoim trenerem przygotowywanie się na własną rękę.
Ja też ukrywałem. Twoim egzaminem jest mecz. Jeśli zagrasz słabo, a trenowałeś inaczej niż chciał trener, zawsze ci to wypomni. Zawodnicy ukrywają to, zwłaszcza starsi. Trener Fornalik – stary lis – spoglądał na mnie i liczył powtórzenia.
– Łukasz, czemu nie zrobiłeś wszystkiego?
– Akurat miałem inną koncepcję, trenerze.
– Rozumiem cię, bo jesteś starszym zawodnikiem. Ale następnym razem po prostu przyjdź i mi powiedz.
Wstydziłem się mu powiedzieć wcześniej sam z siebie, bo nie miałem pojęcia, jak by zareagował.
Może się wydawać, że skoro grałeś tyle lat, musiałeś przestrzegać też super diety. Natomiast ty nigdy nie ukrywałeś, że nie prowadziłeś się jak Lewandowski, a zwyczajnie, normalnie.
Miałem taki tryb, że w czasie sezonu bardzo zwracałem uwagę na jedzenie, a gdy były okresy przejściowe – głowa odżywała i jadłem normalnie. Robert różni się tym, że żyje tak przez cały czas. Nie ma dnia by nie myślał o tym, co je. Żona dobrze gotuje, zawsze miałem wiarę w takie rzeczy jak warzywa, owoce, jakieś kiszonki, generalnie swojskie rzeczy sprzedawane na placu w Krakowie. Jestem starej daty. Nigdy nie rozumiałem, jak ktoś może mieć na półce te wielkie kubły z proszkami. Koledzy sobie to robili i rozdrabniali przed meczem. Albo jakieś tabletki, karnityna i tak dalej. Prosto podchodziłem do jedzenia. Wpieprzałem jak najwięcej tego, co dawała Polska. Nie było jakiejś wielkiej filozofii, ale może w tej prostocie była jakaś mądrość? Widzę teraz, jak mój syn pije te wszystkie napoje izotoniczne. Mówię mu: weź zrób sobie wodę z miodem lepiej. Nie wierzę w to, po prostu.
Chemia sprzedawana w ładny sposób.
Albo te wszystkie super zdrowe batony: żurawina, jabłko. Przecież musi być tam coś dodane. Wolałem sobie po prostu kupić jabłko na placu i zjeść. W ten sposób podchodziłem do diety. Nie wierzę w nowoczesność. A jak było wolne, lubiłem się napić i zresetować głowę. Byłem normalnym chłopakiem.
W wielu wywiadach podkreślasz, że Lenczyk był w tamtych czasach wizjonerem. Zastanawiam się, jak patrzyło na niego środowisko, skoro robił coś inaczej niż reszta. Był uznawany za dziwaka?
Był uznawany za dziwaka, tak. Cenię go za to, że w Wiśle był trenerem-katem, a potem pod wpływem doktora Wielkoszyńskiego potrafił zmienić swoją filozofię. W Polsce utarło się tak, że jest okres przygotowawczy, na którym przez trzy miesiące ładuje się akumulatory, a dopiero potem buduje się z tego formę. Lenczyk był pierwszym, który to zmienił. Budował kondycję i siłę starając się utrzymywać zawodnika w formie przez cały okres przygotowawczy. Ludzie mu nie ufali. Jeździł na różne sympozja czy spotkania trenerów i był odosobniony w swojej opinii.
Kiedyś w styczniu budowało się tylko wytrzymałość tlenową i siłę ogólną. Szybkość dopiero w lutym. To był pierwszy trener, który szybkość z końca okresu przygotowawczego wziął już na styczeń. Dlaczego masz tego nie robić, skoro cały czas wykorzystujesz to w meczu? Piłka się wydłużyła, okresy przygotowawcze są bardzo krótkie, dziś nie ma czasu na ładowanie akumulatorów. Mecz, mecz, mecz – cały czas musisz być w formie. Każdy musi teraz przyznać trenerowi rację.
Jak na jego metody – pajacyki, piłki lekarskie – reagowała szatnia?
Akurat w Ruchu była kultura takiego trenowania, bo doktor Wielkoszyński był już w klubie od lat. Teraz ta kultura została oczywiście całkowicie zniszczona, ale to temat na inną historię. Nie w każdym klubie te metody były akceptowane, bo to było dla nich coś nowego. Gdyby tobie ktoś powiedział, że masz pisać inaczej, też mógłbyś się buntować. Chłopaki się zatem buntowali. Po latach zobaczą jednak, że w najlepszej formie byli właśnie u Lenczyka.
Widać to po Śląsku Wrocław.
Nie chciałem tego głośno powiedzieć.
Bunty mógł podsycać fakt, że Lenczyk jest specyficzną osobą w obyciu.
Coś w tym było, jego osobowość była trudna. Parę razy powiedział mi rzeczy, które mnie zwaliły z nóg. Gdy chciałem z nim porozmawiać o obciążeniach odpowiadał:
– Chłopczyku, idź sobie pobiegaj na Błonia, jeśli nie masz siły.
Zwracał uwagę, czy mu ktoś nie poda ręki pierwszy. Wtedy taki ktoś był u niego spalony. Miał swoje dziwne zachowania. Kiedyś w szatni Ruchu były uchylone drzwi, w środku gwar, a on wszedł sobie ukradkiem niezauważony i usiadł z boku. A my jak to przed treningiem „trening, kurwa, ciekawe co nam dzisiaj zrobi”. Ale na obozie w Spale Lenczyk czasem zasłaniał firanki w swoim pokoju.
Firanki?
Tak, firanki w nocy na obozie. No pomyśl, po co? Czasami lepiej nie mieć problemów. To też nie było zatem tak, że Lenczyk był tyranem. Elastycznie to układał.
W Legii ciągnęła się za tobą opinia, że należałeś do grupy bankietowej.
Zawsze byłem towarzyską osobą i po meczach spotykaliśmy się i szliśmy razem na miasto, ale określenie „grupa bankietowa” to przesada. Chodziliśmy na Chmielną i tam spędzaliśmy czas, ale po pierwsze – nie po każdym meczu, bo po przegranych nie chodziliśmy, po drugie – nie zawsze była to impreza alkoholowa. Ale jak ktoś usłyszał, że siedzimy na Chmielnej, to już przed oczami miał, że to, tamto, siamto. Robiliśmy to z głową i umiarem. Tamta Legia miała fajną atmosferę i dobrze to wspominam, myślę, że chłopaki też. W ten sposób budowaliśmy team spirit. Teraz dużo mówi się o profesjonalizmie na zachodzie, ale nie wierzę, że tam po meczach nie idą się rozluźnić. Sportowcy kumulują w sobie stres. Jeden ma w sobie wytrzymałość na tydzień, drugi na miesiąc i w końcu musi wybuchnąć. Może dla organizmu 3-4 dni po czymś takim są niedobre, ale dla ogólnej atmosfery i rozładowania wpływa to bardzo pozytywnie. Grupa bankietowa to spłycenie tematu. Nigdy nie było tak, że nie przyszedłem na trening niewyspany czy nieprzygotowany. Więc jaka to grupa bankietowa?
Po Legii pograłeś trochę zagranicą w izraelskich Maccabi Hajfa i Ihud Bnei Sakhnin oraz w Admirze Wacker Moedling. Paradoksalnie chyba jednak dobrze, że ta przygoda nie była mlekiem i miodem płynąca, bo dzięki temu szybko wróciłeś do kraju i wykręciłeś dorobek 559 meczów w Ekstraklasie.
Do końca nieudana nie była, bo poznałem inną kulturę, mentalność, zachowanie innych zawodników na boisku. Zostawiłem rodzinę w Hajfie, gdzie do morza mieli chwilę – ja na trening, oni nad morze. Świetne jedzenie, bardzo dobrze to wspominam. Z perspektywy Legii mogło się wydawać gdzie ja jadę, ale nie do końca tak było, zresztą Hajfa grała w Lidze Mistrzów rok przed tym jak tam pojechałem. Cokolwiek powiedzieć – przy takiej temperaturze nie gra się łatwo. W Ihud Bnei grałem wszystkie mecze i nie byłem workiem, cały czas byłem w gazie. Pamiętam, że nasze boisko było otoczone betonem i drutem kolczastym. Wyglądało to dosyć straszne, ale dzięki betonowi było chłodno. Trener, który mnie tam trenował został potem szkoleniowcem Maccabi Hajfa i selekcjonerem reprezentacji. Bardzo stawiał na techniczny futbol, utrzymywanie się przy piłce, co mi pasowało. Było więcej treningów piłkarskich niż u nas. W Austrii z kolei przerażała mnie sztywność futbolu. Bardzo proste 4-4-2 bez kombinowania, bez wymian w ofensywie, wszyscy przyspawani do pozycji. Dzięki temu są jednak solidni. Izraelczycy są podobni do nas, my też raczej ułańska fantazja. A w Austrii wszechobecna dyscyplina na każdym kroku.
Jak duży niesmak czułeś, gdy Ruch Chorzów zaprosił cię na pożegnanie? Z jednej strony kwiaty, misie, z drugiej strony pensji nie płacą i płacić nie zamierzają.
Ze strony osób zarządzających klubem było to oczywiście sztuczne. Podaliśmy sobie rękę, ale bardzo chłodno. Przyjechałem wyłącznie dla kibiców i chłopaków, których znałem z szatni.
Dostaniecie te pieniądze?
Ja już w nic nie wierzę. Chciałem odejść z piłki i założyć garnitur między innymi przez tę sytuację. Przez ostatnie lata piłkarze byli sponsorem tego klubu. Utrzymywali Ekstraklasę i dzięki temu klub istniał. Co więcej – działacze mieli fajne pieniądze dzięki nam. A my mieliśmy najgorsze kontrakty w lidze. Oni twierdzą teraz mając olbrzymie zaległości, że nie zapłacą. Tak naprawdę nie ma w Polsce instytucji, która by nas broniła. Nie mam zapłaconej pensji od stycznia, a wypowiedzi są takie, że czekają na wyjaśnienia Ruchu. Ktoś czeka na wyjaśnienia, cały czas to słyszę! Albo cały czas jest sprawdzanie. Co tu sprawdzać? Sytuacja jest taka sama jak 20 lat temu. Znam takich, którzy mają niezapłacone od 20 lat, zresztą nawet trener Lenczyk wciąż ma zaległości w Ruchu. Kiedyś nie było instytucji – były zaległości. Dziś są instytucje – też są zaległości.
Czytam ostatnio wywiad pana prezesa, który mówi, że w końcu Ruch wyszedł na prostą, bo płaci zawodnikom. Śmiech na sali. Można płacić tym, co przyszli, gdy się uregulowało zawodnikom, którzy zostawili tam zdrowie. W innym przypadku traci się historię, tożsamość i ludzi, którzy przez lata byli z tym klubem związani. To jest po prostu skandal. Ja przez takich ludzi nie chcę brać w tym udziału.
Jak wyglądała codzienność w Ruchu? Trasę z szatni do gabinetu prezesa możesz już pokonywać z zamkniętymi oczami?
Dlatego nie chciałem być kapitanem, bo wiedziałem, co się święci i niestety moje obawy były słuszne. Rafał Grodzicki faktycznie z zamkniętymi oczami mógł chodzić, ale to nic nie dawało. Pod koniec mojego pobytu nie było już właściwie kontaktu z tymi ludźmi. Oni twierdzili, że za awans do ósemki w 2015/16 roku, co wciąż mamy nie zapłacone, nie trzeba nam oddawać. To absurd. Przychodzi ktoś nowy i mówi, że te pieniądze nam się nie należą. A dzięki temu, że do tej ósemki awansowaliśmy, ten ktoś mógł w ogóle na to miejsce przyjść, bo gdyby nie ten awans może byśmy spadli. To absurd i jakaś abstrakcja. A my mówimy, że do Europy zmierzamy… Ile lat jeszcze?
Wielu podkreśla, że najgorsza była i jest w tym wszystkim arogancja władz Ruchu. Można się dogadać, ale w sytuacji „nie zapłacimy, bo nie” ciężko.
Tak. Ta buta, arogancja. Byli prezesi, którzy próbowali załagodzić sytuację, ale generalnie łagodzili ją trenerzy czy kapitanowie. Dla mnie to nie do wiary. Kontaktu nie było żadnego. Pożyczasz komuś pieniądze i ktoś ci zwleka, oddaje dopiero po 2-3 miesiącach. Bierzesz te pieniądze, jesteście kwita, ale już nie macie ze sobą tak wielkiego kontaktu, jak wcześniej. Ja jak widziałem, co tam się dzieje i usłyszałem pewne rzeczy, powiedziałem sobie: zrobię wszystko, by ten klub utrzymać, bo jest mi bliski, ale nie chcę mieć kontaktu z wami już nigdy w życiu. Był okres, że nie płacili nam zaległości przez dwa lata. Zamysł mieli taki, by płacić część, a fundacji nie płacić, bo po co, skoro jest papier.
Wierzysz, że ten klub stanie na nogi czy bez reorganizacji od czwartej ligi nie ma szans?
Ekstraklasa w tamtym sezonie była do uratowania, gdyby w klubie była atmosfera życzliwości i „utrzymajcie się, zapłacimy wam jak się podniesiemy, zrobimy restrukturyzację”. Swoje zrobiłem. Nie wiem, czy konieczny jest początek od czwartej ligi. Chcę po prostu, by klub zapłacił zaległości i zrobił restrukturyzację. Takie kluby się odrodzą – Ruch, Wisła czy Legia mają rzeszę kibiców i to ich siła.
Co zmieniło się w lidze od momentu, jak zaczynałeś?
Na pewno nie zmieniła się organizacja. Cały czas jest taka sama. Nie zmieniły się bazy, wręcz są gorsze, co jest przerażające. Ja trenując w Wiśle trenowałem na Wiśle, czyli przy ulicy Reymonta. Dziś młody chłopak przychodząc do Wisły czy Lechii trenuje na orliku. Skandal. Na lepsze zmieniły się stadiony i trening, który jest bardziej racjonalny, nie ma już zajeżdżania piłkarzy, ale to też spowodował terminarz rozgrywek bez długiej zimy. Forma dostępna w każdym miesiącu. Nigdy reprezentacja nie mogła sobie poradzić w innych okresach niż maj, bo piłkarze nie mieli formy. Dziś jest inaczej, piłkarz jest monitorowany, pilnowany, aczkolwiek w tej kamizelce bym nie mógł grać, bo bym oszalał. Dużo rzeczy pozostało tych samych, a po latach są wręcz gorsze. Ja w latach 90 mialem lepsze warunki do grania niż mój syn.
Co ty chcesz od orlików? Przecież dobrze się na nich gra.
Klub to jest pewna atmosfera, przywiązanie, historia. Jeśli on trenuje w Wiśle, ma trenować na Wiśle, ma widzieć piłkarzy pierwszego zespołu. Jeśli nie zbudujemy tej atmosfery, kluby nie będą miały tożsamości. Jeśli nikt nie przywiąże ich do klubów, to oni uciekną, chociaż mój przykład nie jest może najlepszy, bo przywiązany wewnętrznie byłem, a i tak musiałem uciec. Dzisiaj ci chłopcy nie znają się ze sobą. Jeden trenuje na dzielnicy Krowodrza, a drugi na Podgórzu. To dziwne. Nikt na to nie zwraca uwagi. Z tego, co wiem, wszędzie jest tak samo. Wyobrażam sobie klub tak jak w Admirze: pierwsza drużyna ma swoje boisko, obok trenują rezerwy, obok są 3-4 boiska, na których trenują juniorzy i trampkarze. Kompleks, klub, coś wielkiego.
Jak w Zagłębiu.
Na przykład. Z całym szacunkiem dla Zagłębia, ale to powinno być w takich markach jak Wisła czy Ruch.
To oni powinni pokazywać przykład.
Oczywiście. A ja za swoich czasów trenowałem na Wiśle. Te kluby nie mają baz, by to pomieścić. Myślimy krótkofalowo i o pierwszej drużynie tu i teraz.
Teraz jest moda na trenera z laptopem, który ogarnia nowinki jak te kamizelki, których nie akceptujesz. Gdybyś zdecydował się zostać trenerem na wyższym szczeblu – nie zahamuje cię twoje podejście?
Zdaję sobie sprawę, że niektórych rzeczy musiałbym się nauczyć. Ale generalnie jestem pewien, że gdy Orest Lenczyk wchodzi do szatni to nie ma laptopa, drużyna nie ma sporttesterów, a potrafi przygotować zawodnika. Najbardziej utytułowany trener w Polsce, Franz Smuda, z którego wszyscy się śmieją, jednak ma najwięcej mistrzostw bez obliczania wszystkiego na komputerze.
A kiedy miał ostatnie?
Zawsze możemy tak mówić.
Może jego metody były dobre na stare czasy, ale dziś się już nie sprawdzają.
Pewne rzeczy są ponadczasowe, tak jak charyzma trenera. Przy Smudzie stało się jak na baczność. Który trener to ma? Albo to masz, albo tego nie masz. To tak jakbyś był ojcem, którego dzieci nie szanują – co zrobisz, jesteś w dupie. Poza tym nie ma treningu ważniejszego niż gierka. Możesz napchać najwięcej pachołków, napisać największy konspekt, ale gra 4×4 to coś najważniejszego. Trenerowi zostaje potem tylko wybór piłkarzy do swojej koncepcji. Nieraz jakiś trener zrobił rozgrzewkę – super schemat podań, super coś tam. I potem gra 11 na 11 i ci, którzy byli słabi w ćwiczeniach, byli najlepsi w gierce. Cała esencja futbolu jest tutaj.
Rozumiesz dzisiejszych piłkarzy? Michał Probierz w pewnym momencie założył sobie Facebooka, by lepiej zrozumieć ich świat.
Słuszna droga. Ja też często nie rozumiem obecnego pokolenia. W szatni nie wiesz jakim językiem do nich mówić, o jakich zawodnikach porozmawiać. Powiesz Marek Citko, a oni „o co chodzi?”. Podczas obozu w ramach integracji ja bym zrobił kalambury i piwko, bo tak się najlepiej integrowało za moich czasów. A może im by to nie pasowało i woleliby turniej na PlayStation?
Planujesz zrozumieć to pokolenie?
Najpierw to ja siebie muszę zrozumieć. Gdy już będę miał spokój w duszy, będę się zastanawiał. Jak zrozumiem siebie, zrozumiem wszystkich.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK