Życie Patryka Strzeżka, kapitana Jastrzębskiego Węgla, w sezonie nie różni się od życia pozostałych siatkarzy: to ciągłe mecze, wyjazdy, trening, dieta, trening, spokojne życie i jeszcze raz trening. Po sezonie Patryk staje się podróżnikiem. Ale nie takim, jak większość sportowców, która leci wyczillować się na Wyspach Kanaryjskich albo zwiedza miejsca typu Nowy Jork czy Los Angeles. Patryk to podróżnik hardkorowy. Od wygodnego przelotu z miejsca na miejsce woli podróż stopem, spanie w namiocie gdzieś po drodze i jedzenie w domach spotkanych na szlaku ludzi. Podczas ostatniego urlopu wyruszył wraz ze swoim kumplem – Mateuszem Przybyłą, siatkarzem MKS-u Będzin – w 66-dniową wyprawę autostopem do Indii. Zaliczył po drodze Turcję, Iran czy Dubaj a po wszystkim udał się posufrować na Sri Lankę. Jakim cudem da się pogodzić życie zawodowego sportowca i backpackersa? Jak taki trip odbija się na organizmie i jak szybko można wrócić do formy? Jakim cudem na szlaku przecinają się drogi polskich siatkarzy i… Wilde Donalda Guerriera? Czy gorsza jest jazda z kierowcą palącym hasz podczas jazdy czy mieszkanie u Turka cierpiącego na schizofrenię?
Wyprawa Patryka i Mateusza to fantastyczna przygoda, ale przy okazji miała ona też swój szczytny cel. Chłopaki zebrali dzięki niej 12 tysięcy złotych na specjalny wózek inwalidzki dla chorego Kacpra. Rozgłos jaki zyskała ich wyprawa zachęcił kibiców do wpłacania pieniędzy na szczytny cel, a każdy, kto wpłacił ponad trzy dyszki, miał otrzymać kartkę pocztową z podróży. Ale jak to w podróży, czasem dzieją się rzeczy nieprzewidziane – pod koniec wyprawy plecak Patryka zaginął i kartek wysłać się nie udało.
Wróciły wraz z odnalezionym plecakiem do Polski. Tak samo jak fura wspomnień, jakimi przygotowujący się do sezonu siatkarz dzieli się z wami.
***
– Do pewnego momentu jeździłem na normalne wakacje – fajny hotel, najlepiej w dobrym miejscu, żeby wszystko było blisko, jakiś drineczek w ręce – ale po jakimś czasie mi się to znudziło. Już w ostatnich latach takich wyjazdów nosiło mnie i zawsze wynajmowaliśmy jakieś auto i jechaliśmy gdzie się da.
Generalnie ludzie dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy jadą na wakacje odpocząć i na tych, którzy odpoczywają po wakacjach.
To prawda, ja jestem w tej drugiej kategorii. W końcu stwierdziłem, że mnie to znudziło na maksa i organizuję podróż sam – w egzotyczne miejsce i bez biura podróży. Pierwsza podróż była zorganizowana od a do z: porezerwowałem hostele, miałem dopięty transport, przeloty. Zero spontanu, zero głupich pomysłów typu “wejdźmy na wulkan, bo podobno jest jakiś w okolicy”. Podróżowałem wtedy jeszcze ze swoją byłą już dziewczyną, więc zależało mi, by miała jak najlepszy komfort. Wybrałem kraje niby egzotyczne, ale moim zdaniem bardzo dobre na początek: Tajlandia, Kambodża, Wietnam. Jeśli ktoś mnie pyta, gdzie polecieć na początek, zawszę mówię: Tajlandia! Jest dość oklepana i przez to nie każdy ją lubi, ale to bardzo łatwe miejsce do organizacji na miejscu, do tego ludzie są bardzo przyjaźni. W zeszłym roku zaliczyłem pierwszą wyprawę bez planu. Stwierdziłem, że chcę wyjechać, ale pojawił się pierwszy problem: nie miałem z kim. Mało kto ma tak długie wakacje jak siatkarze, czyli dwa-trzy miesiące.
Oj, może tego nie mów głośno, polscy piłkarze cię znienawidzą.
Dla uspokojenia nastrojów powiem, że po zmianach urlopy będą krótsze, ale to nieważne. Napisałem na kilku portalach podróżniczych, że chcę zwiedzić cztery kraje, mam na to dwa i pół miesiąca i jeśli ktoś chce dołączyć – zapraszam. Chciałem jechać z jakimś gościem, bo sądziłem, że z kobietami będzie to dość uciążliwe. Niestety – w sumie teraz to stety – odezwały się do mnie same dziewczyny. Padło na Karolinę i Agę, które były najbardziej zainteresowane i przede wszystkim zdeterminowane. Spotkaliśmy się na lotnisku w Singapurze, to było nasze pierwsze spotkanie w życiu, i zaczęliśmy dwumiesięczną podróż. Ciekawe doświadczenie, udajesz się w długą podróż z kimś, kogo totalnie nie znasz.
Mogłeś przecież trafić na jakieś patuski.
Stwierdziłem, że w sumie one mają dużo więcej do stracenia, bo to ja jestem facetem i nie wiedzą kim jestem. Poza tym jak cos ci nie pasuje to zawsze możesz się rozłączyć. Kiedy lecisz ze swoim przyjacielem, dziewczyną czy kimkolwiek kogo znasz, musisz się liczyć ze zdaniem drugiej osoby. Ty chcesz jechać w góry, twoja dziewczyna woli morze i już jest kwas. A jeśli to nikt bliski, to jedna osoba jedzie nad morze, a druga w góry. Jeśli chcecie to się spotykacie za parę dni, jeśli nie chcecie to nie. Totalna wolność. Dokładnie tak miałem z dziewczynami – gdy mieliśmy różnicę zdań, rozłączaliśmy się i ja jechałem gdzieś dalej. Tak było na Filipinach, gdzie poznałem na imprezie ludzi, którzy zaprosili mnie do siebie do miasta Cebu. Rozumiałem, że dziewczyny czasami miały już dość i wolały zostać na plaży. Jestem gościem, którego trudno dobić w podróży. Wystarczy mi jedna przespana noc raz na jakiś czas i mogę szaleć. No więc złapałem statek i popłynąłem do nich.
Złapałeś statek, jak to w ogóle brzmi.
Musisz wiedzieć, że wybieram zawsze najtańsze opcje podróży.
I nie dlatego, że cię nie stać.
To najlepszy sposób, by podczas podróży poznać jak najwięcej miejscowych. Oni są tobą zwykle bardzo zainteresowani.
– Co ty tutaj robisz, skoro przed chwilą była łódka, którą płynąłbyś pół godziny? Naprawdę wolisz płynąć w tym ścisku cztery godziny?
Dla nich wydaje się to dziwne, ale dla mnie to główny powód: poznawanie. Chcę poznać jak najwięcej ludzi się da, a że przy okazji wychodzi to taniej – świetnie. Aspekt finansowy w ogóle jest ciekawy, bo zdarza się, że ludzie mówią do mnie:
– A, bo ty grasz w siatkę, więc masz pieniądze na te podróże.
No a ja wtedy przytaczam przykład, że w tym roku przez pierwsze 1,5 miesiąca podróży nie zapłaciłem za żaden nocleg i żaden transport. Wydałem w zasadzie tyle, co zjadłem. Pierwszy płatny nocleg odbyliśmy dopiero w Indiach.
To ile ogólnie taki trip cię kosztował?
Ciężko to teraz powiedzieć, bo trzeba doliczyć wizy…
To powiedz na oko.
Nie wiem, dziesięć tysięcy złotych?
Biorąc pod uwagę wizy i cztery przeloty – faktycznie rozsądnie.
Liczę też ze Sri Lanką, na której na koniec podróży odpuściłem liczenie pieniędzy. Stwierdziłem, że chcę się wyczillować i nie zwracałem już uwagi na pieniądze jak wcześniej, gdy naprawdę wybieraliśmy najtańsze restauracje. Spaliśmy w namiocie albo u ludzi, którzy pomagali nam zorganizować nocleg, a takich spotkaliśmy naprawdę wielu. Zdarzało nam się spać w pustostanach albo na dachu trzystuletniego budynku bez prądu i wody. Budzi cię słońce, które grzeje w twarz – mega przygoda! Spaliśmy też pod meczetami, bo to najbezpieczniejsze miejsca. Nikt totalnie nie zwracał na to uwagi. Rano budził nas człowiek, który przychodził otworzyć meczet, ale nic do nas nie miał – po prostu przenosiliśmy się spod wejścia na tył i spaliśmy dalej. Ogólnie przy meczetach dobrze się spało, bo był cień i chłodna posadzka, a w takim upale to ważne. Meczety miały też ten plus, że wieczorami wokół nich zbierali się ludzie. Spędzaliśmy z nimi czas i zwykle ofiarowali nam swoją kolację, więc najedliśmy się za darmo. Zdarzało się też, że spaliśmy w parkach pod gołym niebem. W Iranie wpadliśmy na pomysł, by spać na lotnisku – stwierdziliśmy, że na pewno będzie otwarte w nocy. Niestety… było zamykane na noc, ale ludzie z lotniska zawieźli nas do budki, w której był strażnik i powiedzieli, byśmy rozbili się gdzieś obok, będzie miał na nas oko. Niby mogli nas zostawić, a zawieźli w bezpieczne miejsce. W Turcji spaliśmy nawet w środku miasta na stacji benzynowej pod słupem z cenami paliw. Nikogo to nie dziwiło, pracownik stacji przyniósł nam nawet herbatę. Oprócz tego wielu ludzi po prostu przyjęło nas do domów i traktowało jak domowników.
Tego spotkałeś, u tego spałeś, z tym jechałeś, z tym jadłeś obiad. Taka podróż chyba przywraca wiarę w człowieka, że nie każdy chce cię oszukać.
Zdecydowanie. Nigdy nie myślę, że coś się może stać, bo wierzę, że możesz przez to takie rzeczy przyciągnąć. Gdy myślisz, że wszyscy mogą cię okraść – w końcu cię okradną. Ufam ludziom. Nie robię w tego głupi sposób, filtruję wszystko, ale na starcie nie mam obaw. Ci ludzie mieli zaufanie też do nas, bo wpuszczali nas do swojego mieszkania, nie wiedząc kim jesteśmy. Im kraje są biedniejsze, tym większe zaufanie. Na dalekim wschodzie tak naprawdę my już więcej ryzykowaliśmy – byliśmy daleko od domu, mieliśmy przy sobie pieniądze, dokumenty. Wybrałem autostop dlatego, że chciałem zrobić coś innego. Wsiadam w samolot i za kilka godzin jestem w Indiach – to takie zwykłe. Wolałem trochę się pomęczyć, zobaczyć jak to jest. Czytałem blogi i wiedziałem, że ludzie tak robią, nakręcałem się. Zacząłem patrzeć na mapie co mam na trasie i pojawił się pierwszy problem: Pakistan. Dostanie wizy do Pakistanu było możliwe, ale stwierdziłem, że to szaleństwo. Pierwszy odcinek trzeba przejechać w wojskowym konwoju, bo niedaleko jest granica z Afganistanem. Dla mnie byłoby to jeszcze w sumie spoko, ale po co mam narażać ludzi, którzy mnie ochraniają? Poza tym nie wiem, jak byłoby to odebrane w środowisku: jednak gram w siatkówkę, a to dość duże narażenie siebie i zdrowia. Nie chciałbym poza tym, by moi rodzice dostali zawału, bo moje podróże i tak kosztują ich dużo stresu.
Ogólnie nie wiem, czy stop jest zajebisty czy nie i czy drugi raz pojechałbym akurat na stopa. Na pewno to fajne doświadczenie i każdemu polecam spróbować. Poznaje się wielu, wielu ludzi i… dostajesz taką fajną lekcję od życia, bo nigdy w życiu nie usłyszałem tyle razy nie, co na stopie. Nie, nie wezmę cię. Nie, nie mam miejsca. Nie, nie mogę. Codziennie zderzasz się z tym, ze ktoś ci mówi nie, nie, nie.
Umacnianie charakteru – po iluś nieudanych próbach zawsze ktoś powie tak.
Co z tego, że ktoś powiedział mi nie, skoro zaraz ktoś następny powie mi tak? Łącznie mieliśmy 140 kierowców. Każdy z nich to inna historia życia. Każdej nie poznaliśmy, bo nie każdy mówi po angielsku, ale gdy spędzasz z kimś kilka godzin w aucie to nawet bez tego możesz się poznać. Chcąc nie chcąc rozmawiasz o wszystkim. Jeden jest murarzem, drugi astrologiem, trzeci to marynarz, który pływa po całym świecie. Mieliśmy dość stresową sytuację, gdy nasz kierowca w Turcji powiedział, że może nas przenocować. Dla nas to było idealne wyjście, bo nie kąpaliśmy się już od trzech dni, trzeba było wyprać rzeczy – po prostu spadł nam jak z nieba. Okazało się dodatkowo, że ma urodziny, więc kupił tort i było mega spoko. Turek rozmawiał wieczorem z kimś przez telefon, w pewnym momencie oddał go Matiemu i nagle zrobiło się bardzo poważnie.
– Ty, stary, musimy się stąd zawijać – powiedział Mati gdy skończył rozmowę.
– Ale co? Jak to?
– Ten gość ma schizofrenię.
Jego przyjaciółka powiedziała nam przez telefon, że generalnie to bardzo przyjazny człowiek, ale to bardzo poważna choroba i różne mogą być jej objawy. Mówiąc wprost: nigdy nie wiadomo co mu odwali. Co gdyby pomyślał w nocy, że jesteśmy złodziejami i wbiliśmy do niego na chatę? Była już noc i nie bardzo mieliśmy też gdzie pójść. Zdecydowaliśmy, że zostajemy, ale gdy poszedł spać zastawiliśmy drzwi plecakami, byśmy słyszeli, jakby cos się działo. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca, skończyło się na czujnej nocy.
Mieliśmy wiele ciekawych transportów. W Iranie jechaliśmy czterech w ciężarówce. Kojarzysz pewnie jak wygląda kabina ciężarówki i nie powiedziałbyś, że tam wejdzie czwórka gości i dwa plecaki. I jeszcze wielki palnik, którym – tak myślałem – gotują sobie podczas podróży jedzenie. Zmieniłem zdanie gdy zobaczyłem, że gość nagle wyciąga wielką afgańską fajkę, haszysz i odpala to tym palnikiem. Co robić? Jesteś w ciężarówce, goście z którymi jedziesz są OK, no ale na ile możesz zaufać komuś, kto pali hasz w samochodzie? Drugi kierowca zaczął dodatkowo jeszcze skręcać sobie jointa. Fuck! Z jednej strony głupio ci powiedzieć, że wysiadamy, ale gdy zaczęło robić się mało bezpiecznie – za chwilę mogliśmy przecież jeździć od lewej do prawej – poprosiliśmy o stop na coś do jedzenia i się pożegnaliśmy. W Europie takie rzeczy są niespotykane. W ogóle w Europie w ciężarówce może jechać tylko kierowca i pasażer, więc nikt nas nie chciał zabierać.
Jedni wyglądali na bardzo miłych ludzi, a inni wyglądali tak, że zastanawialiśmy się, czy w ogóle wchodzić. No ale skoro ktoś chce nas zabrać: jedziemy!
Podczas innego stopa kierowca zapytał się nas:
– Lubicie whisky?
– No tak.
– To zaczekajcie, wyjedziemy za miasto.
I za miastem gość zatrzymał się i wyjął z bagażnika trzy puszki whisky z Afganistanu. W Iranie alkohol jest surowo zabroniony i to była dodatkowa adrenalina, bo kary za spożywanie są ogromne, począwszy od batów po kilka tygodni w więzieniu. Ale jeden drineczek chyba jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Ciekawy stop był też za Sofią. Złapaliśmy go totalnie na farcie, mieliśmy już nocować w namiotach, ale zatrzymał się pewien facet i zapytał:
– Wiecie co, jestem trochę zmęczony. Poprowadzisz?
– No dobra.
I tak poprowadziłem auto od Sofii do Stambułu. Przed granicą z Turcją tylko się zamieniliśmy, bo najczęściej kierowcy robili tak – co było bardzo rozsądne – że zostawiali nas przed granicą byśmy przeszli pieszo i zgarniali nas już za nią. Nie znali nas i nie mogli wiedzieć, co mamy w plecakach. Od Stambułu zaczęła się przygoda, bo Europa jest dość przewidywalna.
Jak wygląda jazda w jednym samochodzie przez powiedzmy osiem godzin z Irańczykiem, który nie zna ani słowa po angielsku? Jak wy się tam w ogóle dogadywaliście?
Najważniejsze było wytłumaczenie na samym starcie, że nie mamy pieniędzy i jedziemy za darmo. W Iranie ogólnie nie za bardzo czaili ideę autostopu. Tam popularne są takie samochody, które oficjalnie nie są taksówkami – osoby się zbierają w jednym miejscu, dzielą się kasą i jadą. Często zatrzymywały się przy nas auta, które chciały nas podrzucać za pieniądze. Nauczyliśmy się więc kilka perskich zwrotów typu “nie mam pieniędzy”. Problem polegał też na tym, że ciężko było ich przekonać.
– Jak to nie masz pieniędzy? Masz.
– Nie mam.
– Przecież jesteś biały!
Na nielegalną taksówkę nacięliśmy się rok temu w Indonezji. Tam generalnie nie podróżowaliśmy stopem, po prostu chcieliśmy przemierzyć jeden odcinek dla zabawy. Koleś z auta nie mówił po angielsku, ale ciągle nam na wszystko przytakiwał, do tego dał nam jakieś wizytówki z samochodem. Stwierdziliśmy, że pewnie jest mechanikiem. Po drodze zgarnął jeszcze jednego gościa i sklejało nam się to w całość, że jadą do pracy. Po jakimś czasie spojrzałem na GPS, a tam… jesteśmy za naszym miejscem. Wołam do gościa “stop, my już!” . Zatrzymał się i zaczął się problem: chciał od nas pieniędzy. My nie chcieliśmy mu zapłacić, a więc on nie chciał nas wypuścić. Przyjechał policjant na motorku, ale nie mówił po angielsku i tak nas po prostu tam zostawił. Pół wioski się zleciało, więc trochę się zestresowaliśmy. W końcu zatrzymało się jakieś auto i wyszedł z niego gość mówiący po angielsku. Wreszcie! Wytłumaczył nam, że mamy pecha, bo trafiliśmy na nielegalną taksówkę i powinniśmy to rozwiązać na komendzie. To też ciekawe swoją drogą: niby nielegalna taksówka, a zadzwoniła po policje. Ten facet wpadł na świetny plan:
– Powiemy im, że dowiozę was na policję. Ale mam pomysł: po drodze ich po prostu zgubimy.
No to spoko, dobre rozwiązanie. Małe uliczki, mega ruch, bez problemu ich zgubiliśmy. Wracając podrzucił nas do kantoru, ale nikt nie mógł tam wymienić pieniędzy. No to powiedział, że zawiezie nas do swojej firmy i tam nam wymieni co trzeba. A ta firma… Żeby do niej wjechać, musieliśmy przejechać przez bramę ze strażnikami. Okazało się, że to jeden z największych farmerów na całej Sumatrze. Kilkaset tysięcy kur, kilka farm, bardzo bogaty człowiek. Zostawił tylko dziecko z opiekunką i spędził z nami cały dzień. Ale naprawdę miał kasy jak lodu, w pewnym momencie powiedział na przykład:
– Zawiozę was do dżungli, ale musimy zamienić auto na lepsze, bo to jest za słabe.
Przesiedliśmy się na wypasioną terenówkę. Gdy jechaliśmy jego terenówką zeszło nam 1,5h, a gdy wracaliśmy busikiem – dwa razy tyle. Jak widać różnych ludzi można spotkać. Byliśmy też o włos złapania wodnego stopa.
Wodnego stopa?
W Bandar Abbas na południu Iranu uparliśmy się, że złapiemy statek do Indii – jachtostop albo kontenerowiec. Spędziliśmy tam trzy dni w portach i dyskutowaliśmy, by nam pozwolili gdzieś wejść i jakie są opcje. Iran jest zamknięty i ogólnie ciężko się wbić w niektóre miejsca, np. takim miejscem jest wielki port w Bandar Abbas. A my mogliśmy nawet wchodzić na pokłady kontenerowców. Gdy w biurze celnym opowiadaliśmy historię o naszym projekcie, pracownik stwierdził:
– Nie wiem, czemu to robię, bo mogę stracić pracę, ale wpuszczę was i sobie porozmawiacie z kapitanem.
Załatwiliśmy sobie transport, ale do Chin. Gdybyśmy nie mieli założenia, że jedziemy do Bombaju – pewnie wsiedlibyśmy w niego i popłynęli.
Nie było pomysłu, by zmienić plan?
Nie, skoro cała akcja była zorganizowana pod Bombaj, musieliśmy tam dotrzeć.
To chyba dobry moment, by o niej opowiedzieć. Każdemu, kto wpłacił 30 złotych na wózek inwalidzki dla chorego Kacpra, mieliście wysłać pocztówkę z podróży. Finalnie udało uzbierać się pełną kwotę 12 tysięcy złotych.
Chciałem przez to pokazać, że można robić co się lubi, a przy okazji zrobić coś dobrego.
Czyli celem nadrzędnym wyprawa, akcja to cel poboczny.
Tak. Od dłuższego czasu coś takiego chodziło mi po głowie. Pewnego razu pojechaliśmy na OiOM dziecięcy w Jastrzębiu. Odwiedzasz te chore dzieci i widzisz, jakie to kruche i niesprawiedliwe… Bardzo mnie poruszył ten widok. Poprosiłem panią rzecznik ze szpitala, która do tej pory pomaga nam ogarniać akcję, by sporządziła mi listę dzieci z dysfunkcją ruchową. Zdecydowaliśmy, że chcemy pomóc któremuś z nich w podróży. Pomagało nam w tym stowarzyszenie Space for Dream. Jako że jestem sportowcem i mam to szczęście uprawiać sport, też wybraliśmy sportowca. A, uwierz, ciężko jest wybrać z dziesięciu przypadków. Kacper uprawia pchnięcie kulą, rzut oszczepem i dyskiem, dostał się teraz do kadry niepełnosprawnych, więc to duża sprawa. Wydaje mi się, że chwilami ma dużo więcej samozaparcia niż ja. Próbował bardzo wielu sportów. Jeździł na nartach, konno. Rodzice nie zamykają go w domu tylko dlatego, że jest niepełnosprawny. Chcą, by był jak normalne dzieci. To jest super i on też jest super gościem, bardzo kontaktowym. Mogę powiedzieć, że jesteśmy kumplami. Niektórzy myślą, że inwalidztwo to koniec świata, a przykład Kacpra pokazuje, że można się cieszyć życiem i robić fajne rzeczy. Przez niego trochę inaczej patrzę na swoje życie, na to co robię, ile mam, bo mogę grać w siatkę, podróżować, spełniać się w swoich pasjach. Można się zastanowić nad wszystkim, co się ma.
Jak dużo widokówek wypisałeś?
To dość drażliwy temat, bo mój plecak zaginął w Bombaju, a miałem wysłać te widokówki pod koniec mojej trasy. Widokówki wróciły ze mną zatem do Polski. Mamy pomysł, jak zrekompensować ludziom to, że wpłacili pieniądze a nie dostali widokówek, ale jeszcze tego nie zrealizowaliśmy. Trochę w tym naszej winy, a trochę siła wyższa. Śmieszna sprawa w ogóle – poleciałem na Sri Lankę bez rzeczy. Miałem tylko krótkie spodenki, koszulkę i śpiwór pod pachą. Nic więcej! Nawet ładowarki do telefonu. Plecak doleciał po 12 dniach i… dało się przeżyć. Kupiłem sobie tylko dwie pary spodenek i dwie koszulki. Największym problemem było to, że nie mogłem dostać klapek – mam za dużą stopę – i chodziłem tam na boso. Po powrocie do Polski chciałem założyć szorty, otworzyłem szafę… Cholera, nie mam nic, co mogę założyć. Poszedłem od razu do galerii i kupiłem sobie trzy pary szortów, pięć koszulek i dwie bluzy. A potem pomyślałem sobie: po co mi to? Przecież to mi w ogóle nie jest potrzebne. Tam jest wszystko OK i nie zwracam na takie rzeczy uwagi, a tu jestem całkowicie inny. Sam się zastanawiam, dlaczego w jednej chwili – jak za pstryknięciem palców – dokonuje się tak radykalna zmiana wewnątrz ciebie. Bo zobacz: dwa tygodnie temu chodziłem przez parę dni na boso i miałem to gdzieś, a teraz kupiłem na raz trzy pary spodenek. Po co?
Ludzie, którzy tam są z całego świata, są totalnie prości. Niektórzy zajmują się poważnymi rzeczami, a niektórzy podróżują od kilku lat i mają totalnie wywalone. Na miejscu zmienia się mentalność każdego. Tutaj codziennie każdy cię ocenia jak wyglądasz, a tam wszyscy mają to w dupie.
Generalnie masz zasadę, że nie wracasz do miejsc w których byłeś, ale dla Sri Lanki podobno chcesz zrobić wyjątek.
Raczej zrobię. Zazwyczaj na ostatnie dni wakacji wybieram miejsca, gdzie mogę odpocząć i pojeździć na desce – złapałem na nią zajawkę w Indonezji. Z jednej strony to uwielbiam, z drugiej mnie to irytuje, bo jest to trudne, a zazwyczaj sporty przychodziły mi z łatwością. Sri Lanka to idealne miejsce do deski. To był strzał w ciemno, wiedziałem tylko, że będzie spoko i poleciałem. Myślałem, że będę 3-4 dni w miejscu, w którym ulokowałem sie na początku i potem pojadę dalej, ale tak mi się spodobało, że zostałem do końca. Poznałem tam mega ekipę. Codziennie deska, plaża, dobra zabawa. Co mnie jara tam najbardziej? Chyba dzikość. Ogólnie lubię dzikie klimaty, a tam jest sporo tego. Jedziesz sobie na deskę z ziomkami i nagle ci przechodzi przez drogę słoń. Poznaliśmy gościa, który jeździ tuk-tukiem i zaproponował, że pokaże nam dzikie zwierzęta. Popatrzyliśmy na niego z przymrużeniem oka, ale gość rzeczywiście znał się na rzeczy. Zabrał nas do rzeki i pokazał:
– O, a tam macie krokodyle.
Trochę się przeraziliśmy.
– Chodźcie, chodźcie, nie bójcie się!
Trochę strach, bo niedaleko pływa dziesięć krokodyli, zaraz wypłynie jakiś i znajdzie się pod twoimi stopami. Ale kierowca stał z przodu więc uznałem, że jak coś to jego pierwszego capnie. Mówił, że nie są zainteresowane ludźmi. Innym razem jadąc na imprezę kierowca pokazał nam, że obok jest słoń.
– To zatrzymaj się, chcemy zobaczyć.
– Oszalałeś? Musimy spieprzać!
Mógłby staranować tego tuk-tuka i tyle by po nas było. Słonie – choć nie wyglądają groźnie – są ogólnie bardzo niebezpieczne. Dużo ludzi ginie przez nie. Gdy cię staranują – po tobie. Uwielbiam taką dziką naturę, na Sumatrze pojechałem w jedno miejsce specjalnie po to, by zobaczyć orangutany w naturalnym środowisku. Niektóre były wypuszczone z adopcji, więc były miłe, a inne łapały cię za rękę i ciągnęły na drzewo. Fajny klimat, tak samo jak spanie w dżungli w bambusowo-foliowych namiotach, gdzie naszą rozrywką w ciągu dnia było spływanie na dętkach po rzece, a jedzenie robiliśmy na ognisku. Bez telefonu, bez cywilizacji, obcy ludzie. Świetne doświadczenie.
Zapomniałeś o chyba najbarwniejszym kierowcy: podobno w Turcji zabrał was z trasy sam Wilde Donald Guerrier!
Trochę źle to zostało przedstawione w “Przeglądzie Sportowym”, bo on de facto on nas nie wiózł.
To powiedz jak było.
Szliśmy sobie Alanyą i zobaczyliśmy… auto na krakowskich rejestracjach. Krakowskie rejestracje? Tutaj? Podeszliśmy i akurat wychodził z niego czarnoskóry mężczyzna. Jestem taki, że zagaduję, więc zapytałem:
– Hej, czemu masz auto na krakowskich rejestracjach?
– Grałem kiedyś w Wiśle Kraków.
Generalnie śledzę piłkę, ale jego akurat nie kojarzyłem. Zaczęliśmy sobie rozmawiać, zrobiliśmy fotkę. Powiedział, że wieczorem wychodzi z chłopakami z drużyny na miasto i jeśli mamy ochotę, to możemy do nich dołączyć. No i wylądowaliśmy na jednej imprezie z piłkarzami Alanyasporu. Spytałem się go, jak można grać w takim miejscu, gdzie masz plażę i taką pogodę. Jak widać można. Nie mamy wielkiego kontaktu, ostatnio pogratulowałem mu awansu do Ligi Mistrzów. Może jeśli kiedyś będę w Azerbejdżanie to się odezwę i ustawimy się na mieście. Z Turcją wiąże się też inny wątek piłkarski. Chodziliśmy po Stambule i akurat tłumy kibiców szły na Besiktas. Nie udało nam się kupić biletów, ale dwóch gości zaprosiło nas do knajpy, by obejrzeć z nimi mecz. W dzielnicy później było fetowanie, bo zwycięstwo gwarantowało Besiktasowi mistrzostwo.
Tureccy kibice uchodzą za najbardziej fanatycznych.
I dokładnie tak było. Były race i flagi na ulicach. Gdy ktoś za wysoko podniósł racę, te flagi się zapalały i trzeba było je gasić. Totalny rozpierdziel. Gość robiący doping na mieście wszedł tak wysoko, że nie mógł zejść i jako że byliśmy wysocy – pomogliśmy mu. Usiadł mi na barana i weszliśmy w kocioł, on sterował ludźmi w ogniu tego wszystkiego. Niesamowite uczucie. Szczególnie dla kogoś, kto uprawia sport i widzi ludzi tak oddanych klubowi. Ciary na całym ciele. Wtedy w Stambule odbywał się też finał Eurobasketu i gdy dwóch gości po dwa metry szło przez miasto, wszyscy zaczepiali pytając, czy gramy w kosza. Ludzie robili sobie z nami zdjęcia, bo myśleli, że gramy w finale.
Zastanawia mnie jedno: żyłeś w sposób podróżniczy przez 66 dni. Bez sportu, z nieregularnym jedzeniem, z imprezami. W jakiej w ogóle formie przyjechałeś do klubu? Z jaką nadwagą? Albo niedowagą?
Jeśli mam być całkowicie szczery, gdy przyjechałem do klubu i ściągnąłem koszulkę w szatni trener powiedział, że wyglądam fatalnie.
– Trenerze, trzy tygodnie – odpowiedziałem.
Wiedziałem, że po trzech tygodniach może nie będę taki fit jak w momencie gdy wyjeżdżałem, ale że będzie względnie OK. Gdy wyjeżdżałem miałem 104 kg i osiem procent tkanki – to takie optymalne parametry. Gdy wróciłem, byłem sześć kilo chudszy i miałem czternaście procent tkanki. Nigdy w życiu tak nie wyglądałem (śmiech). Ale można szybko do tego wrócić. Miałem dietę pudełkową, więc dostawałem zdrowe jedzenie, ciężko trenowałem. Po 1,5 miesiąca treningu jestem praktycznie na tym poziomie, co w zeszłym roku. Więc da się to zrobić. Zdaję sobie sprawę, że gdybym był w innym klubie i gdybym był reprezentantem Polski, to by to pewnie nie przeszło. Ale nie jestem topowym zawodnikiem. Z trenerem mamy duże zaufanie do siebie i wiedział, że wrócę do dyspozycji i będzie normalnie. Rok temu było to samo: gdyby wtedy widział, że przyjechałem z wakacji i nawaliłem, pewnie nie byłby w tym roku zachwycony i prosiłby o odkręcenie tego. Wiadomo, i tak nie był z tego zadowolony. Już podczas podróży zobaczył moje zdjęcie i napisał: gdzie są twoje mięśnie?! Często ludzie na miejscu pytają mnie:
– Jesteś sportowcem, powinieneś się dobrze prowadzić, a my widzimy jak jest. To jak to?
Po prostu rozgraniczam swoje życie na dwa. Kończy się sezon i przechodzę w tryb podróży i trochę zapominam o życiu sportowca, o żywieniu, o treningach. Z jednej strony uważam to za całkowicie zdrowe – nie można zamykać się tylko w sporcie i nie widzieć nic poza tym. Mam taki pogląd, taki tryb życia i tyle. Podczas podróży nie zawsze jest co zjeść, czasem wpada ci śmieciowe jedzenie, bo tylko takie jest a cos zjeść trzeba.
O żywienie było o tyle ciężko, że trafiłeś w okres ramadanu.
W Turcji ramadan był delikatny – restauracje były otwarte, sklepy w większości też. W Iranie był już z tym lekki problem. Tak naprawdę my chyba pościliśmy najbardziej z całego Iranu. Ogólnie ten kraj jest na pierwszy rzut oka bardzo zamknięty, ale tak nie jest. Większość ludzi u których mieszkaliśmy jadła w ramadan normalne śniadanie, normalny obiad. Za to na ulicy wszystko było totalnie zamknięte. Co ciekawe, w Iranie podpisałem też nowy kontrakt z Jastrzębskim Węglem. Mieliśmy dograć to skanami, ale gdy wyruszyłem okazało się, że potrzebny jest mój oryginalny podpis. Pierwszy wysłałem z Turcji, ale gdzieś zaginął po drodze, więc wysłałem też z Iranu. Siatkówka jest tam bardzo popularna i gdy drukowałem kontrakt w ksero usłyszałem pytanie, czy gram w siatkówkę. Później gość wydrukował sobie zdjęcie ze mną i prosił bym podpisał. Koniec końców doszły oba: jeden zalany, drugi, finalna wersja, jest dokumentem. W Iranie spotkaliśmy się też z Łukaszem Żygadło, który gra na co dzień w Teheranie.
Nie ukrywam też, w podróży imprezuję. To element wakacji. Najbardziej specyficznie było na Filipinach, gdzie jest masa ladyboyów i każdy biały jest atakowany. W Polsce dziewczyny są mocno molestowane przez gości, tam jest odwrotnie. Dla dziewczyn to szansa, by poznać białego i gdzieś z nim wyjechać. Było to mega dziwne, niespotykane. Najgorsze, że one były tak przerobione, że ciężko było odróżnić kto jest kto. Miałem na to jeden sposób: gdy dziewczyna jest zbyt piękna, to na pewno jest ladyboyem. Trzeba było znaleźć jakiś sposób by ich odróżnić, bo nie byłem nimi zainteresowany, za to Filipinkami wręcz przeciwnie, bo są bardzo ładne.
W jakikolwiek sposób próbowałeś tam trenować?
Nie, w ogóle. Tyle tylko, że wiodłem dość aktywny tryb życia. Chodzenie na maksa, góry, deska, ale takiego typowego treningu nie robiłem. Weszliśmy na największy szczyt Iranu, wulkan Demawend, w sposób… nierozważny. Nie byliśmy w ogóle przygotowani, źle to rozłożyliśmy w czasie. Powinniśmy się odpowiednio zaaklimatyzować, a my po prostu weszliśmy. Na każdej bazie czuliśmy się dobrze, nie mieliśmy żadnych problemów z oddychaniem, więc nie widzieliśmy potrzeby by robić jak wszyscy. A wszyscy wchodzą na chwilę na górę, spędzają tam jakiś czas i schodzą. Po pięciu tysiącach zaczęły się problemy. Nigdy w życiu nie miałem tak, że nie miałem siły iść. Szedłem pięć minut i padałem. Musiałem poleżeć – i potem znowu. Po zejściu stwierdziliśmy, że żaden z nas w pojedynkę by tego nie zrobił. Ale motywowaliśmy się na zasadzie: ty dajesz radę, to i ja dam. Podczas wchodzenia kląłem i mówiłem, że nigdy więcej już na żadną górą nie wejdę. Po co się tak męczyć, by wejść na szczyt? Ale gdy już wszedłem spytałem o coś innego: jaka będzie kolejna? Jest to jakaś adrenalina. Będąc szczerym – wszedłbym tam drugi raz w ten sam sposób. Wszedłem już na cztery wulkany i rajcuje mnie to, że można coraz wyżej, coraz wyżej. Na górze były duże emocje, a tu jeszcze trzeba było zejść. Na szczycie byliśmy tylko we dwóch, a tego dnia na górę wchodziło łącznie pięć osób.
Gdyby coś się stało nikt by wam nawet nie pomógł.
Idąc w górę umierałem, więc Mati nadawał tempo, a w drugą stronę role się odwróciły i to ja dostałem zastrzyk adrenaliny. Mati musiał położyć sie na 30 minut spać, bo był już tak wyczerpany. Ale jakoś zeszliśmy. Usłyszeliśmy, że z pewnego odcinka można zjechać na tyłku… Dobra, walić to, zjeżdżamy na dupie! Zdjęliśmy ciuchy, założyliśmy tylko dresy na tyłki, plecaki do przodu i zjechaliśmy. Zaoszczędziliśmy na tym dobrą godzinę. Gdy zeszliśmy do obozu większość patrzyła na nas jak na totalnych amatorów. Nikt nam nie wierzył, że weszliśmy tam na raz, ale pokazaliśmy im zdjęcie ze szczytu.
Twardy dowód.
Nawet utarliśmy nosa trójce Rosjan, którą poznaliśmy w poprzedniej bazie. Oni mieli bardzo dużo sprzętu i gdy usłyszeli, ze chcemy wchodzić na szczyt bez aklimatyzacji pomyśleli tylko sobie: no na pewno. Oni robili sobie aklimatyzację i mówili, że na pięciu tysiącach było strasznie ciężko. Rano się obudziliśmy i ich nie było.
– A gdzie ci goście z Rosji? Poszli do góry?
– Nie, nie dali rady. Tak się zmęczyli, że musieli zrobić sobie dzień przerwy.
Utarliśmy im trochę nosa, bo dało się to robić bez sprzętu. Nie trzeba było być kozakiem, trzeba było tylko przełamać swoje bariery.
Jak wyglądał od środka cel twojej wyprawy, czyli Bombaj? Z Indiami mam trzy skojarzenia. Pierwsze: bieda. Drugie: bieda. Trzecie: bieda.
No tak jest. Zbyt krótko tam byłem, by mieć wyrobioną opinię, Indie są naprawdę ogromne. Widzieliśmy takie miejsca, że… Nie wiem, jak można tam żyć. Siadasz w Bombaju na dworcu i widzisz ludzi, którzy leżą wszędzie dookoła. Ludzie żyją gdzie się da. Każde miejsce, gdzie nie pada na głowę, jest dobre. Przytłaczający, przykry widok. Wytrzymałem w Bombaju dwa dni i nie dałem rady dużej. Gigantyczne miasto, brudne, korki, chaos… Myśląc o Indiach mam przed oczami ludzi śpiących pod wiaduktem na dwupasmówce. Huk totalny, ale im to nie przeszkadza. Jeden facet spał na kawałku drzwi, żeby nie leżeć na ziemi. To jego cały dobytek. Straszne. Całe rodziny mieszkają pod folią. Później już w samolocie pomyślałem, że przecież mogłem zostawić tam swój namiot, no ale poleciał już wcześniej z przyjaciółką do Polski.
Tyle dni biały człowiek w dalekich krajach… Nie wierzę, że nigdy nikt spektakularnie cię na czymś nie naciął.
Zawsze ktoś mnie pyta, czy miałem nieprzyjemne zdarzenia, ale… przez te trzy lata nic takiego mi się nie zdarzyło. Musze cię rozczarować! Lekkie oszustwa się zdarzają, jasne. Zawsze walczę z tym, że tubylec płaci kwotę X, a Europejczyk musi ileś razy tyle. Dlaczego mam płacić pięć razy więcej niż miejscowy? Myślą, ze biały to chodzący bankomat, a tak nie jest. Zawsze toczę o to boje. Jesteśmy normalnymi ludźmi, staram się im to uświadomić. Wiem, że to na wyrost, ale można w jakiś sposób zmienić ludzi. W Indiach jest bardzo dużo śmieci i każdy wyrzuca je na ulicę. Na dworcu gość wyrzuca śmieci na tory, na których praktycznie nie ma już kamieni, a same śmieci, i nikogo to nie dziwi.
– Masz za sobą śmietnik, tuż obok – mówię mu.
A on nie wie, o co chodzi. Kolega musiał mu wytłumaczyć, że wyrzuca się to do śmietnika. Wiem, że tak nie zbawisz świata, ale może jedna osoba na drugi raz się zastanowi. Albo inna sytuacja: na plaży było pełno szkła, a gość wyrzucił na to jeszcze swoją butelkę. Wściekłem się. Nawet na nie mogłeś pograć tam w piłkę, bo wszędzie były te szkła. Nawet do wody nie mogłeś wejść, bo w wodzie też były. Zagotowałem się i podbiegłem z tą butelką do nich.
– Gdy następnym razem wrzucisz to na plażę, wsadzę ci to w dupę.
Najpierw niby nie wiedział, o co chodzi, potem wypierał się, że to nie on – tak, jasne, przecież widziałem – ale może na drugi raz się zastanowi.
Dlaczego uważasz, że lepiej nie planować wyprawy?
Bo gdy nie planujesz dzieje się dużo więcej. Nie czytam też zbyt wiele o miejscach, do których jadę. Wiem tyle, ile muszę. Czytam dopiero po wyprawach, mam wtedy swój obraz tego i mogę go skonfrontować. Gdy przeczytasz coś przed, sugerujesz się. Piszą byś czegoś nie robił, bo jest niebezpieczne – i już na pewno tego nie zrobisz. Jestem przez to bardziej elastyczny. Jak mi się coś podoba to zostaje, jak mi się nie podoba – jadę od razu. Gdybym miał porezerwowane hotele, byłbym uwiązany. Poza tym miejscowi często polecą ci miejsca dużo lepsze od tego, co przeczytasz w internecie. Za każdym razem jadę z inną osobą i to też fajne, że oni łapią taką zajawkę. Mati wcześniej podróżował, ale nigdy nie był tak daleko i myślę, że będzie to kontynuował. Wśród siatkarzy nikt raczej nie podróżuje w ten sposób.
Ba, nawet wśród sportowców.
Są oczywiście tacy co podróżują, ale robią to… może nie na bogato, ale bardziej standardowo czy zachowawczo. A ja wolę bardziej hardkorowy sposób. Chociaż nie ma co podnosić tego do rangi superpodrózowania, hardkorowe podróże dopiero przede mną. Nie ma co ukrywać, to moja duża zajawka i nawet teraz już myślę, gdzie pojechać, co zrobić dalej. Chodzi mi po głowie pomysł, by wyznaczyć sobie różne checkpointy i by za zrealizowanie ich ludzie wpłacali pieniądze na jakiś cel charytatywny. W podróży każdy dzień jest inny. Wstajesz, pakujesz plecak i gdzieś jedziesz. Nie ma takiego samego dnia, poznajesz ludzi. Są ludzie, którzy wracają i się nie mogą odnaleźć w normalnym życiu. Wpadają w wir podróży i to się staje ich życiem. Najbardziej uzależniająca w tym wszystkim jest niezależność. Każdego dnia decydujesz: zostajesz – spoko. Jedziesz – spoko. Ja sam nie wiedziałem, co po powrocie ze sobą zrobić. Wszyscy znajomi w pracy, a do sezonu dwa tygodnie… Totalna nuda. Wymyślałem sobie jakieś zajęcia i skończyło się tak, że wyjechałem ze znajomymi na żaglówkę na Mazury. Dzięki podróżom nauczyłem się, żeby każdego dnia żyć na maksa. To takie oklepane, ale jak długo zamulam i myślę sobie, że coś jest do dupy, bo nie skończyłem kilku piłek na treningu, od razu przestawiam myślenie, że jednak jest super. W sumie w podróży z boku wszystko wygląda, że to łatwe i proste, ale niektóre dni były naprawdę wymagające. Po czasie jednak nie myślisz o tym, że byłeś wściekły, zmęczony i marzyłeś tylko o tym, by położyć się w łóżku. Trzeba to po prostu lubić i akceptować, że będziesz miał sytuacje – jak my – gdy nie będziesz kąpać się przez pięć dni. Jakoś dało się przeżyć. Gorzej mieli kierowcy, którzy nas zabierali.
Jak podchodzisz do tego, że zaczyna się pisać o tobie bardziej jak o podróżniku niż siatkarzu? Obrażasz się na to?
Ostatnio ukazał się w Przeglądzie Sportowym materiał o mnie na dwie strony. Akurat byłem u rodziców i myślę sobie: gram już w siatkę tyle lat… Wiem doskonale, jak mało Przegląd pisze o siatkówce, a ja dostałem tam dwie strony. Doszedłem do wniosku, że chyba jednak lepiej podróżuję niż gram. Ale podchodzę do tego totalnie na luzie i zdaję sobie sprawę, że jestem przeciętnym zawodnikiem. Nie każdy może być mistrzem świata. Podróże to moja nowa zajawka i jeśli mi to wychodzi, to się cieszę. Gdy dostałem od ciebie wiadomość, że Weszło chce o mnie napisać, zareagowałem: wow, świetna sprawa. Cieszę się, że ktoś się tym interesuje i dla kogoś to ciekawy temat. Może kiedyś to będzie mój drugi sposób na życie.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Podróże Patryka możesz śledzić na jego FACEBOOKU i INSTAGRAMIE.