Znacie z pewnością takie sytuacje. Namolny typ, który przez pół nocy podbija do tej samej dziewczyny, konsekwentnie odmawiającej tańca. Odśnieżanie chodnika w samym środku białej zawieruchy. Mycie auta w deszczu. Albo, piłkarski przykład, GKS Katowice próbujący awansować do Ekstraklasy. W dwóch słowach: syzyfowe prace.
Przez kolejne minuty wykonywali je dziś piłkarze Bayernu Monachium w meczu z Werderem Brema. To było spotkanie z kategorii tych, gdzie tylko czekamy aż padnie pierwsza bramka, która rozwiąże cały ich worek. Czekamy. Czekamy. Czekamy. Z podziwem spoglądaliśmy na zegarek i nadal czekaliśmy. Nie chciało wpaść, choć Bayern naciskał. A to poprzez rozegranie piłki w środku pola, a to przez zagranie piłki na skrzydło i wrzutkę, a to przez podanie do Robbena i – tu zero zaskoczenia – jego zejście do lewej nogi i strzał. Pole karne i punkt, w który była kopana piłka przypominał stado gołębi, którym rzuciło się jeden kawałek chleba. Momentalnie robił się tam ścisk, większy niż na wylotówce z Warszawy przed długim weekendem.
Tyłami rządził Ludovic Sane i był to dowódca, którego chciałaby mieć w swoich szeregach każda piłkarska armia. Obrona (w tym przypadku nie chodzi nam o blok defensywny, a wszystkich 11 zawodników) Werderu nie pozwalała Bayernowi na nic więcej, niż kopanie piłki wokół pola karnego, ewentualnie zagranie piłki górą, ale wtedy wylatywała ona z pola karnego Pavlenki jeszcze szybciej, niż w nie wlatywała. A jak już szło uderzyć na bramkę z dobrej pozycji, to Tolisso trafił w poprzeczkę. Przyzwyczajeni do dominacji, rozmontowywania obrony rywali przez swoich ulubieńców i wysokich zwycięstw kibice Bayernu musieli czuć się cholernie nieswojo i powoli nabierać przekonania, że – jak to mówi Orest Lenczyk – nie ma sensu kopać się z koniem.
Zwłaszcza, że niewykorzystane sytuacje… Zwłaszcza, że Werder też z czasem okrzepł i zaczął nieśmiało myśleć o zdobyciu czegoś więcej, niż bezbramkowego remisu. Po dośrodkowaniu z wolnego w polu karnym Neuera zrobiło się zamieszanie. Piłka trafiła pod nogi Delaneya, jego uderzenie na ciało przyjął Hummels, po czym Augustinsson stanął przed doskonałą okazję, ale przeszkodził mu kolega z drużyny, czyli Gebre Selassie, który zablokował strzał na bramkę rywala.
Ta akcja Werderu i brak klarownych sytuacji pod polem karnym Pavlenki wzmacniała frustrację Bayernu. Łapaliśmy ich na wewnętrznych nieporozumieniach. Lewandowski miewał pretensje do Robbena, Holender do Kimmicha, wielokrotnie takiego samego toku myślenia nie mieli też Arturo Vidal i Franck Ribery. Po jednej sytuacji, w której się nie zrozumieli, z kontrą ruszyli gospodarze, ale Eggestein zamiast podać, któremuś z trzech kolegów zdecydował się na strzał? (sami nie wiemy, co to było) i głupio oddał piłkę rywalom.
Trochę przenosząc się w czasie, zerknijmy na pomeczowe statystyki. 68% posiadania piłki i 19 sytuacji bramkowych Bayernu. Sytuacje bramkowe zawodnicy Carlo Ancelottiego mieli cały czas, gdy tylko posiadali piłkę. Bo nie wymieniali podań na własnej połowie, a w promieniu 10 metrów od pola karnego Werderu. Jednak najważniejsza statystyka, czyli bramki wskazuje na 2:0 dla Bayernu. Za czyją sprawą do tego doszło? Żadna niespodzianka…
Augustinsson radził sobie z Robbenem, ale z mającym zapas sił Comanem już nie dawał rady. Ten go zakręcił, dograł na piąty metr, a Lewandowski ten jeden raz uciekł Sane i strzelił gola piętą, jak w debiucie w ekstraklasie. Trzy minuty później dostał piłkę pod polem karnym, świetnie ją opanował i strzelił lewą nogą “łatając” Bauera i Pavlenkę. Fantastyczne dwa uderzenia i było po sprawie. Bayern przez ponad 70 minut próbował obejść mur ustawiony przed bramką Werderu, a Lewy postanowił się nie cackać i po prostu dwa razy w niego uderzyć.
El golazo de Robert Lewandowski. pic.twitter.com/BH4ckCtCQN
— Álvaro (@Alvaro_varito) 26 sierpnia 2017