Raz na jakiś czas polski futbol klubowy zostaje brutalnie sprowadzony na ziemię. Czasami odbywa się to wyjątkowo bezwzględnie, jak chociażby miało to miejsce podczas powrotu naszego przedstawiciela do Ligi Mistrzów po 20 latach nieobecności. Pamiętamy to aż za dobrze – do Warszawy przyjechała Borussia Dortmund i gładko wygrała szóstką, nie pozostawiając złudzeń, kto do jakiego świata przynależy. Tak jak różnicę klas często widać na boisku, tak w coraz bardziej widoczny sposób zaznacza się ona także na papierze. A najlepiej widać to przy analizie stale powiększającej się przepaści finansowej pomiędzy nami i europejską czołówką.
W Polsce, jak i w najlepszych ligach Starego Kontynentu, jednymi z najważniejszych wpływów do budżetów są środki z praw telewizyjnych. U nas w sezonie 2016/17 pula, jaka została podzielona pomiędzy kluby, wyniosła 145,2 miliona złotych (równowartość ok. 34,4 miliona euro). To wzrost o 7,2 miliona złotych względem poprzedniego sezonu oraz o 22,2 miliona złotych względem rozgrywek 2014/15. O tym, jak istotna jest to kroplówka dla naszych ligowców, najlepiej świadczy fakt, że w zeszłym sezonie pieniądze z Ekstraklasy dla większości klubów stanowiły 30-40 procent rocznych przychodów. Najmniej uzależniona była od nich Legia (niewiele ponad 10 procent), a najmocniej Piast (aż 80 procent). Innymi słowy, premie z tytułu praw telewizyjnych są dla naszych klubów albo ważne, albo bardzo ważne.
Problem w tym, że to, co dla nas jest sufitem, dla innych jest podłogą. I to podłogą w głęboko zakopanej piwnicy. Wspomniana łączna pula 34,4 miliona euro to mniej więcej tyle, na ile w pojedynkę może liczyć średniak z Bundesligi. To również o dobre kilka milionów euro mniej, niż najniższa premia w La Liga oraz – tak, tak – o ponad trzy razy mniej, niż dostaje ostatnia drużyna Premier League.
Rzecz jasna zestawienie Ekstraklasy z trzema czołowymi ligami Europy (wg rankingu UEFA) ma jedynie na celu pokazanie wspomnianej przepaści, która w najbliższym czasie będzie się tylko powiększać. Warto jednak zwrócić uwagę, że czołówka ucieka nierównomiernie i nawet pomiędzy najlepszymi odstępy są naprawdę znaczące. I chyba najbardziej wymowny jest tu fakt, że mistrz Niemiec, Bayern zgarnął z tytułu praw telewizyjnych 78 milionów euro, a najgorszy i relegowany z Premier League Sunderland przytulił… aż o 28 milionów więcej. A w tym kontekście powszechnie znana rozrzutność angielskich klubów przestaje już szokować. Spójrzcie zresztą sami na te liczby:
Leicester płaci za Kapustkę rekordową kwotę odstępnego w historii Ekstraklasy i potem nie daje mu pograć? W kontekście powyższych liczb spokojnie da się to zrozumieć. Natomiast trudniej już o zrozumienie, dlaczego kluby z Premier League nie zdominowały jeszcze europejskiej piłki. Tak naprawdę z całej wymienionej stawki tylko Real i Barcelona – dzięki mocno nieproporcjonalnemu rozdziałowi środków w Hiszpanii – mogą się w tym względzie równać z Wyspiarzami. Już nawet Atletico, które także ma wynik trzycyfrowy, zarobiło mniej niż Sunderland. A cała reszta nawet nie ma co stawać do tego wyścigu.
Wracając jeszcze do naszego położenia, ktoś mógłby pomyśleć, że 19 milionów euro, czyli różnica pomiędzy dochodem z praw telewizyjnych Legii i Lipska, który – było nie było – jest wicemistrzem Niemiec, to nie jest jeszcze jakaś niewyobrażalna przepaść. Tu jednak warto zaznaczyć, że od nowego sezonu wchodzi w życie lukratywny kontrakt podpisany przez DFL, który klubom pierwszej i drugiej Bundesligi gwarantuje 1,16 miliarda euro rocznie do podziału. W praktyce oznacza to, że szacunkowe dochody przykładowej Borussii Dortmund wzrosną o 22 miliony euro, a Bayernu i Schalke o 19 milionów euro. Z kolei wspomniany Lipsk odskoczy od Legii o kolejne 6 milionów euro.
Przyglądając się poszczególnym wartościom można złapać naprawdę porządnego doła. I właściwie sama nasuwa się tu myśl, że dobrze, iż to właśnie piłka nożna, czyli dyscyplina najbardziej nieprzewidywalna z nieprzewidywalnych, gdzie na boisku może zdarzyć się wszystko, i gdzie biedny może ograć bogatego. Fakty są jednak takie, że w dłuższym okresie pieniądze zazwyczaj okazują się decydujące i – patrząc na powyższe różnice – kwestią czasu wydaje się, kiedy Premier League ponownie zacznie dominować europejskie rozgrywki. Bo przecież nie da się wiecznie trwonić takiej kasy, prawda?